M O D L I T W A

Twoje światło w Fatimie

środa, 30 kwietnia 2014

"Zdrada polityczna i duchowa" oraz inne herezje

Ks. Michel Simoulin, Dobry papież Jan?

  • Drukuj„Komunizm to władza, naga, niczym nieograniczona, z definicji dopuszczająca każdą skuteczną metodę swej obrony i ekspansji. Reszta to tylko forma bez znaczenia, może się zmieniać i dostosowywać. To władza zła nad dobrem, wszystkiego co w człowieku najgorsze nad tym co najlepsze, władza kanalii i degeneratów nad ludźmi szlachetnymi. Oczywiście możemy analizować dekoracje, jak ktoś lubi tracić czas, jest głupi lub tchórzliwy - tylko po co?”
    Twoje światło w Fatimie

Między naiwnością a zdradą   SEE

„Czy «dobry papież» był naprawdę dobry?” zapytał sam siebie w 1988 roku kardynał Oddi, zanim odpowiedział: tak, oczywiście! Z całym szacunkiem, pozwolę sobie mieć odmienne zdanie. Nie będąc wcale sentymentalny, nie czuję wzruszenia z powodu wiecznego uśmiechu; wciąż przedkładam tę miłość, która potrafi się uśmiechać, ale także karcić, nad ów soborowy uśmiech, zdradzający szczególny rodzaj miłości, rozdawanej równocześnie doktorom prawdy, jak i fałszu.
Życząc „dobremu pasterzowi”, by dzisiaj był w niebie, nie mogę jednak zgodzić się z beatyfikacją, której skutkiem byłoby danie nam go jako i wzoru wszystkich cnót, a więc przykładu, który należy naśladować. Ośmielam się nawet twierdzić, że ratunkiem dla Kościoła jest z całą pewnością porzucenie drogi, na którą Jan XXIII chciał tenże Kościół wprowadzić i po której z przekonaniem podążyli jego następcy: drogi źle rozumianej miłości wobec wszystkich razem i każdego człowieka z osobna, czy to wobec świętego, czy grzesznika, katolika czy bałwochwalcy (skoro wszyscy mają dobrą wolę, nikt nie jest mniej lub bardziej godny niż inny), drogi otwarcia na wszystkich i na wszystko, bez względu na to, co może różnić lub dzielić, na grzech, na błąd, na które nie należy reagować przez napomnienia czy potępienia – drogi podziwu wobec nowego porządku rzeczy, do którego nowy język należy sobie przyswoić, język pełen obietnic na przyszłość – drogi współpracy ze wszystkimi, którzy określają się jako pracujący dla ludzkości itp.

Dwa teksty
Tym wszystkim w ciągu całego swojego pontyfikatu żył Jan XXIII, a świadczą o tym i gesty, i powiedzenia, które stały się sławne, a nawet przysłowiowe. Jednocześnie jednak przekazał to wszystko Kościołowi w formie myśli i doktryny w dwóch tekstach, będących jego największym grzechem, grzechem kłamstwa i zdrady: kłamstwa o stanie świata i Kościoła wobec ludzi; grzechem zdrady Kościoła i świata, porzuconych bezbronnie na pastwę największych wrogów rodzaju ludzkiego – ideologów socjalizmu marksistowskiego i komunizmu czy masońskiego mondializmu w religijnej ONZ, poddanej synagogi.
Te dwa teksty to przemówienie Gaudet mater Ecclesia, wygłoszone podczas otwarcia Soboru 11 października 1962 roku i encyklika Pacem in terris z 11 kwietnia 1963 roku (wówczas nazwana anty-Syllabusem), dwa teksty kłamliwe i zdradliwe, pełne sofizmatow.
Pierwszy sofizmat polega na stwierdzeniu, że dziś wszystko układa się o wiele lepiej niż wczoraj, że nadchodzi właśnie nowy porządek rzeczy, niosąc ze sobą obietnice i nadzieje, dlatego też muszą zamilknąć owi „prorocy nieszczęść”, widzący jedynie zło i niebezpieczeństwa; a wreszcie – że Kościół jest dziś wolny od wszelkich szkód i przeszkód porządku świeckiego.
Czy mogę się odważyć na stwierdzenie, że to chyba były żarty? A jednak... wszyscy (poza małą grupą nieco rozsądniejszych biskupów) uznali to za wzruszające i za godne podziwu. Mamy takiego dobrego papieża!
Poza tym, że owymi „prorokami nieszczęść” mogli być równie dobrze wszyscy papieże od Piusa VI począwszy, a na Piusie XII skończywszy, trzeba sobie przypomnieć, że było to w 1962 roku. We wrześniu 1961 roku Sowieci wznieśli w Berlinie mur hańby, żelazna kurtyna stawała się z dnia na dzień grubsza, tydzień później na Karaibach zimna wojna o mało nie zmieniła się w gorącą (tzw. „kryzys kubański”), a sam Jan XXIII ubolewał nad faktem, że wielu biskupom przeszkodzono w przybyciu na Sobór.

Zdrada polityczna i duchowa
Ale właśnie: tak bardzo pragnął obecności obserwatorów rosyjskiego Kościoła prawosławnego na Soborze, że przygotowana w lecie przez kardynała Tisserand i patriarchę Nikodema ugoda została zawarta w Moskwie przez kardynała Willebransa pomiędzy 27 września a 2 października: zapewniono Moskwę, że Sobór nie rzuci bezpośredniego oskarżenia wobec komunizmu. I rzeczywiście, to słowo nie zostało ani raz wypowiedziane, petycja podpisana przez 454 Ojców Soboru została odrzucona... a miliony męczenników komunizmu zostało potraktowanych z obojętnością przez naszych kochanych Ojców, którzy dumnie oświadczyli iż „Kościół jest bardziej niż kiedykolwiek niezbędny współczesnemu światu po to, by demaskować niesprawiedliwość i krzyczące nierówności” (Przesłanie do świata z 20 października 1962 roku). Z kogo zakpiono? To tajne porozumienie pozostanie rzeczywistą hańbą i zniewagą wobec Stolicy Świętej w dwudziestym wieku. Jak więc ośmielano się nam mówić o wolności Kościoła, skoro sam papież poddał ją głosom z Moskwy?
Ale to był dopiero pierwszy sofizmat, dyplomatyczne kłamstwo i polityczna zdrada. Miała jeszcze nadejść zdrada duchowa i doktrynalna, z trzema sofizmatami ściśle ze sobą związanymi: chodziło w istocie o to, że skoro wszystko jest w najlepszym porządku i wszyscy ludzie są obdarzeni dobrą wolą, trzeba patrzeć zawsze na to, co może nas połączyć, zapominając o tym, co może sprawić trudność; trzeba przystosować się do dzisiejszego świata i przystosować do niego swój język, nie zamykając się w „antycznych” formułach wiary, trzeba wreszcie posłużyć się miłosierdziem, bez potępień czy jakichkolwiek napomnień.
To wszystko jest bardzo rozczulające, ale nigdy nie było stanowiskiem Kościoła ani teologią katolicką.
Oczywiście jest prawdą, że osoby w stanie łaski i miłości, zgadzając się co do istotnych dóbr, to znaczy co do prawd wiary, powinny pomijać niezgodę w szczegółach, gdyż taka różnica zdań wypływa z różnorodności opinii i nie przeszkadza wzajemnej miłości (por. św. Tomasz z Akwinu, II-II, q. 29, a. 3, ad 2). Jeśli jednak taka zgoda co do istoty nie istnieje, jak to ma miejsce w stosunku do innych wyznań czy niewie­rzących, czy można o tym zapomnieć – po to, by stworzyć jedność opartą na drugorzędnych opiniach, na których nie można wznieść niczego trwałego? Byłaby to poważna przeszkoda dla prawdziwego pokoju, który jest możliwy jedynie przy wspólnym pragnieniu prawdziwego i istotnego dobra, a istnieje jedynie w dobrym i między dobrymi (in bonis et bonorum). Jedynym przypadkiem, kiedy można posłużyć się częściową zgodą jest sytuacja, kiedy taka zgoda służy przekonaniu niewierzącego i doprowadzeniu go do uznania całej prawdy, czy też pokonaniu go.
Jeśli chodzi natomiast o porzucenie dawnych określeń wiary na korzyść sformułowań płynących ze współczesnej myśli – poza tym, że zostało to wyraźnie potępione przez trzy syllabusy [Piusa IX, Pascendi Piusa X i Humani generis Piusa XII) – któż (poza zacietrzewionym modernistą) może zaprzeczyć istnieniu radykalnego powiązania pomiędzy myślą a wyrazem, pomiędzy ideą a słowem mającym ją wyrazić? A nam się mówi, że Kościół to nie muzeum, zamknięte ze swymi skarbami, Kościół jest ogrodem otwartym dla wszystkich: należy więc porzucić wszystkie zbyt surowe słowa, wyznaczające granice, i przyjąć słowa, które są bardziej otwarte. Zamiast mówić o wierze katolickiej, mówmy raczej o chrześcijańskiej doktrynie, o myśli Kościoła czy o poglądach chrześcijan! Zamiast mówić o chrześcijańskiej miłości, mówmy po prostu o miłości, o solidarności czy o powszechnym braterstwie. Zamiast o Kościele katolickim, o społeczności wiernej Jezusowi Chrystusowi, mówmy o komunii, o zgromadzeniu ludu Bożego. Tak właśnie rozmywa się w niekształtnej magmie, pozbawionej jakichkolwiek podstaw, cała święta doktryna wiary i ewangelicznego nauczania!
Wreszcie, kto ośmieli się nam powiedzieć, że papieże nie wiedzieli, czym jest miłosierdzie i że jedynie Jan XXIII zasługuje być nazywany „dobrym”? Trzeba raczej ponownie przeczytać ten piękny fragment listu dotyczącego Sillonu, w którym to święty Pius X przypomina, co Ewangelia mówi o dobroci Jezusa Chrystusa: „Był równie mocny co dobry”. Czyż katechizm nie zalicza do siedmiu dzieł miłosierdzia wobec duszy pouczania błądzących (dzieło to – rzecz niezwykła – zapomniane przez Katechizm z 1992 roku)? Czyż nie jest to, kiedy wszystkie inne sposoby zawodzą, środkiem na przyjście z pomocą bliźniemu w nieszczęściach, z których największym jest grzech?
Nie, to wszystko ustępuje sentymentalizmowi, a może raczej – romantyzmowi, pragnieniu podobania się i bycia kochanym, i nie ma już nic wspólnego z piękną żarliwością płynącą z miłości bliźniego, płonącą pragnieniem zniszczenia zła dla ratowania jego ofiar. „Kto kocha prawdę, nienawidzi błąd”.

Błąd i błądzący
Te sofizmaty, niestety, jeszcze się pomnożyły w encyklice Pacem in terris. Najpierw wskazuje się nam, że nie należy mylić błędu z błądzącym. Każde nie pozbawione zdrowego rozsądku stworzenie zrozumie z łatwością, że są to przecież dwie nierozdzielne rzeczywistości: błąd jest częścią błądzącego i nie istnieje poza umysłem, który błądzi. Błąd nie jest niczym innym niż fałszywą znajomością, aktem inteligencji, która błądzi, jest złem w inteligencji, jej chorobą, i pozbawia jej dobra, doskonałości a więc także godności. Jak więc ich nie łączyć, skoro jedno stanowi część drugiego i jest z nim nierozłączne? Bez błędu nie byłoby błądzącego, a bez błądzących – błędu. Byłoby czymś lepszym nauczenie nas odróżniania tych, którzy wyznają błąd od tych, którzy go nauczają, oraz tych, którzy go praktykują bez wyznawania, tych, którzy go akceptują czy są jego ofiarami (a ci są najliczniejsi), czy też błędu od grzechu czy zbrodni. Są to rozróżnienia bardziej katolickie, bardziej zgodne z rzeczywistością i z pewnością o wiele przychylniejsze dla postępu prawdy i dobra.
Ale to nie jest jeszcze największy grzech encykliki, to tylko jego zapowiedź. Mielibyśmy bowiem odróżniać fałszywe teorie filozoficzne o człowieku i świecie od historycznych ruchów, które z nich się wywodzą, a które to miałyby ewoluować samodzielnie, niezależnie od doktryn–matek. Raz jeszcze jest to ignorowanie wewnętrznego związku pomiędzy myśleniem a działaniem, pomiędzy tym, co robią tłumy a tym, co myślą nimi kierujący. Każde działanie jest wynikiem sposobu myślenia, pragnień – chyba, że jest pozbawione sensu Jeśli myśl się nie rozwija, jak wola i działanie mogłyby się rozwijać?; chyba, żeby były nieprzemyślane, pozbawione sensu, głupie...
Są to raz jeszcze poglądy marzycieli, co do których, niestety! obawiam się, że nie są niewinni. Gdyż encyklika dalej stwierdza, że – przyjąwszy takie założenie – można uznać także pewne poparcie czy nawet współpracę praktyczną z takimi ruchami.
O kim myślał Jan XXIII, o jakie ruchy mogło mu chodzić? Liberalizm? Faszyzm? Monarchizm? Nie zgadliście. „Trzeba podążać za jego spojrzeniem, mówi nam Maridan:Kościół potępił doktrynę marksistowską, i ani ta doktryna, ani jej potępienie nie mogą odtąd ulec zmianie; ale ruch komunistyczny przecież się rozwija” (no tak, to oczywiste). Pewna współpraca z nim nie jest więc wykluczona. W taki sposób Jan XIII anulował podstępnie zalecenia pontyfikalne, ponowione przez niego samego w 1959 i 1960 roku, by w żaden sposób nie współpracować z komunizmem!
Jakie postawić wnioski, jeśli nie o zdradzie? W czasie otwarcia soboru Janowi XXIII wystarczyło 35 minut, by odebrać Kościołowi całą broń przeciwko napastnikom, pozostawiając mu jedynie prawo do „ukazania bogactw swej doktryny”. Było to równoznaczne z pogrzebaniem powszechnego wzlotu apostolskiej żarliwości, dzięki której Kościół potrafił nieść Jezusa Chrystusa, i to Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego, pośród ciemności błędu, by je rozproszyć i uwolnić od niego dusze.
W swej ostatniej encyklice, nie zadowoliwszy się zmuszeniem Kościoła do milczenia wobec najbardziej krwawej herezji wieku, udekorował jeszcze tę herezję poparciem dla jej dobrego prowadzenia i pozwoleniem na przekroczenie drzwi sanktuarium.
„Dobry” papież zdradził w ten sposób Kościół, ale także świat, pozostawiony bez obrony wobec największego zła umysłu i duszy: liberalizmu, socjalizmu, masonerii, judaizmu itp.
„To sceptyk” – mówił ksiądz Berto do Jeana Madirana. Ale ten sceptyk nie był ani neutralny, ani obojętny. Potrafił, to prawda, okazywać nieco szacunku wobec wielkich sług Kościoła (Piusa IX, św. Piusa X, Piusa XII czy kardynała Pie), ale jego serce było gdzie indziej. Był przy tych „błądzących”, przy umysłach oddalonych od dogmatu katolickiego przez osobisty wybór czy przez potępienie, przy wszystkich przeciwnych dogmatom, uważanych za ofiary zbyt rygorystycznych określeń dogmatu katolickiego i bezlitosnej surowości anatem na błędy. Był blisko nich, „ludzi dobrej woli”, otwierając im swe serce i swe ramiona, przyjmując ich, broniąc i rehabilitując, gdy na to przyszedł czas. Rozpoczął w 1958 roku wyniesieniem na urząd kardynalski abpa Montiniego, pierwszego na liście jego pierwszego konsystorza, 15 grudnia, przed powołaniem synodu teologów odsuniętych od nauczania przez Piusa XII.

Od Piusa IX do Jana XXIII
Beatyfikacja Jana XXIII będzie beatyfikacją jego soboru i autobeatyfikacją Kościoła takiego, jaki chciał zreformować oraz jego dzisiejszych dzieł. Ponadto Piusa IX, papieża Soboru Watykańskiego I i Niepokalanej, ale także papieża Syllabusa i pierwszego potępienia komunizmu (1846) będzie się prosić, by wziął na swe święte pastwiska i błogosławił dzieło i owoce dzieła Jana XXIII, papieża Vaticanum II i odmowy ujawnienia przesłania Madonny z Fatimy, papieża anty-Syllabusa i milczenia wobec komunizmu. Jak mógłby on pobłogosławić to, z czym walczył w trakcie całego swojego pontyfikatu?
Jeśli Kościół soborowy czuje się zobowiązany do „wyznawania” „grzechów” katolików, by zapewnić o swej ważności, jak katolicki Kościół miałby beatyfikować Kościół soborowy?

Bractwo Św. Piusa X przekazało Kongregacji ds. Kanonizacji szeroko umotywowany rekurs (sprzeciw) wobec planowanej beatyfikacji Jana XXIII. Wobec braku odpowiedzi obszerne dossier na temat Jana XXIII zostanie przetłumaczone na kilka języków i wydane w formie książki.

(...) szef międzynarodowego komunizmu w Moskwie, Chruszczow, przesłał osobistą depeszę, gratulując papieżowi Janowi XXIII: „...uznania dla jego zasług w szlachetnym dziele utrzymania pokoju”. Chruszczow życzy papieżowi: „dobrego zdrowia i sił do dalszej owocnej działalności dla dobra pokoju”.
Jan XXIII serdecznie podziękował pierwszemu sekretarzowi komunistycznej partii Związku Sowieckiego za pozdrowienia, i ze swej strony złożył życzenia szczęścia i pomyślności. Zapewnił on, że kontynuować będzie wysiłki na rzecz sprawiedliwości i prawdziwego braterstwa między narodami i na rzecz pokoju w całym świecie.

Józef Mackiewicz, W cieniu krzyża

Zawsze Wierni, nr 36, 09-10.2000, s. 68.

środa, 23 kwietnia 2014

Przeklęta NEOPRL





Wpisał: kokos26


22.04.2014.



„Ludzie Czerskiej” i „Ludzie Unii Wolności”, czyli duet złożony z konającego i nieboszczki






Ojciec Dyrektor kontra Tate Redaktor










kokos26 - 22 Kwiecień, 2014 http://niepoprawni.pl/blog/217/ojciec-dyrektor-kontra-tate-redaktor





Z okazji 25 rocznicy geszeftu stulecia i proklamowania PRL-bis, czyli Polskiej Republiki Lewacko-Libertyńskiej, „Gazeta Wyborcza” wraz z TVN ogłosiły plebiscyt, którego celem jest utworzenie listy „Ludzi Wolności”, czyli takich osób, które miałyby się stać dla wszystkich Polaków tej wolności symbolami. Przyglądając się zgłaszanym kandydaturom widać wyraźnie, że tak naprawdę chodzi o coś zupełnie innego.

Prawdziwym celem akcji jest wdrukowanie w głowy mieszkańców nadwiślańskiego kraju wielkiego historycznego fałszerstwa, według którego „Ludzie Wolności” to głównie „Ludzie Czerskiej” i „Ludzie Unii Wolności”, czyli duetu złożonego z konającego i nieboszczki.

Tak się nieprzypadkowo złożyło, że obaj organizatorzy plebiscytu, GW i TVN, przez te wszystkie lata najmocniej zasłużyli się w dziele atakowania oraz próbach zniszczenia człowieka, który bardziej niż cała ta czerwono-różowa hołota wzięta do kupy zasługuje na tytuł „Człowieka Wolności”.

Mam tu na myśli ojca Tadeusza Rydzyka, który na przekór wszystkiemu poczuł się człowiekiem wolnym i mimo zmasowanych wieloletnich ataków, kłód rzucanych mu pod nogi, medialnych oszczerstw i paszkwili idących w tysiące czy prowokacji w iście ubeckim i esbeckim stylu potrafił tym pragnieniem prawdziwej wolności zarazić Polaków.

Te dwadzieścia pięć ostatnich lat to według mnie wielka wojna ideologiczna wydana prawdziwej Polsce, a jej symbolami są Polak, kapłan i wielki patriota, Ojciec Tadeusz Rydzyk, mający po drugiej stronie barykady zapiekłego przeciwnika i symbol Polski nie dla Polaków, czyli Tate Adama Michnika.

Warto przyjrzeć się drogom, jakie przez te wszystkie lata przebyli obaj adwersarze i wydać werdykt, mówiący, kto ten czas lepiej wykorzystał i jak ta „Polska równych szans dla wszystkich” wyglądała w przepadku Ojca Rydzyka i Tate Michnika. Kto o tę wolność rzeczywiście każdego dnia walczył i wyrąbywał ją niczym górnik kilofem na kopalnianym przodku, a kto jej odmawiał tym, którzy nie uzyskali przy okrągłym stole koncesji i nie zostali namaszczeni przez czerwono-różowych zdrajców na tych, którym z rozdzielnika przynależy tytuł „wiodącego i opiniotwórczego medium”.

Zimny chów Ojca Dyrektora

Od 1986 do 1991 roku redemptorysta ojciec Tadeusz Rydzyk przebywał krótko we Włoszech, a później w NRF, gdzie był kapelanem w klasztorze w Oberstaufen. W diecezji augsburskiej działała lokalna rozgłośnia o nazwie Radio Maria International w Balderschwang i to właśnie z nią polski zakonnik nawiązał współpracę i tam uczył się funkcjonowania mediów. To wówczas zakiełkowała myśl stworzenia w Polsce rozgłośni Radio Maryja.

Ojciec Tadeusz Rydzyk wrócił do Polski z 80 fenigami w kieszeni i zamieszkał w toruńskim klasztorze redemptorystów. Jednak głównym kapitałem założycielskim było całkowite zawierzenie Maryi oraz wielkie umiłowanie własnej Ojczyzny. Historia Radia Maryja zaczęła się w 1991 roku od małej rozgłośni w Bydgoszczy, a dzisiaj nadaje ono swój program ze 123 nadajników UKF na całą Polskę oraz przez satelity do całej Europy i Ameryki Północnej. Choć publicystyka w ramówce rozgłośni nie stanowi nawet 15% to właśnie ona zaczęła wywoływać największa furię „rycerzy wolności” z Czerskiej.

Powstał pierwszy wyraźny wyłom w medialnym murze, za który wcześniej wyrzucono ludzi niewygodnych dla Systemu III RP. To właśnie na antenie toruńskiej rozgłośni odzyskali oni głos, a ojciec Tadeusz Rydzyk stał się wrogiem numer jeden Salonu. Warto, aby pamiętali o tym ci przedstawiciele prawicowych [pseudo- md] mediów, którzy samozwańczo przybierają dzisiaj tytuły „partyzantów wolnego słowa”.

Obecnie oprócz Radia Maryja istnieją takie dzieła toruńskiego redemptorysty, jak TV Trwam, ogólnopolska gazeta codzienna „Nasz Dziennik”, Wyższa Szkoła Kultury Społecznej i Medialnej- uczelnia wyższa kształcąca młodzież w duchu patriotycznym, wybudowana od fundamentów wraz z akademikami dzięki ofiarności rodaków, w tym Polonii z bardzo znaczącym wsparciem Pana Jana Kobylańskiego, wielkiego Polaka i Prezesa USOPAŁ mieszkającego w Urugwaju.

Jeżeli dodamy do tego jeszcze wielki sukces toruńskiej geotermii i w końcu wywalczone miejsce na cyfrowym multipleksie dla TV Trwam to mamy obraz wielkich spektakularnych osiągnięć, które w każdym normalnym demokratycznym państwie przysparzałyby władzy dumy z powodu wielkiego przebudzenia się społeczeństwa obywatelskiego, które od początku do dnia dzisiejszego finansowo i zupełnie dobrowolnie wspiera te wszystkie dzieła. Jest to ewenement nie tylko na skalę europejską, ale i światową.

Warto też przypomnieć, że do zaciekle atakujących toruńskie media „wolnościowców” z Czerskiej i Wiertniczej, polityków, księży- „patriotów” i wszelkiego rodzaju lewactwa dołączyły już oficjalnie w 2007 roku środowiska żydowskie. Oto komunikat, jaki pojawił się na internetowej stronie Ambasady USA w Warszawie po reaktywowaniu w Polsce po 70 latach żydowskiej loży B’nai B’rith, czyli Synów Przymierza:

„9 września przy okazji otwarcia nowej loży B’nai B’rith w Warszawie ambasador Victor Ashe spotkał się z działaczami tej organizacji – prezesem Moishem Smithem i wiceprezesem Danem Mariaschinem. Omówiono m.in. sprawę ustawodawstwa dotyczącego zwrotu mienia oraz kwestie związane z Radiem Maryja i Telewizją Trwam. Otwarcie warszawskiej loży B’nai B’rith oznacza odrodzenie się tej organizacji żydowskiej w Polsce po niemal 70 latach nieobecności.”

Oto żydowska loża, działająca na terenie RP, w ambasadzie obcego mocarstwa postanowiła „zająć się kwestiami” związanymi z legalnie działającymi katolickimi mediami w ponoć suwerennym i demokratycznym kraju. Mamy tutaj do czynienia z kuriozum i wyjątkowym tupetem oraz demaskacją kompletnej bezradności polskiego państwa. Cała ta organizacja tylko po tym komunikacie powinna być od razu zdelegalizowana, podobnie jak miało to miejsce w 1938 roku. Tajemnicą Poliszynela jest bowiem skrywana prawda, że Synowie Przymierza powołani zostali do realizowania na całym świecie woli i celów „żydowskiej arystokracji”.

Jak widzimy „zimny chów”, jakiemu poddany został Ojciec Dyrektor, ciągłe ataki i piętrzone trudności, uodporniły jedynie redemptorystę z Torunia do tego stopnia, że stał się on twardym graczem w walce o wolną niepodległą i katolicką Polskę, a cały czas w jego głowie kiełkują nowe pomysły i plany, takie jak powołanie do życia katolickiej wytwórni filmowej. Alleluja i do przodu, Ojcze Dyrektorze.

Cieplarnia Tate Redaktora

Nie wiadomo ile fenigów miał w kieszeni Adam Michnik w czasie, kiedy trwały obrady okrągłego stołu i prawdę mówiąc nie jest to istotne. Dostał on bowiem, na mocy porozumień zawartych tam z komunistami wszystko na tacy: począwszy od lokalu przez przydział papieru, drukarnię, telefony po kolportaż. Jeżeli wcześniej porównałem Ojca Dyrektora do górnika, który kilofem, w pocie czoła, wrąbuje ścianę na przodku kopalnianego chodnika, to Michnik nawet nie zasiadł w nowoczesnym kombajnie wydobywczym, ale podstawiono mu raczej gotowy pociąg towarowy, załadowany posegregowanym już urobkiem.

„Gazeta Wyborcza” była bowiem elementem pakietu w tym geszefcie zawartym w 1989 roku i na dodatek od razu zyskała pozycję absolutnego monopolisty, pozostając przez niemal rok jedynym dziennikiem ukazującym się na rynku i niekojarzonym z władzami PRL. Jeżeli do tego dodamy jeszcze panujący wówczas entuzjazm i przeświadczenie większości Polaków, że „Wyborcza” reprezentować będzie wszystkie nurty opozycji, to nie dziwi, że sprzedaż sięgać zaczęła wielu setek tysięcy egzemplarzy. Można śmiało powiedzieć, że czytało ją codziennie kilka milionów Polaków.

Ileż trzeba mieć w sobie arogancji, tupetu i bezczelności, aby startując w tak uprzywilejowanej i komfortowej sytuacji ośmielać się atakować prawdziwie wolne media, którym nie tylko niczego nie podano na tacy, ale korzystano z każdej okazji, by utrudniać im życie, a w konsekwencji próbować je zniszczyć.

Cieplarniany chów Michnika i spółki w III RP najwyraźniej nie wyszedł mu na dobre i jasno widać, że bez kroplówek ze spółek skarbu państwa „nasz rycerz wolności” długo już nie pociągnie. Sprzedaż gazety lawinowo spada i aż trudno uwierzyć, że jeszcze siedem lat temu, w 1997 roku średnia dzienna sprzedaż wynosiła 400 tysięcy egzemplarzy. Dziś za akcję Agory można sobie strzelić dwa piwka, a jeszcze nie tak dawno jej właściciela stać było na butelkę whisky.

Nie wiem czy Michnik zdaje sobie sprawę z tego, że nadymanie się jego środowiska i organizowanie plebiscytu, w którym swoi mają wyłonić swoich wygląda kuriozalnie i komicznie. Tego już dzisiaj nie kupi nikt prócz topniejącej garstki akolitów i ćwierćinteligentów.

Najlepiej plebiscyt organizowany przez GW i TVN podsumowała aktorka Joanna Szczepkowska mówiąc:

Jak się mogę czuć, kiedy czytam: „Rusza plebiscyt »Ludzie Wolności«, organizowany przez TVN i »Gazetę Wyborczą« z okazji 25-lecia odrodzenia wolnej Polski”. Jak się mogę czuć, kiedy już wiem, aż za dobrze, jakimi metodami te media sterują polem wolności? Jak mogę się czuć, jeśli czytam, że właśnie „Gazeta Wyborcza” i TVN będą proponowały „ludzi wolności”, a ich odbiorcy zdecydują, kto zasługuje na to miano, a kto nie. Jak mogę się czuć, skoro jest oczywiste, że w tym przypadku „krąg ludzi wolności” to osoby, którym te właśnie media pozwoliły zaistnieć, o których informowały i dynamizowały każdy krok ich działalności.

Można te ostatnie 25 lat podsumować takim dość obrazowym porównaniem.

Ojciec Dyrektor to odważny wytrawny himalaista, który śmiało i konsekwentnie wspina się na szczyt, zaś Tate Michnik odpada od ściany, choć został tam wtaszczony przez opłacanych suto Szerpów i, co go zupełnie kompromituje, cały czas korzystał z maski tlenowej.


„Należy trzymać się z dala od podejrzanych przedsięwzięć, nawet jeżeli noszą dumnie brzmiącą nazwę”


Albert Einstein





Artykuł opublikowany w Warszawskiej Gazecie

niedziela, 20 kwietnia 2014

W Europie ( ) chrześcijaństwo umiera

Hebraizacja chrześcijaństwa

hebraizacja kościoła
 .
Nie wiemy jednak, czy te uzgodnienia post factum dotyczą tylko terytorium Polski, w jej obecnych i historycznych granicach, czy też obejmują swoim ożywczym rażeniem cały świat.
*****
Dnia 17 stycznia br. obchodziliśmy kolejny „Dzień Judaizmu” w Kościele Katolickim. Zastanawia fakt, czemu w tym dialogu to chrześcijanie tylko ustępują do nawiązania porozumienia. Czy druga strona to docenia? A nawet, czy w ogóle jest tego warta? Zajmijmy się krótką analizą stosunków żydowsko – chrześcijańskich oraz źródłem judaizmu.
Przez blisko dziesięć wieków Żydzi masowo osiedlali się w Polsce, gdzie znajdywali dla siebie przystań i dobre warunki do normalnej, godnej człowieka egzystencji. Prześladowani i wypędzani zewsząd, właśnie w Polsce znajdywali schronienie, warunki do przetrwania i pełne możliwości rozwoju. Tolerancyjna katolicka Polska, nazywana przez nich samych Paradisus Judeorum, dawała im przywileje stwarzające warunki często lepsze niż te, którymi musiała się zadowolić miejscowa ludność, będąca gospodarzem polskich ziem. Niezaprzeczalnym faktem jest, iż na terenach RP przed drugą Wojną Światową, zgromadziło się 80% całej populacji Żydów.
Pozytywny stosunek Polaków do Żydów był w znacznym stopniu utrudniony słabą skłonnością Żydów do asymilacji, ich demonstracyjną obcością i wewnętrznie kultywowaną wrogością do nie-żydów, która była dyktowana nakazami Talmudu. Nielojalność wobec państwa i narodu polskiego zawsze przeważała w postawach Żydów. Sporadycznie witano nawet wkraczających na tereny polskie Niemców, a entuzjazm większości Żydów i współpraca z najeźdźcą sowieckim w pełni wyczerpała znamiona masowej zdrady Polski.
W obliczu własnej tragedii i stanu zagrożenia – udzielano Żydom pomocy w każdej części kraju. Pretensja o to, że za mało było bohaterów, że wszyscy Polacy winni byli ryzykować swoje życie dla ratowania Żydów, jest przyznaniem się do prawdziwie rasistowskiego przekonania, iż życie Żyda jest wartością bardziej cenną, niż życie Polaka.
Chyba najbardziej tragiczną w swej symbolice refleksję, wyrażoną po wielu latach od tamtych wydarzeń, przedstawiono w jednym z filmów dokumentalnych o prostym człowieku, który za uratowanie Żydów został odznaczony medalem „Sprawiedliwy wśród narodów świata”. Autor reportażu na koniec zapytał: „Czy dzisiaj, wiedząc to wszystko…, czy zrobiłby pan to samo jeszcze raz?”. Odpowiedź była krótka, zdecydowana i najwyraźniej już wcześniej przemyślana: „Nigdy”.
Ktoś powiedział: „Po Jedwabnem stosunki Polsko – Żydowskie już będą inne”. Całkowicie się z tym zgadzam. Tutaj już nie ma miejsca na milczenie, na bezsilne zaciśnięcie zębów, machnięcie ręką. Teraz już naprawdę potrzebna jest rzetelna debata o stosunkach Polsko – Żydowskich, debata, która  pozwoli wyciągnąć właściwe wnioski na dzisiaj na przyszłość.
Pobiblijny judaizm, wyrosły jako religia faryzejska jest zaprzeczeniem Kościoła, jest Synagogą Szatana, jest Kainem, Izmaelem. Przekleństwo Biblijne wzbogacone wiarą w gusła i magię, okraszoną Talmudem i kabałą – jest wyznacznikiem dzisiejszego stanu „żydów”. Judaizm, jako naturalnie wrogo nastawiony do Kościoła Katolickiego, choć ma prawo trwać we własnych granicach, nie może ich przekraczać, gdyż prowadzi to do zniewolenia narodów, do destabilizacji Kościoła.
Papieże na przestrzeni całej historii przestrzegali przed judaizacją – do czasu soborowego Nostra Aetate i późniejszej zdrady posoborowych papieży. Okazuje się, że Kościół przez dwa tysiące lat mylił się, że 260 poprzednich papieży błądziło, że dziś trzeba ocenzurować Ewangelie i wycinać Pismo Święte z „antysemickich” wypowiedzi św. Pawła, że trzeba oczyścić „starszych braci w wierze” z zarzutów o ukrzyżowanie Chrystusa, że najlepiej samemu oskarżyć się, skazać i przeprosić za tysiąclecia chrześcijańskiego „antysemityzmu”.
Wzywanie do „głębszego zrozumienia żydowskich korzeni naszej religii” – jest bluźnierstwem: pobiblijny, talmudyczny judaizm jest zaprzeczeniem chrześcijaństwa. Nie mamy żadnych wspólnych korzeni. Po zburzeniu świątyni jerozolimskiej, Bóg trwale przelał wybraństwo na Kościół katolicki a potomkowie faryzeuszy nie przyjmując Wiary Chrystusowej – rozpoczęli wielowiekowe spiskowanie przeciwko Chrystusowi i Kościołowi Katolickiemu, spiskowanie ujawnione również przez papieży i przed nim ostrzegający, spiskowanie trwające do dziś.
Nie mamy „wspólnego Boga” i nie będziemy „sądzeni przez tego samego Boga”, gdyż Bogiem jest Bóg w Trójcy Jedyny, a którego przecież odrzucają nie-katolicy.
Ciekawe są też zachowania Żydów wobec nas, jako narodu. Kilka najbardziej charakterystycznych z życia:
Ambasador Izraela w Warszawie Dawid Peleg podjął decyzję o bojkotowaniu polskiego ministra edukacji narodowej Romana Giertycha – poinformowało publiczne radio izraelskie. Każde państwo, nawet najmniejsze i najsłabsze w takiej sytuacji – kiedy ambasador obcego państwa wtrąca się oficjalnie z zarzutami do decyzji poszczególnych ministrów – każe pakować walizki takim ambasadorom.
Dyrektor S. Samuels z Centrum Wiesenthala wyraził opinię, jakoby wielkopiątkowa procesja Drogi Krzyżowej w Kalwarii Zebrzydowskiej miała „antysemicki wydźwięk”, polegający na „udziale osób ubranych w historyczne stroje”. Wynikałoby z tego, że według Centrum Wiesenthala właściwe są stroje niehistoryczne, niestety, nie wiadomo jakie. Czy aktorzy na przykład w kimonach, byliby wolni od podejrzeń o „antysemityzm”?. Dyrektor Samuels nie wyjaśnił, czy informacja o „polskim obozie koncentracyjnym Auschwitz”, zamieszczona swego czasu na stronie internetowej Centrum także miała „antysemicki” wydźwięk, czy też nie.
A co z usunięciem SS. Karmelitanek z Oświęcimia na wniosek Żydów?
Powołam się na koniec na słowa samego Jezusa Chrystusa:
Wiem żeście potomstwem Abrahama, ale chcecie mnie zabić dlatego, że nauka moja nie ma do was dostępu. Ja mówię to com widział u Ojca Mego, a wy czynicie coście widzieli u ojca waszego.
A odpowiadając mu rzekli: – Ojcem naszym jest Abraham.
Rzekł im Jezus: Jeśli jesteście synami Abrahama, spełniajcie czyny Abrahamowe. Wy natomiast pragniecie mnie zabić, mnie człowieka, który wam mówił prawdę, jaką słyszał od Boga. Tego Abraham nie czynił. Ale wy spełniacie czyny ojca waszego.
Rzekli mu tedy: Myśmy nie dzieci zrodzone w cudzołóstwie; jednego ojca mamy; Boga.
Rzekł im tedy Jezus: Gdyby Bóg był waszym ojcem, zaiste miłowalibyście mnie, bo ja od Boga wyszedłem i przychodzę, i nie sam od siebie przychodzę, ale On mnie posłał. Czemu to mowy mojej nie przyjęliście? Bo nie jesteście zdolni słuchać nauki mojej. WY z OJCA DIABŁA JESTEŚCIE i pragnienia ojca waszego wypełniać chcecie, on jest mężobójcą od początku i w prawdzie nie wytrwał, bo nie ma w nim Prawdy, gdy wypowiada kłamstwo, mówi do siebie, bo kłamcą jest i ojcem kłamstwa – Ewangelia wg. Św. Jana 8, 37-44
Kto chce z tym polemizować – niech to czyni.

O duecie R. Reagan & JP II

Ile dywizji ma papież? Jan Paweł II vs. Rosja

SEE
Ile dywizji ma papież? – kpiąco pytał Józef Stalin w czasie II wojny światowej. W przypadku Jana Pawła II okazało się, że miał ich więcej niż Związek Sowiecki, który przestał istnieć.

Żeby w pełni docenić rolę, jaką odegrał nasz papież w zapobieżeniu wojnie w Europie, trzeba przypomnieć sowieckie plany inwazji na Europę Zachodnią. Agresywne plany wojsk Układu Warszawskiego wobec Europy stały się bardziej szczegółowe w końcu lat 60., jednak najpoważniejsze zagrożenie nastąpiło w latach 1979–1983.

Sowieckie plany inwazji na Europę

W latach 70. Związek Sowiecki miał największą na świecie armię, a jego oddziały stacjonowały w Niemczech Wschodnich, Polsce, Czechosłowacji i na Węgrzech. Pół miliona wojsk Układu Warszawskiego w Niemczech Wschodnich stało naprzeciwko niewiele mniejszej liczby wojsk NATO w Niemczech Zachodnich. Mimo to plany Układu Warszawskiego były jednoznacznie ofensywne. 20 sowieckich dywizji w Niemczech Wschodnich, wspieranych przez wojska NRD i sześćsettysięczny tzw. front polski, miały w ciągu kilku dni rozbić 26 dywizji NATO w RFN. Zamierzano to osiągnąć za pomocą samobójczej taktyki. Wojska Układu Warszawskiego miały przemieszczać się z prędkością nawet 100 km dziennie w tzw. atomowych korytarzach, powstałych w wyniku uderzeń jądrowych własnej artylerii i lotnictwa. Oficjalnie Sowieci zakładali straty pierwszego rzutu wojsk na poziomie 50–60 proc. Jednak pancerze czołgów miały chronić ich załogi przed promieniowaniem tylko przez cztery dni. Dlatego historycy NATO oceniają, że w rzeczywistości Sowieci „planowali wysłać wojska lądowe w pole tak, aby walczyły przez kilka dni, zanim żołnierze umrą z powodu chorób popromiennych”.

Do zwycięstwa niezbędny był zatem drugi rzut albo eszelon wojsk sowieckich, który do Niemiec mógł być szybko przerzucony tylko przez Polskę. Według płk. Ryszarda Kuklińskiego, który w Sztabie Generalnym WP opracowywał związane z tym plany, przez Polskę miało przejść ok. 50 dywizji albo 2–3 mln żołnierzy sowieckich i ok. 1 mln pojazdów po 24 drogach samochodowych. Dziewięcioma tranzytowymi liniami kolejowymi miało przejechać 3200 pociągów z wojskowym sprzętem i ładunkami.

Decydującym czynnikiem był czas, w jakim uda się wprowadzić drugi rzut wojsk sowieckich do walki w Niemczech. W wariancie ograniczonej wojny nuklearnej Moskwa liczyła, że uda jej się zakończyć działania, zanim Amerykanie zdecydują się na jądrowe uderzenia odwetowe. W wariancie wojny konwencjonalnej zaś – zanim USA uda się przerzucić wsparcie zza Atlantyku i odzyskać panowanie w powietrzu. Dlatego planowano przemarsz wojsk sowieckich przez Polskę w ciągu 7–10 dni.

Przeprowadzenie tak wielkiej operacji w niezwykle krótkim czasie wymagało jednak odpowiedniego przygotowania terenu, czyli Polski. Jak się okazuje z ujawnionych w 2010 r. dokumentów, głównym celem ćwiczonego od końca lat 60. stanu wojennego nie było zwalczanie opozycji, ale prewencyjne sparaliżowanie całego kraju na wypadek wojny i konieczności zabezpieczenia sprawnego transportu wojsk sowieckich. Ćwiczenia Kraj-73 różniły się od rzeczywiście wprowadzonego w grudniu 1981 r. stanu wojennego głównie tym, że obok restrykcji wobec ludności na Polskę miały spaść co najmniej 34 głowice jądrowe.

Obrazek

Gra wojenna z 1979 r. pod nazwą „Siedem dni do Renu” zakładała, że aby powstrzymać przemarsz sowieckich wojsk przez Polskę, siły NATO dokonają uderzenia nuklearnego na wszystkie przeprawy przez Wisłę – od Gdańska po Kraków. W wyniku tego uderzenia o mocy ok. 300 kiloton miała być zniszczona w 60 proc. Warszawa. Przewidywano, że w tych atakach zginie od razu ok. 2 mln Polaków. Jak przekonywał Kukliński, atakowanie przez Amerykanów „bronią jądrową dywizji radzieckich na terytorium ZSRR było zbyt ryzykowne, gdyż oznaczało automatyczną ripostę na kontynent amerykański. Użycie tej broni na terytoriach państw NATO mijałoby się z celem obrony, gdyż oznaczałoby wysadzenie samego siebie w powietrze. Czy była jeszcze jakaś możliwość? Tak. Pomiędzy terytorium  ZSRR a państwami NATO był pas ziemi niczyjej – terytorium Polski i Czechosłowacji”.

Gra o Polskę

Kiedy nad Polską zawisła groźba nuklearnego holocaustu, w październiku 1978 r. papieżem został Karol Wojtyła, arcybiskup Krakowa, który już jako Jan Paweł II odbył w czerwcu 1979 r. pierwszą pielgrzymkę do Polski. Według relacji Kuklińskiego, Sowieci uważali, że wszystkie ich problemy w Polsce zaczęły się od wyboru papieża. W 1981 r. podczas wizyty w Polsce marszałek Wiktor Kulikow, dowódca wojsk Układu Warszawskiego, kazał sobie wyświetlić film „Pielgrzym” z pierwszej wizyty papieża w Ojczyźnie. Jak wspominał Kukliński, „Kulikow zachowywał się jak na meczu bokserskim, głośno wyrażając swoje niezadowolenie niemal przy każdej scenie. Kulikow wściekał się, że przywódca Kościoła jest tak przyjmowany w kraju komunistycznym. Jaruzelski nie zdobył się na odpowiedź”.

Już pierwsza, lipcowa fala strajków w 1980 r. zaalarmowała Rosjan. Szerzyła się wtedy fama, że lubelscy kolejarze przyspawali do szyn pociąg z żywnością do ZSRR. Dlatego od początku tzw. kryzysu polskiego Moskwa naciskała na Jaruzelskiego, aby wprowadził stan wojenny dla przywrócenia tzw. ciągłości strategicznej Armii Czerwonej, czyli bezpieczeństwa szlaków komunikacyjnych między ZSRR a NRD.

Choć płk Ryszard Kukliński, który koordynował wszystkie przygotowania, uciekł do USA w listopadzie 1981 r., stan wojenny został sprawnie wprowadzony i okazał się niezwykle skuteczny w zastraszaniu Polaków. Po ucieczce Kuklińskiego Rosjanie mieli świadomość, że Amerykanie wszystko wiedzą również o planach inwazji na Europę Zachodnią. Nie mogło więc już być mowy o elemencie zaskoczenia. Mimo to rozpoczęto przygotowania do kolejnych wielkich ćwiczeń ataku wojsk Układu Warszawskiego.

Amerykanie wyciągnęli ze stanu wojennego inne wnioski. Uświadomili sobie, że Polska nie jest ich wrogiem, którego trzeba zniszczyć, ale że może być cennym sojusznikiem, który zatrzyma marsz sowiecki na Europę.

Jan Paweł II kontra imperium

Prezydent USA Ronald Reagan i Jan Paweł II spotkali się dopiero w czerwcu 1982 r. Poprzedniej wiosny „obu w odstępie sześciu tygodni postrzelili zabójcy i obaj przeżyli”. Jak relacjonowali Carl Bernstein i Marco Politi, już w pierwszych minutach rozmowy zgodzili się, że Bóg ocalił ich po to, aby odegrali szczególną rolę w przyszłości Europy Wschodniej. „Gdy na naszej drodze stanęły siły zła, interweniowała Opatrzność” – powiedział Reagan, a papież się z nim zgodził.

Już za prezydentury Jimmy’ego Cartera jego doradca ds. bezpieczeństwa Zbigniew Brzeziński dostarczał papieżowi wnioski z raportów Kuklińskiego. Od wiosny 1981 r. dyrektor CIA William Casey i Vernon Walters, były wicedyrektor CIA, co pół roku latali do Watykanu, by przekazać papieżowi „informacje z satelitów i podsłuchu elektronicznego, doniesień agentów wywiadu i sprawozdań z dyskusji toczonych w Białym Domu, Departamencie Stanu i CIA”. Po spotkaniu Reagana i papieża wymiana informacji została zintensyfikowana, zwłaszcza że po ucieczce Kuklińskiego Amerykanie stracili swoje najlepsze źródło w Polsce. Opinie papieża szczególnie cenił Reagan, „z utęsknieniem oczekujący relacji Waltersa i Caseya, ilekroć ci odwiedzali Watykan. Inni prezydenci Stanów czekali niecierpliwie na powrót bombowców z akcji, a on na raporty od papieża” – opisywali Bernstein i Politi. „Reagan był głęboko przeświadczony, że ten papież dopomoże zmienić świat”.

Jan Paweł II uważał, że Polacy sami, i to bez użycia przemocy, mogą sprawić, iż sowieckie plany inwazji staną się nierealne. W homilii wygłoszonej z korony Stadionu Dziesięciolecia w Warszawie papież, przywołując Apokalipsę, encyklikę Jana XXIII „Pacem in terris” o groźbie wojny nuklearnej oraz historię Hiroszimy, stwierdził, że „los Polski w 1983 r. nie może być obojętny narodom świata – zwłaszcza Europy i Ameryki”. Przypominając, jak Jan III Sobieski pod Wiedniem uratował Europę, papież powiedział, że naród „sam musi odnosić zwycięstwo, które Opatrzność Boża zadaje mu na tym etapie dziejów. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że nie chodzi o zwycięstwo militarne jak przed trzystu laty, ale o zwycięstwo natury moralnej”.

Jak twierdzi Jadwiga Staniszkis w książce „Postkomunizm”, „(…) już w roku 1983 (między majem a sierpniem) zaczęto na Kremlu rozważać możliwość wojskowego wycofania się z Europy Środkowej”. Co takiego wydarzyło się między majem a sierpniem 1983 r., że skłoniło Sowietów do zmiany strategii z konfrontacyjno-wojskowej na rzecz ustępstw politycznych wobec Zachodu? Wszak jeszcze między 30 maja a 9 czerwca odbyły się ostatnie, jak się okazało, czysto ofensywne ćwiczenia Układu Warszawskiego „Sojuz-83”, w których przewidywano okupację Danii, RFN, Holandii, Belgii i Francji.

Wydaje się, że tym przełomowym wydarzeniem była druga pielgrzymka Jana Pawła II do Polski w dniach 16–23 czerwca 1983 r. Na zakończenie transmitowanej przez telewizję mszy na krakowskich błoniach ponaddwumilionowy tłum zgodnie odśpiewał „Boże, coś Polskę” z zakończeniem „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”, z rękoma wzniesionymi w kształcie litery „V” na znak zwycięstwa. Jeśli oglądał to marszałek Kulikow, który tak „lubił” papieskie pielgrzymki do Polski, to musiał dojść do wniosku, że nie przeprowadzi wojsk drugiego rzutu przez Polskę nie tylko w tydzień, ale nawet w miesiąc. W liście do czechosłowackiego ministra obrony, oceniającym ćwiczenia Sojuz-83 z 2 sierpnia 1983 r., Kulikow pisał jak ktoś, kto właśnie stracił wiarę w sukces planowanej od lat operacji.

Lekcja, jakiej udzielili Sowietom Polacy pod wodzą Jana Pawła II, sprawiła, że Moskwa porzuciła plany wojskowej konfrontacji i zdecydowała się na pierestrojkę relacji z Zachodem. Jak zauważył papież, „pierestrojka to lawina, którą myśmy spowodowali i która potoczy się dalej. Bez Solidarności by jej nie było”.

Jan Paweł II w czerwcu 1999 r. stwierdził w przemówieniu przed polskim sejmem, że wydarzenia w Polsce w latach 1980–1989 przyniosły „nie tylko upragnioną wolność, ale w sposób decydujący przyczyniły się do upadku murów, które przez niemal półwiecze oddzielały od wolnego świata społeczeństwa i narody naszej części kontynentu. Te historyczne przemiany zapisały się w dziejach jako przykład i nauka, że w dążeniu ku wielkim celom życia zbiorowego człowiek, krocząc swym historycznym szlakiem, może wybrać drogę najwyższych aspiracji ludzkiego ducha. Może i powinien przede wszystkim wybrać postawę miłości, braterstwa i solidarności, postawę szacunku dla godności człowieka, a więc te wartości, które wtedy zadecydowały o zwycięstwie bez jakże groźnej konfrontacji atomowej”.

Podsumowując, można powiedzieć, że Polacy nie powinni skąpić datków na dokończenie budowy świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie. Taki hołd, jaki złożyli papieżowi górale w 1997 r., powinni złożyć wszyscy Polacy. Z okazji zbliżającej się kanonizacji warto rozważyć np. budowę w Krakowie kopca Jana Pawła II na wzór kopca Kościuszki i Piłsudskiego. Sejm RP powinien uhonorować i wspomóc weteranów Solidarności, gdyż to ich pokojowa walka o niepodległość w latach 1980–1989 zapobiegła wojnie jądrowej w Europie i przyczyniła się do pokonania imperium.

http://niezalezna.pl/42450-ile-dywizji- ... i-vs-rosja

____________________________________
Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie.

piątek, 18 kwietnia 2014

Po Wrześniu. Z sovdepii do Raju

Sowiecka apokalipsa, czyli Adama Macedońskiego wspomnienia z pierwszej sowieckiej okupacji

Adam Macedoński, utalentowany rysownik i odważny opozycjonista, został 14 czerwca br. uhonorowany przez Instytut Pamięci Narodowej prestiżowym tytułem „Kustosza Pamięci Narodowej”. Z tej okazji prezentujemy fragment wspomnień Adama Macedońskiego dotyczący pierwszej okupacji sowieckiej z lat 1939-1941. Otrzymujemy kolejny - choćby po Zofii Kossak - doskonały dokument dotyczący sowieckich czasów i sowieckich porządków.
Wspomnienia prezentowane poniżej ukazały się w formie książkowej: Zapamiętane, z Adamem Macedońskim rozmawia Anna Zechenter, Kraków 2011.
18.06.2011 12:17
Adam Macedoński: I właśnie tam, we Lwowie przy Łyczakowskiej, zastała nas wojna. Trudno uwierzyć, jak nagle się nam całe życie rozpadło. Jeszcze parę miesięcy wcześniej byliśmy w Berezowicy na wakacjach, jeszcze pływałem w Serecie, jeszcze piekłem kukurydzę z miejscowymi ukraińskimi dziećmi, z którymi się dogadywałem dobrze, bo w szkole we Lwowie uczyli nas ukraińskiego – takie były przepisy na terenach, gdzie mieszkali Rusini. Poza tym brat matki ożenił się z Ukrainką, więc kuzynki z Berezowicy były z pochodzenia półkrwi Ukrainkami, o czym nie chciały później nawet pamiętać, bo się napatrzyły na straszne rzezie na Polakach. […]
Wróciliśmy z końcem lata 1939 roku do Lwowa. Nagle słyszymy w radiu, że wybuchła wojna. Wyły syreny, ponieważ Niemcy atakowali Lwów już pierwszego dnia z powietrza. Poszedłem do szkoły podstawowej przy Zimorowica, żeby się zapisać do trzeciej klasy, ale tam nam powiedzieli, że nie będzie lekcji. Pamiętam, z jaką radością biegłem z kolegami do domu, wołając: „wojna, wojna!”.
Myśmy się strasznie cieszyli, bo byliśmy wychowani w micie zwycięstwa. Pierwsza wojna, o którą się Polacy modlili, dała nam niepodległe państwo. Uczyłem się piosenek: „Nasze małe żołnierzyki na placówkach stoją / i śpiewają bolszewikom, / że się ich nie boją. / Nic a nic”.
Ciągle się wspominało Orlęta Lwowskie – młodych obrońców polskiego Lwowa z czasów wojny polsko-ukraińskiej 1918–1919 i polsko-bolszewickiej z 1920 roku. Dzieci walczyły wtedy o miasto na wszystkich ulicach, do boju szły całe szkolne klasy, całe podwórka. Najmłodszy obrońca miał dziewięć lat, czterdziestu – od dziesięciu do dwunastu, ponad siedemdziesięciu – po trzynaście, ponad stu – po czternaście. Piętnasto- i szesnastolatków było ponad tysiąc. Dorośli nam opowiadali o czternastoletnim Jurku Bitschanie, że walczył w pierwszym szeregu, że zginął na cmentarzu Łyczakowskim, tuż przed nadejściem odsieczy dla Lwowa.
Myśleliśmy z kolegami, że teraz my będziemy dokonywać bohaterskich czynów. Przecież znów jest wojna, więc dostaniemy karabiny i będziemy bronić Lwowa – jak nasi ojcowie – i zwyciężymy, oczywiście. […]
Mój ojciec w tym czasie dowoził żywność na linię frontu – przecież Lwów bronił się prawie tak długo jak Warszawa, do 21 września. Zawsze wracał do domu spocony, bo było gorąco, golił się, zmieniał koszulę i znowu jechał. A raz się rozpłakał. Mama pyta, co się stało, więc ojciec na to, że taka piękna młodziutka dziewczyna, może szesnastoletnia została ranna w okopie. Dostała w ramię. Ojciec chciał ją odwieźć do szpitala, a ona mu powiedziała, że to nic, że drugą ręką będzie strzelać.
W 1939 roku broniły miasta także lwowskie dzieci. Zachowała się z tamtych tygodni piosenka o batiarach lwowskich, co strzelali do Niemców z armaty. W całym Lwowie pełno było uciekinierów przed Niemcami. W naszym mieszkaniu zakwaterowali rodzinę z Poznania.
Anna Zechenter: W różnych wspomnieniach z 1939 roku moment wkroczenia Sowietów na ziemie polskie przedstawiany jest jak wtargnięcie Azjatów – dzikich i przerażających. Pamięta pan czerwonoarmistów?
Macedoński: Tamte wrażenia wryły mi się głęboko w pamięć. Kiedy Rosjanie weszli do Lwowa, najgorszy był ten smród, który ze sobą przynieśli – straszny. Lwów jest pięknie położony na wzgórzach. Wszędzie ciągnęły się parki, ogrody, pełno kwiatów, krzewy bzu, kasztany jadalne. Miasto trochę zbliżone stylem życia do śródziemnomorskiego, bo codziennie było corso, wszyscy elegancko ubrani, spacerowali, spotykali się, kłaniali, poznawali, okazywali sobie wzajemny szacunek.
I nagle ten odór nadciągnął, taki straszny smród. Bo ci bolszewicy, którzy weszli, nie wyglądali jak armia – to była horda biedaków i żebraków, a do tego dzikusów. Płaszcze mieli postrzępione, niektórzy nosili takie długie, że po ziemi się za nimi wlokły. I wszyscy byli strasznie niscy. Moja matka patrzyła przez okno, bo strzegła dzień i noc domu, patrzyła przez firankę i wykrzykuje do nas: „O Boże, to oni dzieci do wojska biorą!”. Bo ci bolszewicy byli wszyscy tacy mali. To była wygłodzona horda skośnookich, chorych, zwyrodniałych. Niejednemu brakowało oka, albo nos miał całkiem zniekształcony, bo wśród nich panował syfilis. Śmierdzieli potem, rzygowinami – przecież pili wódkę z aluminiowych manierek. Jakie to jest szkodliwe: aluminium ze spirytusem. Nie mieli co jeść, tylko pili, więc z głodu zabierali dzieciom kanapki. Pierwsze ich słowa, których my, dzieci, się nauczyliśmy, to „Dawaj kuszat’!’’, czyli „Dawaj jeść!”. Ta cała hałastra, ta dzicz to nie byli żołnierze.
Kiedy weszli do Krakowa w 1945 roku, to byli żołnierze, odżywieni przez Amerykanów, w mundurach. A ci z 1939 roku to była dzicz wiecznie pijana. Jacyś podnarkotyzowani, ale to chyba głód i alkohol. W każdej chwili gotowi zabić, co chwilę strzelali w powietrze, żeby budzić strach. Nienawidzili nas, bo to był inny świat, inni ludzie, bogate miasto. Obrabowali wszystko. To prawda, że jedli lepy na muchy – bo lepy przed wojną były robione z miodu, więc ktoś im powiedział, że to lizaki dla dzieci, i oni te lepy rozwijali i lizali.
Pisała o tym Karolina Lanckorońska1, którą wybuch wojny zastał we Lwowie. Spamiętała ziemiste twarze żołnierzy, ogromny portret Stalina nad katedrą w pierwszym dniu roku akademickiego na Uniwersytecie Jana Kazimierza i wrażenie, że nadeszła obca kultura z obcą dla nas mentalnością2.
Zechenter: Nawet ostro komunizujący przed wojną poeta Aleksander Wat mówił w wydanej po wojnie książce–rozmowie z Czesławem Miłoszem Mój wiek: „Te twarze mongoloidów, te szmatławe mundury. […] Pierwszych Rosjan widziałem w Łucku – te hełmy mongolskie ze szmacianymi pikami, takie szmaciane pikielhauby. I to Azja, ale już taka najbardziej azjatycka. […] To, nad czym w czasie mojego komunizowania przechodziłem do porządku dziennego: oblicze azjatyckie, Azja–Europa, uważałem, że to jest taka gadanina publicystyki antysowieckiej, że to należy do XIX wieku i jest bardzo powierzchowne. A tu naraz – Azja absolutna!”3.
Macedoński: Potem, po tej pierwszej fali, przyjechali oficerowie z żonami i dziećmi – lepiej ubrani, czyściej ubrani, odżywieni. A ich żony były wymalowane jak, za przeproszeniem, prostytutki lwowskie, tylko jeszcze brzydsze. Czerwone berety, czerwone usta. Ich kobiety rzeczywiście na bal w rocznicę rewolucji poubierały się w koszule nocne – to są powszechnie znane opowieści. Przyszły z nędzy, więc skąd miały wiedzieć, że tak wygląda elegancka bielizna? […]
Nocami słychać było strzały, wołania, krzyki. Raz matka zawołała nas do okna i pokazała przez firankę jak bolszewicy w tych szpiczastych czapkach prowadzili jakiegoś studenta. Jednego młodego chłopaka eskortowało wokoło dziesięciu, nieśli karabiny z długimi bagnetami, kłuli go, żeby nie uciekł. „O Boże, co oni z nim zrobią” – powiedziała matka. Prowadzili go w kierunku dworca Łyczaków.
Padł w tamtych dniach strach na mężczyzn. Mój ojciec się ukrywał, wpadał do domu, żeby się przebrać, ale chodził nieogolony, nigdy nie mył rąk, bo ten, kto miał ręce i twarz czyste, a broń Boże jeszcze okulary i inteligentny wygląd, był stracony. Wtedy trzeba było wyglądać jak robotnik. Ojca ktoś wydał enkawudzistom na ulicy, ale na posterunku komunista żydowskiego pochodzenia powiedział: „Nie, to porządny, to nasz człowiek, on nie był w policji, to jest robotnik, patrzcie się na jego ręce i twarz”. Ci Sowieci przeszli pranie mózgu i wierzyli, że każdy Polak to był pan, krwiopijca. Inteligencka twarz oznaczała śmierć. […]
Zechenter: W tym mniej więcej czasie nastąpiły wydarzenia, które po latach zaważyły na pańskim życiu: jesienią 1939 roku sowiecka armia brała do niewoli polskich żołnierzy, którzy – w ogromnej większości – nie podejmowali z nią walki, posłuszni rozkazowi Wodza Naczelnego Edwarda Rydza-Śmigłego. Oficerów uwięziono w obozach w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie.
Macedoński: Przychodziły do nas, do Złoczowa aż do początku 1940 roku listy i kartki od wziętego do sowieckiej niewoli najmłodszego brata mojego ojca, porucznika 52. pułku piechoty w Tarnopolu, Józefa Macedońskiego. Przed wojną był kancelistą w Urzędzie Miasta w Złoczowie. Powołany do wojska tuż przed wybuchem wojny, trafił do obozu w Starobielsku. Tyle o nim wówczas wiedzieliśmy.
Tymczasem nadszedł dzień świętego Mikołaja, w szkole już nie było polskich nauczycieli – pamiętam Ukrainkę spod Winnicy, panią Tuszyńską, która znała polski i nas uczyła. „Dzieci, jaki mamy dzisiaj dzień?” – pyta 6 grudnia 1939 roku. „Świętego Mikołaja, proszę pani” – odpowiadamy chórem i z radością, bo spodziewaliśmy się, że coś dostaniemy. „A dlaczego się tak cieszycie?” – ciągnie Tuszyńska. „No bo święty Mikołaj przynosi podarunki” – my na to. A ona: „Dał wam już dzisiaj coś Mikołaj?”, „Jeszcze nie proszę pani, jeszcze nie!”. „To pomódlcie się do niego – mówi ona. – Może wam coś da”. Nie bardzo wiedzieliśmy, o co jej chodzi i jak się mamy modlić. „Mówcie tak – pouczyła nas poważnie Tuszyńska – Kochany święty Mikołaju, daj nam prezent. Powtarzajcie tak, aż przyjdzie z prezentami”. Byliśmy pewni, że przyjdzie – jak co roku – ktoś w przebraniu świętego Mikołaja i coś dostaniemy. No to zaczynamy: „Kochany święty Mikołaju, prosimy, podaruj nam coś ładnego”. A tu nic. To my jeszcze raz: „Święty Mikołaju, przyjdź do nas!” – „No i co – triumfuje pani Tuszyńska. – Gdzie jest wasz Mikołaj?”. „Nie wiemy” – byliśmy trochę zdezorientowani. „No to teraz spróbujcie poprosić: Kochany bat’ko Stalinie, daj prezenty”. Połapaliśmy się natychmiast, jak to dzieci, o co chodzi i wołamy chórem „bat’kę Stalina”. Drzwi się otwierają, wchodzi Sowiet w mundurze enkawudzisty, z czerwonym otokiem na czapce, wygolony i poperfumowany tak, że cała klasa perfumami zapachniała. Za nim dwóch sołdatów wnosi olbrzymi kosz, pełen czekoladek z krakowskich zakładów Adama Piaseckiego, także z lwowskiej firmy Parowa Fabryka Cukrów i Czekolady HAZET. Wszystko polskie, kradzione. A do tego czerwone chorągiewki.
Zechenter: Rodzice nic dzieciom nie tłumaczyli? Że to propaganda…
Macedoński: Nie, nie. Przecież myśmy w tym wszystkim żyli, nikt nam nie musiał niczego tłumaczyć – pamiętaliśmy życie sprzed wejścia Sowietów. Rodzice ostrzegali nas: „Uważajcie, żeby was nie zabili, nie okradli, nie wychodźcie sami daleko od domu”. Szybko dowiedzieliśmy się, że w kościele Matki Boskiej Ostrobramskiej na Górnym Łyczakowie odbywała się nielegalna nauka religii. Ten piękny kościół stoi do dzisiaj, po drugiej wojnie światowej został zamknięty i zamieniony na magazyn książek, a w 1992 roku świątynia została przekazana Kościołowi greckokatolickiemu i otrzymała nowe wezwanie Opieki Matki Bożej.
Chodziłem tam wieczorami na lekcje z kolegami. Młodzi klerycy od salezjanów uczyli nas piosenek religijnych: „Wejrzyj święty Stanisławie, na te dzieci tak łaskawie”, dokładnie nie pamiętam, co dalej…  
We wrześniu 1939 roku Sowieci rozwiesili ogłoszenia, żeby wszyscy policjanci i urzędnicy policyjni zgłosili się na Zieloną Rogatkę, gdzie dostaną pracę i nowe dokumenty. Mój ojciec postanowił tam pójść, ale po drodze rozglądał się, czy nie ma jakiejś pułapki. No i zauważył, że ulica, która tam prowadziła, była zastawiona, ślepa bez odwrotu, a za parkanami z obu stron dojrzał poukrywane stanowiska karabinów maszynowych. Odskoczył gdzieś w bok przez płot i udało mu się zawiadomić kolegów, żeby tam nie szli. Ale niektórzy jego znajomi zginęli. Tych, co przyszli, Sowieci rozstrzelali na miejscu. Od tego czasu ojciec się ukrywał.
Kiedy zaczęły się wywózki polskich rodzin w głąb Sowietów, rodzice zdecydowali, że trzeba uciekać pod niemiecką okupację.
Zechenter: To było już po dwóch pierwszych deportacjach z lutego i kwietnia 1940 roku?
Macedoński: Tak, zdążyliśmy przed trzecią wywózką w czerwcu 1940 roku.
Zechenter: W marcu 1940 roku, między pierwszą a drugą deportacją, Biuro Polityczne WKP(b) podjęło decyzję o wymordowaniu około 25,7 tys. Polaków z obozów dla jeńców wojennych i więzień.
Macedoński: Wówczas nie znaliśmy losów polskich oficerów. Byliśmy świadkami dantejskich scen w samym Lwowie: enkawudziści zabierali Polaków z domów po nocach, wywlekali ludzi na śnieg i mróz, słychać było płacz i krzyki. Niektórzy się ukrywali w samym mieście, na przykład do nas przeniosła się żona policjanta – kolegi mojego ojca, Stanisława Chodora. Jego wywieźli, bo się nie ukrywał, a pani Chodorowa z córką w moim wieku, Romą, znalazły schronienie u nas. Ojca ta dziewczynka już nigdy nie zobaczyła. Najpotrzebniejsze rzeczy mieliśmy spakowane. W dzień spaliśmy, w nocy siedzieliśmy na walizkach, bo wtedy chodziło NKWD. Matka sprzedała fortepian. Spodziewaliśmy się, że nas wywiozą, bo przecież brali wszystkich policjantów z rodzinami – takie wieści krążyły. Ludzie mówili, że policjantów albo od razu na miejscu zabijają, albo gdzieś wywożą. Czekaliśmy tylko na odpowiedni moment, żeby uciekać.
Kilka razy Sowieci przyjeżdżali pod naszą kamienicę, wykrzykiwali nazwisko „Macedoński”, ale do nas nie trafili. Mieliśmy szczęście, bo dom stał przy Łyczakowskiej, więc we wszystkich dokumentach było zapisane „Łyczakowska”, tymczasem wejście do naszego mieszkania znajdowało się przy bocznej ulicy Dobrzańskiego. Dwa razy nas szukali i dwa razy nie trafili. Kiedy wreszcie wpadli na to, żeby wejść z drugiej strony, nas już nie było. Wzięli wtedy kuzyna mojej matki, nazywał się Grabiec – tak jak matka z domu – z narzeczoną na Syberię, potem pognali ich do Kazachstanu. W drodze ona zmarła, on zaś przeżył i wyszedł z armią Andersa. Żył do niedawna w Ameryce.
W 1940 roku uciekliśmy ze Lwowa. Zgodnie z porozumieniem sowiecko- niemieckim, Polacy urodzeni na ziemiach, które po 17 września 1939 roku znalazły się pod okupacją niemiecką, mieli prawo wrócić na te tereny – jeżeli mieli dokumenty poświadczające, że tam się rzeczywiście urodzili. Kiedy się o tym dowiedziała moja matka, która urodziła się w Mielcu, zaczęła natychmiast starać się o zgodę na wyjazd pod niemiecką okupację.
Pojechaliśmy do Przemyśla z panią Chodorową, jej córką Romą i naszym sąsiadem urodzonym na Pomorzu. W Przemyślu, w willi otoczonej wysokim parkanem, znajdował się ten główny urząd niemiecko-sowiecki. Dookoła ogrodzenia krążyli kozacy w czapach, przeważnie pijani, strzelali w powietrze i nie można było wejść. A tu czekają tłumy, ktoś robi listę kolejności, ale wszystko na nic – tych ludzi były tysiące. Chcieli do Niemców, woleli do Niemców. Andrzej Wajda tego w filmie „Katyń” nie pokazał.
Matka – inteligentna i sprytna – zaczęła próbować, jak by tam można wejść. No i zauważyła, że jeden z tych kozaków za butelkę wódki odchyla deskę w wysokim ogrodzeniu i pozwala się przemknąć. Matka, przystojna kobieta, podeszła więc do niego, pogadała, dała mu butelkę wódki, on odsunął deskę w parkanie i przeszliśmy do tej willi – wszyscy: pani Chodorowa z dzieckiem i ten mężczyzna z Pomorza. Wewnątrz Niemcy i Rosjanie spisywali wszystkie dane. Byliśmy strasznie objuczeni: ja miałem dwie teczki i plecak, siostra niosła walizkę, matka też, pani Chodorowa plecak. Matka pokazała jakieś dokumenty z Mielca, i dostała bilety jako „mieszkanka Generalnego Gubernatorstwa”. To było z początkiem maja 1940 roku.
Przeszliśmy rewizję, podczas której Sowieci ograbili nas z pieniędzy. Za sprzedany fortepian matka dostała mnóstwo przedwojennych srebrnych monet, które zatopiła w rynienkach ze smalcem. Sowiecki żołnierz od razu włożył do środka palce, pogrzebał bagnetem i wszystko wydłubał. Dobrze, że smalcu nam nie zabrali, bo się potem bardzo przydał.
Czekało nas jeszcze tylko przejście przez most na niemiecką stronę. Pamiętam jakąś kobietę ciągnącą po podkładach kolejowych siennik, na którym leżało maleńkie dziecko. Co siennik podskoczył, to ono spadało. Pomogli jej Niemcy, zresztą do nas też podeszli, wzięli cięższe rzeczy. Mnie jako dzieciaka najbardziej uderzył obraz Niemców: czystych, ogolonych i trzeźwych. Nie klęli, tylko taszczyli nasze toboły. Niektórzy mówili dziwną dla mnie wówczas polszczyzną – może byli Ślązakami… Kiedy znaleźliśmy się po drugiej stronie, spytałem matkę: „Czy jesteśmy już w Raju?” Naprawdę myślałem, że umarliśmy i trafiliśmy do Raju.
Zechenter: Właśnie wówczas trwała akcja wywożenia partiami jeńców z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa i mordowania ich w Katyniu, Charkowie oraz Kalininie – dzisiejszym Twerze. Najpóźniej, bo dopiero 22 maja, skończyły się egzekucje w Kalininie.
Macedoński: Nie mieliśmy pojęcia, że właśnie w tamtym czasie zginął najmłodszy brat ojca, o którym wspominałem, Józef, więzień Starobielska. Zamordowali go Sowieci w Charkowie wiosną 1940 roku… Dziś wiem, że w sporządzonym przez NKWD Wykazie akt ewidencyjnych jeńców wojennych, którzy opuścili obóz NKWD w Starobielsku4 figurował pod numerem 2148.


Adam Macedoński - ur. 1931 we Lwowie, student Akademii Sztuk Pięknych i UJ, po aresztowaniu w 1952 r. zmuszony przerwać studia. Zagrożony aresztowaniem ukrywał się do 1947 r. na Ziemiach Zachodnich, wielokrotnie przesłuchiwany przez UB. Od 1955 r. rysownik min. Przekroju czy Dziennika Polskiego. W 1960 r. brał udział w obronie krzyża w Nowej Hucie. Od 1976 r. krótko współpracował w KOR-em. Działał w ROPCiO, a w 1979 r. był sygnatariuszem deklaracji założycielskiej KPN. Po zamordowaniu Staszka Pyjasa związany z krakowskim SKS. Pomysłodawca i założyciel Instytut Katyńskiego (1978). 13 grudnia 1981 r. internowany. W 1984 r. współzałożyciel Rodzin Katyńskich w Krakowie.


1 Karolina hr. Lanckorońska (1898–2002), polska historyk i historyk sztuki. W 1935 r. habilitowała się na we Lwowie i została zatrudniona jako kierownik katedry historii sztuki. Od 1933 r. zajmowała się także administracją dóbr rodzinnych w Małopolsce. Zagrożona aresztowaniem po zajęciu Lwowa przez Sowiety, przedostała się w 1940 r. pod okupację niemiecką. Służyła w Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej w stopniu porucznika. Aresztowana przez Gestapo w 1942 r., została wysłana do obozu koncentracyjnego Ravensbrück, gdzie doczekała zwolnienia. Po wojnie osiadła we Włoszech, kierowała Polskim Instytutem Historycznym w Rzymie. Założyła Fundusz im. Karola Lanckorońskiego, wspierający polskie instytucje emigracyjne i krajowe. W 1994 r. ofiarowała Polsce część dzieł sztuki zgromadzonych przez jej ojca.
2 K. Lanckorońska, Wspomnienia wojenne, Kraków 2001, s. 1–4.
3 A. Wat, Mój wiek. Pamiętnik mówiony, Londyn 1981, s. 262, 263.
4 Rozstrzelani w Charkowie. Alfabetyczny spis 3739 jeńców polskich ze Starobielska rozstrzelanych w kwietniu–maju 1940, według źródeł sowieckich i polskich, „Indeks represjonowanych”, Ośrodek „Karta” 1996, t. II, s. 119.

O bandytyzmie wojennym na Kresach II RP

Powrót na stronę główna
Mit obnażony. Sowiecki ruch partyzancki na Kresach II RP
Wielkość tekstu - kliknij odpowiednią literę A A A   SEE

Zwycięstwo Stalina nad Hitlerem podczas drugiej wojny światowej ocaliło Związek Sowiecki i zapewniło jego trwanie przez następne pół wieku. Gdyby nie wybuch wojny państwo sowieckie zakończyłoby swój byt mniej więcej pod koniec lat 40-tych, w skutek kompletnego rozkładu gospodarczego i niedowładu organizacyjnego. Przedłużenie bytu tego państwa komuniści osiągnęli poprzez wielopoziomowe wyzyskanie swego triumfu nad narodowymi socjalistami w Niemczech. Oprócz aspektów wojskowych i ekonomicznych swego zwycięstwa, Kreml idealnie zagospodarował pole propagandy, wykorzystując w tym celu bezwzględnie „postawy lewackie” w państwach zachodnich, jak również tzw. „pożytecznych idiotów”, rekrutujących się przede wszystkim spośród zachodnich „elit”. Po pierwsze, sowiecka propaganda użyła „zwycięstwa nad faszyzmem”, aby zakamuflować zbrodnie komunizmu oraz wzmocnić jego pseudo-moralną pozycję na Zachodzie. Po drugie, spuściznę pogromu Niemiec nazistowskich zastosowano, aby zalegalizować władzę sowiecką u siebie i w krajach, które dostały się pod dominację sowiecką, szczególnie w Europie środkowo-wschodniej w tym w Polsce. To wszystko wymagało stworzenia mitologii zarówno na rynek wewnętrzny, jak i zagraniczny. Punktem centralnym tej mitologii był rzekomy opór sowiecki przeciwko światowemu faszyzmowi. W rzeczywistości mieliśmy do czynienia ze współzawodnictwem między narodowymi i międzynarodowymi formami totalitaryzmu. 

Według kremlowskiego „mitu” tzw. „naród sowiecki” pod kierownictwem partii komunistycznej stawiał opór faszyzmowi właściwie od samego początku aż do jego klęski w 1945 r. Opór ten kulminował podczas „Wielkiej Patriotycznej Wojny Ojczyźnianej (1941-1945)”. Ta propagandowa atrapa wymagała ukrycia wielu podstawowych faktów historycznych, które stanowiły dla niej poważne zagrożenie. Dlatego zaprzeczano istnieniu wielowątkowej i wielopoziomowej, oficjalnej i nieoficjalnej, kolaboracji między sowieckimi komunistami a niemieckimi narodowymi socjalistami. Pakt Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia 1939 r., dzięki któremu wybuchła druga wojny światowa, został zredukowany do taktycznego odwrotu komunistów, a jego Tajny Protokół w ogóle miał nie istnieć. Zaprzeczono, że winnymi za masowe morderstwo polskich oficerów w lesie katyńskim byli Sowieci, a obwiniano Niemców. Mimo tego mord katyński rozpatrywano poza kontekstem mordu w Palmirach, Rurach Jezuickich i w innych miejscach wiosną i latem 1940 r., mimo, że zbrodnie te były zsynchronizowane i miały na celu eksterminację elity polskiej. Pochowano wspomnienia radosnego powitania Niemców przez obywateli sowieckich latem 1941 r. oraz liczny udział w walce tzw. „narodu sowieckiego” po stronie nazistowskich Niemiec przeciwko sowieckiej ojczyźnie. Jednym z najważniejszych udanych zabiegów propagandy sowieckiej było przedstawienie eksterminacji Żydów na wschodzie (w tym na terenach II RP) jako martyrologii „obywateli sowieckich” i pozbawiono ją w ten sposób niezwykłości w dziejach ludzkości (próba wyniszczenia, eksterminacji całej grupy narodowej). Oprócz tego, odwrotnie niż zwalczanie polskiego podziemia przez Niemców i ich kolaborantów, agresja Sowietów i ich podwładnych przeciwko Polakom została spowita kłamstwami i przedstawiona jako walka z faszyzmem.

Jednym z najważniejszych elementów kremlowskiej ofensywy propagandowej po II wojnie światowej, mającym uwiarygodnić tezę o przejęcie wschodnich terytoriów II RP wskutek rozkładu państwa i „radosnej zgodzie” zamieszkującej Kresy ludności, był mit sowieckiego Ruchu Partyzanckiego. Według hagiografii partyjnej, po napaści hitlerowskich Niemiec na ZSRR komuniści „zorganizowali masy”, które zerwały się do walki - automatycznie inspirowane sowieckim patriotyzmem, wznieconym zgodnie z rozkazami z Moskwy, aby bronić sowieckiej ojczyzny. Na terytoriach okupowanych przez hitlerowców ziem wschodnich II RP, „naród sowiecki” albo natychmiast stawił się w szeregach komunistycznej partyzantki, albo całym sercem popierał ją od samego początku. Ciesząc się powszechnym poparciem ludu, oraz będąc szczodrze zaopatrzonymi w sprzęt wojenny przez Moskwę, partyzanci Stalina zadali straszliwe ciosy niemieckim faszystom i ich kolaborantom. W taki sposób, według propagandy komunistycznej, partyzanci w sposób zasadniczy przyczynili się do zwycięstwa nad Hitlerem i zalegitymizowali władzę sowiecką wszędzie tam, gdzie „walczyli” a w szczególności na naszych kresach wschodnich.

Mit ten przeżył nawet rozpad Związku Sowieckiego. Począł kruszyć się dopiero, gdy niezależni naukowcy uzyskali dostęp (choć wciąż ograniczony) do archiwów post-sowieckich: ukraińskich, białoruskich, rosyjskich. Obnażanie kłamstwa sowieckiego postępuje jednocześnie na kilku frontach. Nieliczni polscy naukowcy (niestety) a wśród nich szczególnie: Zygmunt Boradyn i Kazimierz Krajewski, jako pierwsi obnażyli fałsze sowieckiego Ruchu Partyzanckiego na Kresach północno-wschodnich. Na Podlasiu zrobił to Mariusz Bechta. Niestety siła oddziaływania ich prac jest ograniczona, ponieważ z jednej strony historycy ci piszą tylko po polsku, z drugiej strony wpływ postkomunistów na władze III RP jest nadal bardzo duży, żeby nie powiedzieć decydujący. Ponadto widoczna jest w III RP postawa „nie drażnienia Rosji”, przejawiająca się między innymi w niepodejmowaniu tematów, które jak się władzom wydaje mogłyby zaszkodzić naszym wzajemnym stosunkom. Dlatego więc tezy głoszone przez wymienionych wyżej historyków polskich, pozostają na Zachodzie praktycznie nie znane a co gorsze nie są znane i w Polsce. 

Na szczęście z odsieczą przychodzą im historycy z innych państw. Przykładem może służyć historyk polsko-niemiecki Bogdan Musiał. B. Musiał zredagował i opatrzył wstępem wybór sowieckich dokumentów dotyczących komunistycznej partyzantki w województwie nowogrodzkim, czyli - po stalinowsku - w obłasti Baranowicze. Swoją pracę, zatytułowaną Sowjetische Partisanen in Weißrußland: lnnenansichten aus dem Gebiet Baranovice 1941-1944, naukowiec podzielił na 5 części. Skoncentrował się kolejno na, po pierwsze, powstaniu i organizacji regionalnych struktur sowieckiej partyzantki; po drugie, na operacjach wojskowych, zaopatrzeniowych i propagandzie; po trzecie, na stosunkach wewnętrznych w oddziałach oraz wzajemnych między partyzantką a ludnością cywilną; po czwarte, na ich podejściu do grup żydowskich; oraz, po piąte, walce sowieckiej partyzantki z polskimi niepodległościowcami. Badania B. Musiała potwierdzają wiele podejrzeń strony antykomunistycznej oraz rzucają nowe światło na wewnętrzne mechanizmy działania sowieckiej partyzantki. Zamiast "wojskowego profesjonalizmu" u Sowietów, odkrył "dyletancki aktywizm" Według dokumentów z archiwów mińskich, które stanowią podstawę recenzowanej pracy, działalność sowieckiej partyzantki zainicjowała tajna policja Stalina NKWD/NKGB zaraz po nazistowskiej inwazji na Związek Sowiecki i okupowane przezeń tereny Polski, państw bałtyckich i Rumunii. 26 czerwca 1941 r. przywództwo sowieckie na Białorusi wydało rozkaz o utworzeniu i wysłaniu w pole 14 oddziałów partyzanckich. Składały się one z 539 NKGBistów, 623 NKWDzistów oraz z czerwonoarmistów. Oddziały te zostały dość szybko rozbite i rozproszone. 
W tym czasie lasy białoruskie zapełniły się dziesiątkami tysięcy sowieckich żołnierzy – maruderów, których oddziały zostały zniszczone przez Blitzkrieg. Większość z tzw. "okrużników" pozostawała początkowo pasywna. Często znajdowali oni oparcie u ludności wiejskiej: Polaków i Białorusinów. Niemcy nie zwracali na nich uwagi. Dopiero wiosną 1942 r. władze okupacyjne podjęły starania ujęcia zbiegów. Ci ponownie, pojedynczo i grupowo, uciekli do lasów, gdzie założyli leśne bazy i obozy. Wkrótce do grup tych dołączyli zbiegli jeńcy sowieccy i niektórzy Żydzi. Jednak większość żydowskich uciekinierów stworzyła własne, osobne obozowiska. 

W międzyczasie NKWDziści pierwszego rzutu, którzy przeżyli niemiecką ofensywę z lata i jesieni 1941 r., oraz nowi NKWDziści, zrzuceni przez Moskwę później, odkrywali te leśne kryjówki i sukcesywnie podporządkowywali sobie wielu ich mieszkańców. Jednocześnie NKWDziści odtwarzali podziemne komórki partyjne. Do stycznia 1944 r. na 1156 sowieckich oddziałów partyzanckich liczących 187571 członków, 723 grupy z 121903 ludźmi (65%) walczyło na Białorusi, głównie poza granicami II RP. W lipcu 1944 r. sowieckie siły partyzanckie w rejonie baranowickim składały się z 11193 osób, z czego 10% stanowiły kobiety. Większość z partyzantów było Białorusinami - 6792 (60,7%); reszta to Rosjanie - 2598 (23,2%), Żydzi - 973 (8,7%), Ukraińcy - 526 (4,7%), Polacy - 143 (1,3%) oraz inni - 161 (1 ,4%). Wielu partyzantów, a może nawet większość z nich, została wcielona w szeregi przymusowo. Niektórzy z nich uciekli, szczególnie Polacy. 

Żydzi stanowili szczególny przypadek wśród sowieckich partyzantów. Zmuszeni zostali do ucieczki do lasu przez nazistowską akcję eksterminacyjną. Sowieci zwykle przyjmowali młodych, uzbrojonych Żydów. Kobiety. dzieci i starców w najlepszym wypadku pozostawiano swemu losowi, a w najgorszym napadano. Zdarzały się nawet przypadki zabijania Żydów przez sowieckich partyzantów. Po pewnym czasie jednak: odrębne grupy żydowskie - zarówno oddziały partyzanckie jak: i rodzinne grupy przetrwania - podporządkowano kierownictwu partyzantki komunistycznej i uważano za sowieckie. 
Należy przyznać, że partyzantom żydowskim przypadła ciężka dola. Nawet w samych oddziałach leśnych sowieckich musieli stawiać czoła ,,nienawiści do Żydów". Kierownictwo sowieckie obiecywało wyeliminowanie antysemickiej retoryki i czynów, ale równocześnie karało otwarte wyrażanie żydowskiej solidarności i skarg. Na przykład w maju 1943 r. "partyzant Grigorii Rivin, narodowości żydowskiej, został rozstrzelany z powodu systematycznego głoszenia szowinizmu żydowskiego". Winą Rivina było to, że otwarcie i często skarżył się, że "nie przyjmuje się Żydów do oddziału ... oraz, że prześladuje się ich". W czerwcu 1943 r. w Mironce, po tym jak żydowski wartownik zastrzelił przez pomyłkę partyzanta sowieckiego, współtowarzysze tego ostatniego rzucili się na żydowski patrol i zabili siedmiu jego członków. 
Z powodu takich wydarzeń naczelne dowództwo Brygady im. Stalina stwierdzało, że ,,szerzenie żydowskiego szowinizmu i - na równi z tym antysemityzmu - to faszystowska metoda niszczenia partyzanckiej czujności". W ten sposób, zgodnie z marksistowskimi przesądami, syjonizm i antysemityzm zostały uznane za jednakowo chore patologie. Pierwszą z nich karano ostro, a drugą potępiono werbalnie. Pewnie z tego tylko powodu bardzo nieliczni Żydzi uważali się za sowieckich i komunistycznych partyzantów. Większość z nich była wysoce świadoma, że ich doświadczenia są wyjątkowe i bezpośrednio związane z pochodzeniem. Większość z nich skupiła się na zapewnieniu przeżycia niedobitków swej społeczności bez względu na koszty. To wymagało dostosowania się do sowieckiego systemu. 
Niektórzy żydowscy przywódcy wyzyskali sytuację, aby wzmocnić swoją władzę nad swymi żydowskimi podwładnymi. Ci, którzy nie chcieli się podporządkować, byli karani, a od czasu do czasu nawet zabijani. Na przykład Tuwia Bielski i jego sztab skazał na śmierć Izraela Keslera. Według sędziów, Kesler był przedwojennym „złodziejem i podpalaczem”. Zarządzał domem publicznym w Nalibokach i służył jako informator w polskiej defensywie. Po sowieckiej okupacji wschodniej Polski Kesler uciekł na Litwę, a potem ukrył się w Nalibokach. 

Po ataku Hitlera na Stalina latem 1941 r. Kesler rzekomo denuncjował komunistów, w tym aktywistów partyjnych pochodzenia żydowskiego, do Niemców. Następnie uciekł z getta i dołączył do partyzantów Bielskiego. Ujęto go przy rabunku, osądzono i rozstrzelano. Zarzuty te przypominają metody żywcem wzięte ze stalinowskich procesów pokazowych. Dlaczego Bielski w ogóle przyjął „kryminalistę” oraz „kolaboranta” władz polskich i niemieckich do swego oddziału? Czy Kesler był rzeczywiście tak wielkim rabusiem, przecież wszyscy inni sowieccy partyzanci zaopatrywali się w podobny sposób? W każdym razie w jednym z przytoczonych dokumentów sowiecki agent oskarżył samego Bielskiego o kradzież złota, lecz nie spotkały tego przywódcę żadne poważniejsze konsekwencje. Wszak rabunki były podstawową formą walki prowadzoną przez partyzantkę sowiecką. Według raportu z 28 maja 1943 r., ,,niektóre grupy, a w tym żydowskie, zajmują się nie walką ale zdobywaniem prowizji. Niektóre osoby znajdujące się w ich składzie, zbiegłe z obozu, zajmują się bandytyzmem (rabunkiem, pijaństwem oraz gwałtem". Mimo wszystko skargi na temat rzekomych „żydowskich przestępstw” brzmią nieuczciwie w sowieckich ustach. Przecież kryminalnie patologiczne zachowania były normą w oddziałach pod sowieckim kierownictwem. Partyzanci byli niezdyscyplinowani i kochali wódkę. Według wewnętrznych dokumentów działalność partyzancka wielokrotnie sprowadzała się do bandytyzmu, gwałtów, rabunków i morderstw. Od czasu do czasu karano pojedynczych złoczyńców, generalnie jednak dowództwo sowieckiego podziemia uważało rabunek za normalny modus operandi. Aby utrzymać się w polu, sowieccy partyzanci napadali na wsie i zaścianki, ponieważ nie cieszyli się poparciem miejscowej ludności. 
Według wyższego sowieckiego oficera, "większość oddziałów partyzanckich zaopatruje się w jedzenie, ubrania i broń na koszt miejscowej ludności w skutek wymuszeń, a nie w walce z faszyzmem. To wywołuje w ludności uczucie wrogości i ludzie mówią: «Niemcy zabierają wszystko, a resztę trzeba dawać partyzantom»". Akcje aprowizacyjne, tzw. bombioszki, miały wyższy priorytet od jakichkolwiek działań wojskowych. Jednakże ten niesmaczny aspekt działalności sowieckich partyzantów był do niedawna całkowicie pomijany. Zamiast tego tworzono panegiryki o rzekomej potędze partyzantki. Według powojennej mitologii historycznej, partyzanci sowieccy zabili około 1,5 mln ,,Niemców i ich kolaborantów”. W rzeczywistości straty zadane wrogowi nie przekroczyły 45 tys., z czego połowę stanowili Niemcy. Według Musiała ,,im wyższe stanowisko zajmowała osoba pisząca raport, tym większe stawały się straty wroga w tym raporcie". Historyk ten udowadnia swoje stwierdzenie na przykładzie baranowickim. Generalnie Sowieci poważnie ograniczyli swoje ataki na niemieckie cele wojskowe i policyjne. Woleli napadać na kiepsko uzbrojonych i wyszkolonych Białorusinów i innych członków samoobrony i jednostek pomocniczych. Partyzanci palili i równali z ziemią polskie majątki ziemskie znacznie częściej niż wysadzali transporty wojskowe czy napadali na inne militarne cele. Nie chodziło tu o to, że Niemcy ściągali z majątków kontyngenty. Chodziło o to, że majątki były twierdzami polskości i bazami zaopatrzenia dla Armil Krajowej. 

W rezultacie "pod koniec 1943 r. większość majątków ziemskich została zniszczona". Mimo tego dowódcy sowieccy zasypywali Moskwę ,,raportami pełnymi euforii o swych sukcesach wojskowych, które nie odzwierciedlały rzeczywistości". Na przykład podczas ogromnej antypartyzanckiej akcji pacyfikacyjnej pod kryptonimem ,,Hermann", która miała miejsce w puszczy nalibockiej między 12 lipca a 8 sierpnia 1943 r., komunistyczne kierownictwo raportowało o zniszczeniu sztabu i zabiciu dowódcy SS-Dirlewanger Sonderbrigade. Ponadto wymieniono ,,3000 zabitych i rannych wrogów, 29 jeńców oraz 60 zniszczonych pojazdów, 3 czołgi i 4 samochody pancerne". Straty sowieckie to ,,129 zabitych, 50 rannych. oraz 24 zaginionych". W rzeczywistości Oskar Dirlewanger zginął po wojnie, a jego sztabowi podczas operacji ''Hermann'' nic się nie stało. Szczegółowe niemieckie sprawozdania ze strat wykazują ,,52 zabitych, 155 rannych [ ... ] oraz 4 zaginionych". Niemcy zabili 4280 a ujęli 654 bandytów. Pośród ofiar, oprócz partyzantów sowieckich, znaleźli się żołnierze AK. 

Jednak większość strat podczas operacji ''Hermann'' poniosła ludność cywilna polska i białoruska, w tym mieszkańcy miasteczka Naliboki, które zostało kompletnie zniszczone przez narodowych socjalistów niemieckich. Setki ludzi rozstrzelano, kilkaset osób zostało deportowanych na roboty niewolnicze w Rzeszy; tylko niewielu udało się ujść. 
Tragedia Naliboków odzwierciedlała nie tylko ekstremalny charakter polityki niemieckiego okupanta w stosunku do ludności cywilnej ale również skrajną brutalność sowieckich okupantów, którzy mienili się partyzantami. 
Otóż 8 maja 1943 r., dwa miesiące przed tym zanim naziści zniszczyli miasteczko, w trakcie nocnego ataku, partyzanci sowieccy zmasakrowali 128 mieszkańców Nalibok. Byli oni członkami miejscowej samoobrony, a często również żołnierzami. 

W innym wypadku, w styczniu 1944, sowieccy i żydowscy partyzanci spalili wioskę Koniuchy, zabijając co najmniej 34 cywilów. Są to tylko dwa najbardziej Znane przykłady ataków na Polaków. Mimo, że napady na Polaków miały miejsce już w 1942 r., natężyły się znacznie po tym., jak: w reakcji na sprawę katyńską Stalin zerwał stosunki dyplomatyczne z Rządem RP w Londynie (kwiecie6 1943). 
Od tej pory sowiecka propaganda pisała o polityce Władysława Sikorskiego, jako ,,kryminalnej i wrogiej ludowi". 
Komunistyczni propagandyści określali często AK jako "bandy białych Polaków". Według innej jeszcze dyrektywy należało mówić i pisać o „polskich legionistach” jako o protegowanych Gestapo". Język propagandy przewija się również w korespondencji wojskowej. Sowieccy dowódcy pisali o ,,arcywrogu naszej Ojczyzny: niemieckich okupantach i ich polskich sługusach". Zmasakrowanych mieszkańców Nalibok opisano jako "elementy kontrrewolucyjne: policjanci i szpiedzy". Polskie oddziały partyzanckie określano jako ''wrogie władzy sowieckiej" i składające się z ,,notorycznych faszystów." Polaków rutynowo zrównywano z niemieckimi narodowymi socjalistami, na przykład w raporcie z 1 grudnia 1943 r., gdzie komendant Brygady im.. Lenina chwalił się, że "dzięki informacjom od naszych agentów oczyściliśmy terytorium puszczy z niemieckich i polskich szpiegów". 

W innych raportach czytamy o "polskiej agentce Marii Downar," którą rozstrzelano, oraz o 19 polskich "elementach anty-sowieckich," których ujęto. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby zgadnąć co się z nimi stało. 
Wrogość komunistów do Polaków manifestowała się na każdym kroku. 23 czerwca 1943 r. kierownictwo partyzantki sowieckiej autoryzowało denuncjowanie polskiego podziemia Niemcom, Później rozkazywano aby ,,rozstrzeliwać polskich przywódców" oraz "dyskredytować, rozbrajać i rozwiązywać" oddziały AK. 
Twierdzono, że AK to ,,nie polskie grupy partyzanckie, ale grupy stworzone przez Niemców ( ... ]. Te niemieckie grupy, które składają się z Polaków, mają być zniszczone", głosiła tajna dyrektywa z 29 czerwca 1943 r. 5 grudnia 1943 r. zdecydowano, że NKWDowska "brygada im. Czkałowa powinna rozpocząć czyszczenie obszaru z band białopolskich [ ... ]. Bandę, szczególnie policjantów, ziemian i osadników, rozstrzelać. Ale nikt nie ma o tym się dowiedzieć". Rozkazy takie po prostu legalizowały sytuację, która istniała od dawna Od 1942 r. pojedynczy polscy patrioci byli zabijani. Przeprowadzano napady na wiele polskich patroli leśnych i komórek podziemnych. Udając przyjaźń, Sowieci zwabili w zasadzkę co najmniej dwa duże polskie oddziały partyzanckie i je zniszczyli. Początkowo, Polacy starali się dogadać z komunistami. Gdy to się nie udało, kontratakowali. 

Według Musiała, do jesieni 1943 r. na Kresach północno-wschodnich rozgorzała lokalna wojna polsko-sowiecka. Między majem 1943 r. a lipcem 1944 miało miejsce co najmniej 230 potyczek i bitew. AK chwiała się pod sowieckimi ciosami i czuła się opuszczona przez KG AK w Warszawie, rząd RP w Londynie i Aliantów (ci ostatni z powodów politycznych zajmowali linię pro stalinowską), a techniczne ograniczenia nie pozwoliły na zorganizowanie zrzutów broni na Kresach). Dlatego kilku miejscowych dowódców AK zdecydowało się zaakceptować przyjęcie broni i amunicji od Niemców. 
Nie zawiesiwszy walki z Niemcami, polska partyzantka kontratakowała przeciw komunistom. Polskie podziemie działało w tym rejonie od jesieni 1939 r. Było zarówno anty-nazistowskie jak i anty-sowieckie. 
Ten ostatni resentyment wywodził się nie tylko z wojny polsko-bolszewickiej, ale również ze świeżej pamięci inwazji sowieckiej we wrześniu 1939 r. i komunistycznego terroru, który szalał na Kresach do lipca 1941 r., kierując swe ostrze głównie przeciw Polakom. 

Większość żołnierzy podziemia na północno-wschodnich ziemiach RP było katolikami. Etniczni Polacy stanowili najprawdopodobniej największą grupę. Ale w AK znaleźli się też Białorusini, niektórzy z nich prawosławni, tzw. "tutejsi," osoby bez wyodrębnionej świadomości narodowej oraz Żydzi. 
Większość żołnierzy podziemia polskiego uczestniczyło w walce jedynie dorywczo. Mobilizowano ich od czasu do czasu do wykonania określonego zadania, a potem wracali na placówki, do zajęć cywilnych. 
Małe, stałe oddziały partyzanckie zorganizowano latem 1942 r. Kilka z nich było zespołami typu komandoskiego, przeznaczonymi do dalekosiężnych operacji. Większość stanowiły oddziały samoobrony, które uderzały w aparat nazistowskiego terroru i - dużo częściej - broniły ludności przed pospolitym i rewolucyjnym bandytyzmem partyzantów sowieckich. 

To właśnie w ramach takich akcji samoobronnych AK schwytała i rozstrzelała 10 członków sowiecko-żydowskiej grupy w Dubnikach w listopadzie 1943 r. Naturalnie, polegli oni nie jako ofiary polskiego antysemityzmu, ale polsko-sowieckiej walki na Kresach. 
Z perspektywy lat wydaje się jasne, że była to walka między Cywilizacją Zachodnią a sowieckim totalitaryzmem. To, że fakt ten jeszcze nie został powszechnie uznany, należy położyć na karb sukcesu sowieckiej propagandy. Zwycięstwo Zachodu oszczędziłoby wielu milionom ludzi pół wieku terroru komunistycznego. Obnażanie mitu sowieckiego Ruchu Partyzanckiego to pierwszy krok, aby tę prostą prawdę zrozumieć.

Krzysztof Kopeć

Tekst (z niewielkimi zmianami w stosunku do oryginału) przygotowany na podstawie opracowania:

Mit obnażony. Sowiecki ruch partyzancki na Kresach 1941-1944: Marek J. Chodakiewicz Institute of World Politics, Washington DC

Źródła wykorzystane w publikacji Marka J.Chodakiewicza:
  • Z. Boradyn, Niemen - rzeka niezgody: polsko-sowiecka wojna partyzancka na Nowogródczyźnie w latach 1943-1944, Warszawa 1999.

  • K.Krajewski , Na ziemi Nowogródzkiej: „Nów” – Nowogródzki Okręg Armii Krajowej, Warszawa 1997

  • M.Bechta, Rewolucja, mit, bandytyzm. Komuniści na Podlasiu w latach 1939-44, Biała Podlaska-Warszawa 2000

  • B.Musiał, Sowjetische Partisanen in Weißrußland: lnnenansichten aus dem Gebiet Baranovice 1941-1944. Eine Dokumentazion, Munich: R.Oldenbourg Verlag, München 2004