M O D L I T W A

Twoje światło w Fatimie

piątek, 18 kwietnia 2014

Po Wrześniu. Z sovdepii do Raju

Sowiecka apokalipsa, czyli Adama Macedońskiego wspomnienia z pierwszej sowieckiej okupacji

Adam Macedoński, utalentowany rysownik i odważny opozycjonista, został 14 czerwca br. uhonorowany przez Instytut Pamięci Narodowej prestiżowym tytułem „Kustosza Pamięci Narodowej”. Z tej okazji prezentujemy fragment wspomnień Adama Macedońskiego dotyczący pierwszej okupacji sowieckiej z lat 1939-1941. Otrzymujemy kolejny - choćby po Zofii Kossak - doskonały dokument dotyczący sowieckich czasów i sowieckich porządków.
Wspomnienia prezentowane poniżej ukazały się w formie książkowej: Zapamiętane, z Adamem Macedońskim rozmawia Anna Zechenter, Kraków 2011.
18.06.2011 12:17
Adam Macedoński: I właśnie tam, we Lwowie przy Łyczakowskiej, zastała nas wojna. Trudno uwierzyć, jak nagle się nam całe życie rozpadło. Jeszcze parę miesięcy wcześniej byliśmy w Berezowicy na wakacjach, jeszcze pływałem w Serecie, jeszcze piekłem kukurydzę z miejscowymi ukraińskimi dziećmi, z którymi się dogadywałem dobrze, bo w szkole we Lwowie uczyli nas ukraińskiego – takie były przepisy na terenach, gdzie mieszkali Rusini. Poza tym brat matki ożenił się z Ukrainką, więc kuzynki z Berezowicy były z pochodzenia półkrwi Ukrainkami, o czym nie chciały później nawet pamiętać, bo się napatrzyły na straszne rzezie na Polakach. […]
Wróciliśmy z końcem lata 1939 roku do Lwowa. Nagle słyszymy w radiu, że wybuchła wojna. Wyły syreny, ponieważ Niemcy atakowali Lwów już pierwszego dnia z powietrza. Poszedłem do szkoły podstawowej przy Zimorowica, żeby się zapisać do trzeciej klasy, ale tam nam powiedzieli, że nie będzie lekcji. Pamiętam, z jaką radością biegłem z kolegami do domu, wołając: „wojna, wojna!”.
Myśmy się strasznie cieszyli, bo byliśmy wychowani w micie zwycięstwa. Pierwsza wojna, o którą się Polacy modlili, dała nam niepodległe państwo. Uczyłem się piosenek: „Nasze małe żołnierzyki na placówkach stoją / i śpiewają bolszewikom, / że się ich nie boją. / Nic a nic”.
Ciągle się wspominało Orlęta Lwowskie – młodych obrońców polskiego Lwowa z czasów wojny polsko-ukraińskiej 1918–1919 i polsko-bolszewickiej z 1920 roku. Dzieci walczyły wtedy o miasto na wszystkich ulicach, do boju szły całe szkolne klasy, całe podwórka. Najmłodszy obrońca miał dziewięć lat, czterdziestu – od dziesięciu do dwunastu, ponad siedemdziesięciu – po trzynaście, ponad stu – po czternaście. Piętnasto- i szesnastolatków było ponad tysiąc. Dorośli nam opowiadali o czternastoletnim Jurku Bitschanie, że walczył w pierwszym szeregu, że zginął na cmentarzu Łyczakowskim, tuż przed nadejściem odsieczy dla Lwowa.
Myśleliśmy z kolegami, że teraz my będziemy dokonywać bohaterskich czynów. Przecież znów jest wojna, więc dostaniemy karabiny i będziemy bronić Lwowa – jak nasi ojcowie – i zwyciężymy, oczywiście. […]
Mój ojciec w tym czasie dowoził żywność na linię frontu – przecież Lwów bronił się prawie tak długo jak Warszawa, do 21 września. Zawsze wracał do domu spocony, bo było gorąco, golił się, zmieniał koszulę i znowu jechał. A raz się rozpłakał. Mama pyta, co się stało, więc ojciec na to, że taka piękna młodziutka dziewczyna, może szesnastoletnia została ranna w okopie. Dostała w ramię. Ojciec chciał ją odwieźć do szpitala, a ona mu powiedziała, że to nic, że drugą ręką będzie strzelać.
W 1939 roku broniły miasta także lwowskie dzieci. Zachowała się z tamtych tygodni piosenka o batiarach lwowskich, co strzelali do Niemców z armaty. W całym Lwowie pełno było uciekinierów przed Niemcami. W naszym mieszkaniu zakwaterowali rodzinę z Poznania.
Anna Zechenter: W różnych wspomnieniach z 1939 roku moment wkroczenia Sowietów na ziemie polskie przedstawiany jest jak wtargnięcie Azjatów – dzikich i przerażających. Pamięta pan czerwonoarmistów?
Macedoński: Tamte wrażenia wryły mi się głęboko w pamięć. Kiedy Rosjanie weszli do Lwowa, najgorszy był ten smród, który ze sobą przynieśli – straszny. Lwów jest pięknie położony na wzgórzach. Wszędzie ciągnęły się parki, ogrody, pełno kwiatów, krzewy bzu, kasztany jadalne. Miasto trochę zbliżone stylem życia do śródziemnomorskiego, bo codziennie było corso, wszyscy elegancko ubrani, spacerowali, spotykali się, kłaniali, poznawali, okazywali sobie wzajemny szacunek.
I nagle ten odór nadciągnął, taki straszny smród. Bo ci bolszewicy, którzy weszli, nie wyglądali jak armia – to była horda biedaków i żebraków, a do tego dzikusów. Płaszcze mieli postrzępione, niektórzy nosili takie długie, że po ziemi się za nimi wlokły. I wszyscy byli strasznie niscy. Moja matka patrzyła przez okno, bo strzegła dzień i noc domu, patrzyła przez firankę i wykrzykuje do nas: „O Boże, to oni dzieci do wojska biorą!”. Bo ci bolszewicy byli wszyscy tacy mali. To była wygłodzona horda skośnookich, chorych, zwyrodniałych. Niejednemu brakowało oka, albo nos miał całkiem zniekształcony, bo wśród nich panował syfilis. Śmierdzieli potem, rzygowinami – przecież pili wódkę z aluminiowych manierek. Jakie to jest szkodliwe: aluminium ze spirytusem. Nie mieli co jeść, tylko pili, więc z głodu zabierali dzieciom kanapki. Pierwsze ich słowa, których my, dzieci, się nauczyliśmy, to „Dawaj kuszat’!’’, czyli „Dawaj jeść!”. Ta cała hałastra, ta dzicz to nie byli żołnierze.
Kiedy weszli do Krakowa w 1945 roku, to byli żołnierze, odżywieni przez Amerykanów, w mundurach. A ci z 1939 roku to była dzicz wiecznie pijana. Jacyś podnarkotyzowani, ale to chyba głód i alkohol. W każdej chwili gotowi zabić, co chwilę strzelali w powietrze, żeby budzić strach. Nienawidzili nas, bo to był inny świat, inni ludzie, bogate miasto. Obrabowali wszystko. To prawda, że jedli lepy na muchy – bo lepy przed wojną były robione z miodu, więc ktoś im powiedział, że to lizaki dla dzieci, i oni te lepy rozwijali i lizali.
Pisała o tym Karolina Lanckorońska1, którą wybuch wojny zastał we Lwowie. Spamiętała ziemiste twarze żołnierzy, ogromny portret Stalina nad katedrą w pierwszym dniu roku akademickiego na Uniwersytecie Jana Kazimierza i wrażenie, że nadeszła obca kultura z obcą dla nas mentalnością2.
Zechenter: Nawet ostro komunizujący przed wojną poeta Aleksander Wat mówił w wydanej po wojnie książce–rozmowie z Czesławem Miłoszem Mój wiek: „Te twarze mongoloidów, te szmatławe mundury. […] Pierwszych Rosjan widziałem w Łucku – te hełmy mongolskie ze szmacianymi pikami, takie szmaciane pikielhauby. I to Azja, ale już taka najbardziej azjatycka. […] To, nad czym w czasie mojego komunizowania przechodziłem do porządku dziennego: oblicze azjatyckie, Azja–Europa, uważałem, że to jest taka gadanina publicystyki antysowieckiej, że to należy do XIX wieku i jest bardzo powierzchowne. A tu naraz – Azja absolutna!”3.
Macedoński: Potem, po tej pierwszej fali, przyjechali oficerowie z żonami i dziećmi – lepiej ubrani, czyściej ubrani, odżywieni. A ich żony były wymalowane jak, za przeproszeniem, prostytutki lwowskie, tylko jeszcze brzydsze. Czerwone berety, czerwone usta. Ich kobiety rzeczywiście na bal w rocznicę rewolucji poubierały się w koszule nocne – to są powszechnie znane opowieści. Przyszły z nędzy, więc skąd miały wiedzieć, że tak wygląda elegancka bielizna? […]
Nocami słychać było strzały, wołania, krzyki. Raz matka zawołała nas do okna i pokazała przez firankę jak bolszewicy w tych szpiczastych czapkach prowadzili jakiegoś studenta. Jednego młodego chłopaka eskortowało wokoło dziesięciu, nieśli karabiny z długimi bagnetami, kłuli go, żeby nie uciekł. „O Boże, co oni z nim zrobią” – powiedziała matka. Prowadzili go w kierunku dworca Łyczaków.
Padł w tamtych dniach strach na mężczyzn. Mój ojciec się ukrywał, wpadał do domu, żeby się przebrać, ale chodził nieogolony, nigdy nie mył rąk, bo ten, kto miał ręce i twarz czyste, a broń Boże jeszcze okulary i inteligentny wygląd, był stracony. Wtedy trzeba było wyglądać jak robotnik. Ojca ktoś wydał enkawudzistom na ulicy, ale na posterunku komunista żydowskiego pochodzenia powiedział: „Nie, to porządny, to nasz człowiek, on nie był w policji, to jest robotnik, patrzcie się na jego ręce i twarz”. Ci Sowieci przeszli pranie mózgu i wierzyli, że każdy Polak to był pan, krwiopijca. Inteligencka twarz oznaczała śmierć. […]
Zechenter: W tym mniej więcej czasie nastąpiły wydarzenia, które po latach zaważyły na pańskim życiu: jesienią 1939 roku sowiecka armia brała do niewoli polskich żołnierzy, którzy – w ogromnej większości – nie podejmowali z nią walki, posłuszni rozkazowi Wodza Naczelnego Edwarda Rydza-Śmigłego. Oficerów uwięziono w obozach w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie.
Macedoński: Przychodziły do nas, do Złoczowa aż do początku 1940 roku listy i kartki od wziętego do sowieckiej niewoli najmłodszego brata mojego ojca, porucznika 52. pułku piechoty w Tarnopolu, Józefa Macedońskiego. Przed wojną był kancelistą w Urzędzie Miasta w Złoczowie. Powołany do wojska tuż przed wybuchem wojny, trafił do obozu w Starobielsku. Tyle o nim wówczas wiedzieliśmy.
Tymczasem nadszedł dzień świętego Mikołaja, w szkole już nie było polskich nauczycieli – pamiętam Ukrainkę spod Winnicy, panią Tuszyńską, która znała polski i nas uczyła. „Dzieci, jaki mamy dzisiaj dzień?” – pyta 6 grudnia 1939 roku. „Świętego Mikołaja, proszę pani” – odpowiadamy chórem i z radością, bo spodziewaliśmy się, że coś dostaniemy. „A dlaczego się tak cieszycie?” – ciągnie Tuszyńska. „No bo święty Mikołaj przynosi podarunki” – my na to. A ona: „Dał wam już dzisiaj coś Mikołaj?”, „Jeszcze nie proszę pani, jeszcze nie!”. „To pomódlcie się do niego – mówi ona. – Może wam coś da”. Nie bardzo wiedzieliśmy, o co jej chodzi i jak się mamy modlić. „Mówcie tak – pouczyła nas poważnie Tuszyńska – Kochany święty Mikołaju, daj nam prezent. Powtarzajcie tak, aż przyjdzie z prezentami”. Byliśmy pewni, że przyjdzie – jak co roku – ktoś w przebraniu świętego Mikołaja i coś dostaniemy. No to zaczynamy: „Kochany święty Mikołaju, prosimy, podaruj nam coś ładnego”. A tu nic. To my jeszcze raz: „Święty Mikołaju, przyjdź do nas!” – „No i co – triumfuje pani Tuszyńska. – Gdzie jest wasz Mikołaj?”. „Nie wiemy” – byliśmy trochę zdezorientowani. „No to teraz spróbujcie poprosić: Kochany bat’ko Stalinie, daj prezenty”. Połapaliśmy się natychmiast, jak to dzieci, o co chodzi i wołamy chórem „bat’kę Stalina”. Drzwi się otwierają, wchodzi Sowiet w mundurze enkawudzisty, z czerwonym otokiem na czapce, wygolony i poperfumowany tak, że cała klasa perfumami zapachniała. Za nim dwóch sołdatów wnosi olbrzymi kosz, pełen czekoladek z krakowskich zakładów Adama Piaseckiego, także z lwowskiej firmy Parowa Fabryka Cukrów i Czekolady HAZET. Wszystko polskie, kradzione. A do tego czerwone chorągiewki.
Zechenter: Rodzice nic dzieciom nie tłumaczyli? Że to propaganda…
Macedoński: Nie, nie. Przecież myśmy w tym wszystkim żyli, nikt nam nie musiał niczego tłumaczyć – pamiętaliśmy życie sprzed wejścia Sowietów. Rodzice ostrzegali nas: „Uważajcie, żeby was nie zabili, nie okradli, nie wychodźcie sami daleko od domu”. Szybko dowiedzieliśmy się, że w kościele Matki Boskiej Ostrobramskiej na Górnym Łyczakowie odbywała się nielegalna nauka religii. Ten piękny kościół stoi do dzisiaj, po drugiej wojnie światowej został zamknięty i zamieniony na magazyn książek, a w 1992 roku świątynia została przekazana Kościołowi greckokatolickiemu i otrzymała nowe wezwanie Opieki Matki Bożej.
Chodziłem tam wieczorami na lekcje z kolegami. Młodzi klerycy od salezjanów uczyli nas piosenek religijnych: „Wejrzyj święty Stanisławie, na te dzieci tak łaskawie”, dokładnie nie pamiętam, co dalej…  
We wrześniu 1939 roku Sowieci rozwiesili ogłoszenia, żeby wszyscy policjanci i urzędnicy policyjni zgłosili się na Zieloną Rogatkę, gdzie dostaną pracę i nowe dokumenty. Mój ojciec postanowił tam pójść, ale po drodze rozglądał się, czy nie ma jakiejś pułapki. No i zauważył, że ulica, która tam prowadziła, była zastawiona, ślepa bez odwrotu, a za parkanami z obu stron dojrzał poukrywane stanowiska karabinów maszynowych. Odskoczył gdzieś w bok przez płot i udało mu się zawiadomić kolegów, żeby tam nie szli. Ale niektórzy jego znajomi zginęli. Tych, co przyszli, Sowieci rozstrzelali na miejscu. Od tego czasu ojciec się ukrywał.
Kiedy zaczęły się wywózki polskich rodzin w głąb Sowietów, rodzice zdecydowali, że trzeba uciekać pod niemiecką okupację.
Zechenter: To było już po dwóch pierwszych deportacjach z lutego i kwietnia 1940 roku?
Macedoński: Tak, zdążyliśmy przed trzecią wywózką w czerwcu 1940 roku.
Zechenter: W marcu 1940 roku, między pierwszą a drugą deportacją, Biuro Polityczne WKP(b) podjęło decyzję o wymordowaniu około 25,7 tys. Polaków z obozów dla jeńców wojennych i więzień.
Macedoński: Wówczas nie znaliśmy losów polskich oficerów. Byliśmy świadkami dantejskich scen w samym Lwowie: enkawudziści zabierali Polaków z domów po nocach, wywlekali ludzi na śnieg i mróz, słychać było płacz i krzyki. Niektórzy się ukrywali w samym mieście, na przykład do nas przeniosła się żona policjanta – kolegi mojego ojca, Stanisława Chodora. Jego wywieźli, bo się nie ukrywał, a pani Chodorowa z córką w moim wieku, Romą, znalazły schronienie u nas. Ojca ta dziewczynka już nigdy nie zobaczyła. Najpotrzebniejsze rzeczy mieliśmy spakowane. W dzień spaliśmy, w nocy siedzieliśmy na walizkach, bo wtedy chodziło NKWD. Matka sprzedała fortepian. Spodziewaliśmy się, że nas wywiozą, bo przecież brali wszystkich policjantów z rodzinami – takie wieści krążyły. Ludzie mówili, że policjantów albo od razu na miejscu zabijają, albo gdzieś wywożą. Czekaliśmy tylko na odpowiedni moment, żeby uciekać.
Kilka razy Sowieci przyjeżdżali pod naszą kamienicę, wykrzykiwali nazwisko „Macedoński”, ale do nas nie trafili. Mieliśmy szczęście, bo dom stał przy Łyczakowskiej, więc we wszystkich dokumentach było zapisane „Łyczakowska”, tymczasem wejście do naszego mieszkania znajdowało się przy bocznej ulicy Dobrzańskiego. Dwa razy nas szukali i dwa razy nie trafili. Kiedy wreszcie wpadli na to, żeby wejść z drugiej strony, nas już nie było. Wzięli wtedy kuzyna mojej matki, nazywał się Grabiec – tak jak matka z domu – z narzeczoną na Syberię, potem pognali ich do Kazachstanu. W drodze ona zmarła, on zaś przeżył i wyszedł z armią Andersa. Żył do niedawna w Ameryce.
W 1940 roku uciekliśmy ze Lwowa. Zgodnie z porozumieniem sowiecko- niemieckim, Polacy urodzeni na ziemiach, które po 17 września 1939 roku znalazły się pod okupacją niemiecką, mieli prawo wrócić na te tereny – jeżeli mieli dokumenty poświadczające, że tam się rzeczywiście urodzili. Kiedy się o tym dowiedziała moja matka, która urodziła się w Mielcu, zaczęła natychmiast starać się o zgodę na wyjazd pod niemiecką okupację.
Pojechaliśmy do Przemyśla z panią Chodorową, jej córką Romą i naszym sąsiadem urodzonym na Pomorzu. W Przemyślu, w willi otoczonej wysokim parkanem, znajdował się ten główny urząd niemiecko-sowiecki. Dookoła ogrodzenia krążyli kozacy w czapach, przeważnie pijani, strzelali w powietrze i nie można było wejść. A tu czekają tłumy, ktoś robi listę kolejności, ale wszystko na nic – tych ludzi były tysiące. Chcieli do Niemców, woleli do Niemców. Andrzej Wajda tego w filmie „Katyń” nie pokazał.
Matka – inteligentna i sprytna – zaczęła próbować, jak by tam można wejść. No i zauważyła, że jeden z tych kozaków za butelkę wódki odchyla deskę w wysokim ogrodzeniu i pozwala się przemknąć. Matka, przystojna kobieta, podeszła więc do niego, pogadała, dała mu butelkę wódki, on odsunął deskę w parkanie i przeszliśmy do tej willi – wszyscy: pani Chodorowa z dzieckiem i ten mężczyzna z Pomorza. Wewnątrz Niemcy i Rosjanie spisywali wszystkie dane. Byliśmy strasznie objuczeni: ja miałem dwie teczki i plecak, siostra niosła walizkę, matka też, pani Chodorowa plecak. Matka pokazała jakieś dokumenty z Mielca, i dostała bilety jako „mieszkanka Generalnego Gubernatorstwa”. To było z początkiem maja 1940 roku.
Przeszliśmy rewizję, podczas której Sowieci ograbili nas z pieniędzy. Za sprzedany fortepian matka dostała mnóstwo przedwojennych srebrnych monet, które zatopiła w rynienkach ze smalcem. Sowiecki żołnierz od razu włożył do środka palce, pogrzebał bagnetem i wszystko wydłubał. Dobrze, że smalcu nam nie zabrali, bo się potem bardzo przydał.
Czekało nas jeszcze tylko przejście przez most na niemiecką stronę. Pamiętam jakąś kobietę ciągnącą po podkładach kolejowych siennik, na którym leżało maleńkie dziecko. Co siennik podskoczył, to ono spadało. Pomogli jej Niemcy, zresztą do nas też podeszli, wzięli cięższe rzeczy. Mnie jako dzieciaka najbardziej uderzył obraz Niemców: czystych, ogolonych i trzeźwych. Nie klęli, tylko taszczyli nasze toboły. Niektórzy mówili dziwną dla mnie wówczas polszczyzną – może byli Ślązakami… Kiedy znaleźliśmy się po drugiej stronie, spytałem matkę: „Czy jesteśmy już w Raju?” Naprawdę myślałem, że umarliśmy i trafiliśmy do Raju.
Zechenter: Właśnie wówczas trwała akcja wywożenia partiami jeńców z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa i mordowania ich w Katyniu, Charkowie oraz Kalininie – dzisiejszym Twerze. Najpóźniej, bo dopiero 22 maja, skończyły się egzekucje w Kalininie.
Macedoński: Nie mieliśmy pojęcia, że właśnie w tamtym czasie zginął najmłodszy brat ojca, o którym wspominałem, Józef, więzień Starobielska. Zamordowali go Sowieci w Charkowie wiosną 1940 roku… Dziś wiem, że w sporządzonym przez NKWD Wykazie akt ewidencyjnych jeńców wojennych, którzy opuścili obóz NKWD w Starobielsku4 figurował pod numerem 2148.


Adam Macedoński - ur. 1931 we Lwowie, student Akademii Sztuk Pięknych i UJ, po aresztowaniu w 1952 r. zmuszony przerwać studia. Zagrożony aresztowaniem ukrywał się do 1947 r. na Ziemiach Zachodnich, wielokrotnie przesłuchiwany przez UB. Od 1955 r. rysownik min. Przekroju czy Dziennika Polskiego. W 1960 r. brał udział w obronie krzyża w Nowej Hucie. Od 1976 r. krótko współpracował w KOR-em. Działał w ROPCiO, a w 1979 r. był sygnatariuszem deklaracji założycielskiej KPN. Po zamordowaniu Staszka Pyjasa związany z krakowskim SKS. Pomysłodawca i założyciel Instytut Katyńskiego (1978). 13 grudnia 1981 r. internowany. W 1984 r. współzałożyciel Rodzin Katyńskich w Krakowie.


1 Karolina hr. Lanckorońska (1898–2002), polska historyk i historyk sztuki. W 1935 r. habilitowała się na we Lwowie i została zatrudniona jako kierownik katedry historii sztuki. Od 1933 r. zajmowała się także administracją dóbr rodzinnych w Małopolsce. Zagrożona aresztowaniem po zajęciu Lwowa przez Sowiety, przedostała się w 1940 r. pod okupację niemiecką. Służyła w Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej w stopniu porucznika. Aresztowana przez Gestapo w 1942 r., została wysłana do obozu koncentracyjnego Ravensbrück, gdzie doczekała zwolnienia. Po wojnie osiadła we Włoszech, kierowała Polskim Instytutem Historycznym w Rzymie. Założyła Fundusz im. Karola Lanckorońskiego, wspierający polskie instytucje emigracyjne i krajowe. W 1994 r. ofiarowała Polsce część dzieł sztuki zgromadzonych przez jej ojca.
2 K. Lanckorońska, Wspomnienia wojenne, Kraków 2001, s. 1–4.
3 A. Wat, Mój wiek. Pamiętnik mówiony, Londyn 1981, s. 262, 263.
4 Rozstrzelani w Charkowie. Alfabetyczny spis 3739 jeńców polskich ze Starobielska rozstrzelanych w kwietniu–maju 1940, według źródeł sowieckich i polskich, „Indeks represjonowanych”, Ośrodek „Karta” 1996, t. II, s. 119.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz