M O D L I T W A

Twoje światło w Fatimie

środa, 24 kwietnia 2013

Urbi bardziej niż Orbi. Jacques Blutoir.


   Urbi et Orbi. Ale bardziej Urbi

 



"Chyba nie odróżnia się skromności od dziadostwa"


Aktualizacja: 2013-03-31 12:51 pm

Tegoroczne wielkanocne papieskie błogosławieństwo Urbi et Orbi przypomniało mi – skojarzenia to moje przekleństwo, niech mi Bóg wybaczy – scenę z filmu Jabberwocky, jednej z produkcji grupy Monty Pythona. Oto pewien rycerz wyrusza do walki ze smokiem, na miejskim rynku żegna go król i zgromadzony lud. Monarcha przemawia i prosi Kościół o udzielenie śmiałkowi błogosławieństwa. Atmosfera staje się pompatyczno-bombastyczna: odzywają się fanfary, mnisi rozpychają tłum, słychać łacińskie śpiewy, turyferariusze wymachują kadzielnicami, ceroferariusze niosą lichtarze, a pod baldachimem idzie bogato odziany biskup. Procesja dociera do podium, biskup staje w otoczeniu akolitów trzymających naczynie z wodą i puryfikaterz, dostojnie zamacza zdobną pierścieniami dłoń i wznosi ją do błogosławieństwa. Tłum zamiera w milczeniu. Tymczasem hierarcha jednym palcem wypstrykuje kilka kropel wody i odchodzi. Rozczarowany król pyta: „To wszystko?!”. Na co biskup, jakby znudzony czy zdziwiony, odpowiada: „Owszem”.

Dziś na Placu Św. Piotra było podobnie. Wszyscy robili wszystko, by papieskie błogosławieństwo miało uroczysta oprawę: Szwajcarzy wypinali wypolerowane stalowe napierśniki, włoscy gwardziści, których mundury są bardziej zdobne niż mundury brytyjskich marszałków defilowali w szyku zwartym, orkiestry wojskowe grały hymny, marsze i sygnały, trębacze dęli fanfary, lud wiwatował, kwiaty się sypały…
Tymczasem papież wyszedł na balkon błogosławieństw w swojej cienkiej jak koszula nocna białej sutannie, spod której prześwitywały czarne portki i z pasem nisko opinającym brzuch.
W związku z błogosławieństwem znów zakładał i zdejmował stułę, która chyba jest za mało skromna, by nadawała się do noszenia przez tak pokornego duchownego dłużej niż przez dwie minuty (albo odpruto z niej wyhaftowany poniżej kołnierzyka krzyż, albo papież już zarzucił zwyczaj jego całowania).
 Błogosławiąc stał za pulpitem, nie śpiewał, lecz recytował. Gdy skończył, pulpit odstawiono i sobie poszedł.
Co kraj to obyczaj, ale w Argentynie chyba nie odróżnia się skromności od dziadostwa.
Prawda moim przyjacielem nie Plato. A skoro tak, to muszę przyznać, że pierwsza część papieskiego orędzia – ta, w której Ojciec Święty mówił o tajemnicy Zmartwychwstania – była bardzo poruszająca. Niestety, druga, w której wzywał do zachowania pokoju, była… niekompletna? Z ust duchowego przywódcy większości chrześcijan świat dowiedział się, że „w Iraku panuje przemoc”, ale nie dowiedział się kto jest sprawcą, a kto ofiarą; dowiedział się, że Mali jest zdestabilizowane, ale nie dowiedział się za czyją sprawą; dowiedział się, że „w Nigerii nie ustają zamachy poważnie zagrażające życiu wielu niewinnych ludzi, i niemało osób, w tym dzieci, jest przetrzymywanych jako zakładnicy przez grupy terrorystyczne”, ale nie dowiedział się kim są ci niewinni ludzie, a kim ich prześladowcy. Rzeczywiście, nie sposób jednego dnia myć i całować stóp wyznawców Mahometa, a drugiego oskarżać ich o zbrodnie.
Papież Franciszek porzucił również zwyczaj ogłaszania światu Zmartwychwstania w różnych językach – zwyczaj, który obecnie bardziej już przypominał składanie życzeń świątecznych. I dobrze. Warto było zakończyć ten cyrk zmuszający Ojca Świętego do prób posługiwania się językiem fińskim, malgaskim, ujgurskim, japońskim, słoweńskim…
 Problem w tym, że był to jeden z coraz mniej licznych elementów podkreślających fakt, że papież będąc Biskupem Rzymu jest również głową Kościoła Powszechnego i przez to dzisiejsza uroczystość była jakby trochę bardziej urbi niż orbi. A przecież można było ogłosić światu Zmartwychwstanie w językach liturgicznych: łacińskim, greckim, starocerkiewnym, syriackim, koptyjskim, może hebrajskim… Wówczas świat zostałby pozdrowiony, a żaden Samoańczyk – z całym szacunkiem dla mieszkańców Polinezji – nie mógłby mieć pretensji, że papież użył angielszczyzny czy hiszpańszczyzny, a samoańszczyzny nie.
Wszystko to jednak nic – niczym były starania papieża Benedykta XVI, by powtórnie nasycić papieskie ceremonie symbolami, i niczym są starania papieża Franciszka, by je z symboliki odrzeć. Lud takich niuansów zdaje się nie dostrzegać. Moja stryjeczna babka zapytana o wrażenie z dzisiejszego błogosławieństwa powiedziała tylko: „A co? Przecież wszystko było jak zawsze”. 
Jacques Blutoir

APPENDIX 
..

27.04.2010


Do dna!

Jak wiadomo osoba świecka podczas liturgii sprawowanej według Mszału Pawła VI może udzielać Komunii Świętej tylko w okolicznościach nadzwyczajnych, do których zalicza się sytuacja – o ile pamięć mnie nie zawodzi – gdy liczba wiernych jest tak znaczna, iż „celebracja nadmiernie by się przedłużyła”.

Zdecydowana większość katolickich parafii w Anglii ma na wyposażeniu liturgicznym takich „nadzwyczajnych” szafarzy. I może należałoby używać formy żeńskiej, bo z mego doświadczenia wynika, że szafarki mają liczebną przewagę nad swymi kolegami po fachu (choć ta obserwacja może być obciążona błędem wynikającym z faktu, że młode kobiety bardziej przyciągają moją uwagę niż starsi mężczyźni). Szafarze i szafarki to zwykle ludzie bardzo pobożni i podobnie jak większość napotkanych przez mnie anglikańskich kobiet-księży łączą najlepszą wolę z największą ignorancją.

Czy mi się to jednak podoba, czy nie, to nijak nie mógłbym interweniować powołując się na prawo kościelne. Na skutek przyjętego sposobu udzielania Komunii liturgia Kościoła rzymskiego na Wyspie zawsze i wszędzie czyniona jest w warunkach nadzwyczajnych, bowiem liczba wiernych jest tak znaczna, iż celebracja mogłaby nadmiernie się przedłużyć. I nie idzie tu wcale o to, że w Anglii katolicy tak gremialnie nawiedzają kościoły, ani nawet o naciąganie przepisu.

Jeśli na niedzielnej Mszy u św. Agaty jest 200 osób (a zwykle jest), to do Komunii idzie 197 – trzej niegodni grzesznicy przypominający smutną prawdę, że nie wszyscy zostaliśmy niepokalanie poczęci, to dwóch protestanckich mężów przybyłych ze swymi katolickimi żonami, oraz ja, który nijak nie potrafiąc skupić myśli na NOM-owych celebracjach nie czuję się dysponowany do przyjęcia Świętych Postaci. Reszta karnie ustawia się w kolejce. Mimo, że całość tej operacji logistycznej dzięki udziałowi sztabu szafarzy zorganizowana jest świetnie, to i tak zawsze nadmiernie się przedłuża. Przyczynę stanowi fakt, że Komunia z zasady udzielana jest pod obiema postaciami.

Przed prezbiterium, pośrodku nawy stoi kapłan wespół z diakonem stałym. Rozdzielają oni Ciało Pańskie. I choć Komunia na rękę nie opóźniana przez żadne zbędne gesty adoracji świadczące o niestabilności emocjonalnej komunikowanego powinna być błyskawiczna, to taka być nie może, bo powodowałaby zatory w przejściu do naw bocznych, gdzie nadzwyczajni szafarze udzielają Krwi Pańskiej. Dystrybucja Tejże jest już rzeczą bardziej skomplikowaną bowiem polega na każdorazowym ostrożnym podaniu kielicha i odczekaniu aż delikwent zamoczy w nim usta. Wierni czynią to bardzo uważnie, aby mieć pewność, że Komunię przyjęli, ale nie w nadmiarze, tak, aby starczyło dla kolejnych braci w świętej, powszechnej i apostolskiej wierze. Później kielich oddawany jest równie ostrożnie szafarzowi, który dokonuje siedemdziesiątego czwartego otarcia jego brzegu płócienną chustką w cudowny sposób nadal zachowującą sterylność.

Kapłan i diakon muszą więc robić wszystko, aby spowolnić wiernych w kolejce po Ciało Pańskie i dlatego z przesadzoną, teatralną flegmą podają kolejne komunikanty uśmiechając się przyjaźnie, błogosławiąc dzieci, z przejęciem dotykając brzuchów ciężarnych kobiet i w ogóle wprowadzając atmosferę luzu i relaksu niesprzyjającą pośpiechowi.

Ale i tak na niewiele by się to zdało, gdyby nie Ci wierni, którzy włożywszy w usta Ciało Pańskie i stojąc w kolejce po Krew Najświętszą tracą cierpliwość i udają się do ławek (trzeba mieć nadzieję, że utrata cierpliwości w takiej sytuacji nie jest grzechem ciężkim, bo to stawiałoby wiernych w nader niekomfortowej sytuacji – ciekawy przypadek dla kazuistów).

Jednej niedzieli, gdy nolens volens musiałem wypełnić obowiązek niedzielny podczas Mszy celebrowanej wg Mszału Pawła VI stanęła przede mną alternatywa czy usiąść obok „zespołu muzycznego”, czy w pierwszej ławce. W trosce o delikatny zmysł słuchu poszedłem naprzód, co z kolei pozwoliło mi cieszyć się tym, co współcześni liturgiści nazywają participatio actuosa.

Gdy przyszedł czas Komunii do pomocy przepracowanym kapłanowi i diakonowi ruszyli szafarze. Cztery panie i dwóch panów nałożyło na ramiona rodzaj zakładanych przez głowę humerałów ozdobionych symbolami eucharystycznymi, przyjęli Komunię, a następnie ruszyli do swoich obowiązków.

Szafarka stojąca naprzeciw mnie i udzielająca wiernym Krwi Pańskiej była nieco zaniepokojona. Jak się domyśliłem chodziło o to, że konsekrowanego wina było nie dość wiele. Pożałowałem wówczas, iż nie spodobało się Bogu postanowić, by konsekracja zmieniając chleb w Jego Ciało, a wino w Krew rozmnażała je dodatkowo niczym chleb i ryby nad Jeziorem Galilejskim. Ale natychmiast doznałem oświecenia i pomyślałem, że błądzący i heretycy posiadający ważne święcenia mogliby ten fakt wykorzystywać do celów najzupełniej niegodnych.

W pewnym momencie usłyszałem, że szafarka do przepisowego głośnego The Blood of Christ dodawała ciszej „ale niewiele proszę, bo Ksiądz mało dziś nalał”. Czyniła to z takim nabożeństwem, że nie znający języka angielskiego mogliby wręcz pomyśleć, że ów dodatek to pochodzące z liturgii trydenckiej słowa custodiat animam…. W chwili, gdy podszedł ostatni już wierny szafarka zajrzała do kielicha, uśmiechnęła się z zadowoleniem i powiedziała: „Krew Pańska – do dna!”. Stojąca naprzeciwko niej starsza pani o aparycji Hanki Bielickiej zawahała się, przyjęła Komunię, po czym oddała szafarce kielich i widząc niezadowolenie malujące się na jej twarzy powiedziała: „chyba nie powinnam – prowadzę”.

Jak pocieszają się w Popolszy

 Krowy, a ustrój polityczny


FEUDALIZM:
Masz dwie krowy.
Opiekujesz się nimi,
a Twój senior zabiera Ci część mleka.

USTRÓJ NIEWOLNICZY:
Twój pan ma dwie krowy.
Ty się nimi opiekujesz,
on daje Ci część mleka.

CZYSTY SOCJALIZM:
Masz dwie krowy.
Rząd je zabiera i umieszcza w oborze razem z krowami innych.
Ty musisz opiekować się wszystkimi krowami.
Rząd wydaje Ci tyle mleka, ile potrzebujesz.

SOCJALIZM BIUROKRATYCZNY:
Masz dwie krowy.
Rząd zabiera je i umieszcza w oborze razem z krowami innych.
Zajmują się nimi dawni hodowcy kurczaków. Ty musisz zajmować się kurczakami, które rząd odebrał ich hodowcom.
Rząd daje Ci tyle mleka i jajek, ile zgodnie z przepisami potrzebujesz.

FASZYZM:
Masz dwie krowy.
Rząd zabiera obie, wynajmuje Cię, żebyś się nimi opiekował i sprzedaje Ci mleko.

CZYSTY KOMUNIZM:
Masz dwie krowy.
Sąsiedzi pomagają Ci się nimi opiekować
i wszyscy dzielicie się mlekiem.

KOMUNIZM RADZIECKI:
Masz dwie krowy.
Musisz się nimi opiekować,
a rząd zabiera całe mleko.

DYKTATURA:
Masz dwie krowy.
Rząd zabiera obie
i zostajesz rozstrzelany.

DEMOKRACJA SINGAPURSKA:
Masz dwie krowy.
Rząd karze Cię grzywną za trzymanie dwóch zwierząt hodowlanych w mieszkaniu bez zezwolenia.

MILITARYZM:
Masz dwie krowy.
Rząd zabiera obie i wciela Cię do armii.

CZYSTA DEMOKRACJA:
Masz dwie krowy.
Twoi sąsiedzi decydują, kto dostaje mleko.

DEMOKRACJA PRZEDSTAWICIELSKA:
Masz dwie krowy.
Twoi sąsiedzi wybierają kogoś, kto powie Ci, czyje jest mleko.

DEMOKRACJA AMERYKAŃSKA:
Rząd obiecuje Ci dwie krowy, jeśli na niego zagłosujesz.
Po wyborach prezydent zostaje odwołany za spekulacje na rynku terminowych transakcji na krowy. Prasa rozdmuchuje aferę "Cowgate".

DEMOKRACJA BRYTYJSKA:
Masz dwie krowy.
Karmisz je mózgami owiec tak długo, aż zwariują.
Rząd nic nie robi.

DEMOKRACJA WŁOSKA:
Masz dwie krowy.
Przed rannym udojem słuchasz radia, żeby dowiedzieć się, kto jest dzisiaj premierem.

BIUROKRACJA:
Masz dwie krowy.
Najpierw rząd wydaje przepisy, które mówią kiedy możesz karmić i doić swoje krowy.
Potem płaci Ci, żebyś ich nie doił.
Następnie zabiera obie krowy, jedną zabija, drugą doi i wylewa mleko do ścieków.
Na koniec domaga się od Ciebie wypełnienia formularzy wyjaśniających zaginięcie jednej z krów.

ANARCHIA:
Masz dwie krowy.
Albo sprzedajesz mleko po dobrej cenie, albo Twoi sąsiedzi będą próbowali Cię zabić i przejąć krowy.

KAPITALIZM:
Masz dwie krowy.
Sprzedajesz jedną i kupujesz byka.

KAPITALIZM DALEKOWSCHODNI:
Masz dwie krowy.
Sprzedajesz je swojej spółce giełdowej, korzystając z akredytywy nieodwołalnej poręczonej przez bank szwagra. Następnie wykonujesz transakcję swapową z funduszem powierniczym, dzięki czemu odzyskujesz wszystkie swoje cztery krowy i dostajesz ulgę podatkową za hodowanie pięciu krów.
Prawa do mleka sześciu krów sprzedajesz na rynku transakcji terminowych przez pośrednika z Panamy firmie z Kajmanów, której ukrytym udziałowcem jest żona szwagra. Prawa do mleka wszystkich siedmiu krów odkupuje Twoja spółka giełdowa, która w rocznym sprawozdaniu wykazuje osiem krów na stanie z opcją na zakup jeszcze jednej.
W tym samym czasie zabijasz swoje dwie krowy, bo miały złe Feng Shui.

PROEKOLOGIZM:
Masz dwie krowy.
Rząd zabrania Ci je doić i zabijać.

FEMINIZM:
Masz dwie krowy.
Pobierają się i adoptują cielaka.

TOTALITARYZM:
Masz dwie krowy.
Rząd zabiera obie i zaprzecza, by one kiedykolwiek istniały.
Mleko jest objęte zakazem produkcji i konsumpcji.

LIBERTYNIZM:
Masz dwie krowy.
Jedna przeczytała konstytucję, wierzy w nią i ma kilka dobrych pomysłów na rządzenie. Startuje w wyborach i podczas gdy większość ludzi uważa, że krowa jest najlepszym kandydatem, nikt oprócz drugiej krowy na nią nie głosuje, bo wszyscy sądzą, że byłoby to wyrzucanie ich głosu w błoto.

SURREALIZM:
Masz dwie żyrafy.
Rząd wymaga, by brały lekcje gry na harmonijce.

piątek, 5 kwietnia 2013

Swiadectwo kresowego duchownego katolickiego

Ks. mgr Kazimierz Orkusz


Warto jeszcze wspomnieć, jak doszło do zanikania polskiego stanu posiadania na naszych Kresach Wschodnich. Z moich obserwacji wynika, że zawinili tu również sami Polacy, a szczególnie arystokracja nasza. Arystokraci troszczyli się zbytnio o swój arystokratyczny stan i tę sprawę stawiali często na czele swoich starań. Nieraz urządzali dla siebie kaplice w swoich pałacach i utrzymywali tam kapelana, zaś dla pospólstwa budowali po wsiach cerkwie. Wytwarzał się więc taki stan, że kościół był jeden, gdzieś przy siedzibie pana, cerkwi zaś było wiele, rozsianych po wsiach. Po drugie Rusini, później zwani Ukraińcami, wcześnie rozpoczęli działania dla powiększania swego stanu posiadania. Mieli prawnych doradców, którzy dawali wskazówki ruskim proboszczom, jak wyzyskiwać ówczesne prawa zwyczajowe, które w zaborze austriackim z czasem stawały się prawami państwowymi. Prawo to polegało na tym, że kto był ochrzczony w kościele, był uznawany przez państwo za Polaka, kto ochrzcił się w cerkwi i tam był zapisany w księgach metrykalnych, był uznawany za Rusina. Bywało, że dziecko polskie było chore i należało je prędko ochrzcić, albo też niepogoda utrudniała dojazd do kościoła lub jakiś inny był powód, że polskie dzieci chrzczono w cerkwi, które znajdowały się blisko domostw, a nie w oddalonych kościołach katolickich. Proboszcz ruski miał obowiązek odesłać kartkę o chrzcie polskiemu proboszczowi, ale zwykle nie posyłał, wpisywał chrzest do swoich ksiąg i w rocznym sprawozdaniu do starostwa dziecko to figurowało już jako grekokatolik, czyli ruskie. Tak działo się przez wiele lat, więc dlatego niektóre wioski zostały zupełnie zruszczone. Powyższe wypowiedzi opieram nie na domysłach, ale na stwierdzonych faktach. Po dwóch latach kapłaństwa zostałem mianowany administratorem parafii we wsi Sidorów, pow. Kopyczyńce. Parafia była rozległa, obejmowała wsie: Sidorów, Szydłowce, Suchodół, Krzyweńkie, Wasylków, Zieloną, Bernadówkę i Trojanówkę. Na tym terenie był jeden kościół, a cztery cerkwie, pracował jeden kapłan rzymskokatolicki, a pięciu greckokatolickich, czyli ruskich. A co ja zastałem w Sidorowie po objęciu tej parafii? Był wtedy rok 1936. Opowiadali mi starzy parafianie, jak to było dawniej przez wiele lat. Proboszczem był przez długie lata ks. kanonik Basarabowicz. Był to staruszek, już bardzo zniedołężniały, po prostu niezdolny do wypełniania wszystkich prac duszpasterskich. Pod kościołem rosła wielka lipa. Pod tym drzewem ustawiony był stół i krzesła. Tam stale przesiadywał staruszek, ks. kan. Basarabowicz, bo płuca jego potrzebowały świeżego powietrza. Bardzo często i chętnie odwiedzali go sąsiedzi, księża ruscy, by staruszek nie czuł się osamotniony a głównie, by prowadzić swój proceder. Dla zabawienia staruszka grywano z nim preferansa. A bywało tak: podczas gry przyszła kobieta zgłosić chrzest. Młodzi towarzysze starego kanonika zatrzymali kobietę mówiąc, że nie wypada męczyć staruszka, niech kobieta przyjdzie do któregoś z nich, to ochrzczą dziecko i prześlą kanonikowi kartkę. "Ks. kanonik pozwoli?" Ks. Kanonik pozwalał, ale ruski ksiądz po chrzcie kartki nie przysyłał, lecz chrzest wpisał do swoich ksiąg metrykalnych. W rocznym więc wykazie chrztów do starostwa to dziecko figurowało już jako grekokatolik, czyli ruskie. Tak trwało przez lata, przez okres proboszczowania niedołężnego ks. Basarabowicza. Nic więc dziwnego, że w ten sposób ruszczono. Podaję stan jednej wioski tej parafii Szydłowce, w czasie, gdy objąłem tę parafię. Wioska Szydłowce była zaściankiem szlacheckim. Zamieszkiwały tam dwa rody: Dębióskich i Zaborowskich. Ja zastałem taki stan: prawie połowa Dębióskich nazywała się Dubióskij', prawie połowa Zaborowskich już podpisywała się - Zaborowśkij' - a więc byli już zruszczeni. Gdy w roku 1936 objąłem parafię w Sidorowie, zastałem jeszcze jednego księdza greckokatolickiego, który grywał z ks. Basarabowiczem w preferansa. Nazywał się Bukowski i był proboszczem w Szydłowcach. Ponieważ byłem bardzo młodym kapłanem, bo tylko dwa lata po święceniach, ks. Bukowski myślał, że łatwo mu będzie prowadzić ze mną ten proceder walki o dusze, jak kiedyś ze zniedołężniałym staruszkiem, ks. Basarabowiczem. Ponieważ ja nie grałem w preferansa, ks. Bukowski zaczął działać na innym polu. Starał się nie dopuszczać mnie w szkole do odbycia z dziećmi lekcji religii. Gdy przyjechałem do szkoły, on zaraz zaczynał opowiadać różne historyjki, by mnie przytrzymać i by minęła godzina lekcyjna. Prędko poznałem się na jego metodzie. Powiedziałem mu, że chętnie będę słuchał, ale po odbyciu lekcji. Gdy po kilku próbach nie udało mu się mnie przytrzymać, zaczął ze mnie pokpiwać. Więc mówił o mnie, że jestem młody i bardzo gorliwy i pełen zapału, ale prędko ten zapał przygaśnie i gorliwość zmaleje. Gdy w szkole nic mu się ze mną nie udawało, zaczął inaczej. Ja do Szydłowic dojeżdżałem kilka kilometrów przez pole. Przy tej drodze ks. Bukowski miał swoje morgi. Wychodził na to pole, stawał przy drodze i czekał na mnie. Gdy nadjechałem, zatrzymywał mnie i zaczął pouczać o uprawie roli, o gospodarce rolnej itp. Zrozumiałem prędko do czego zdąża. Chodziło mu o to, bym lekcji nie odbywał, bo on później brał wszystkie dzieci, w tym polskie, uczył katechizmu po rusku i w ten sposób ruszczył. Poprosiłem więc, aby tu poczekał, bo chętnie posłucham jego wykładu, jak będę wracał po lekcji. Zatem i w ten sposób nie udało mu się mnie opanować. Wobec tego ks. Bukowski był wściekły na mnie, że ze mną nie udawała mu się walka o dusze. Walkę tę prowadził dalej, ale skończyła się ona dla niego tragicznie. Czas mojej pracy w Sidorowie to okres bardzo intensywnego działania Akcji Katolickiej. W każdej parafii obowiązkowo organizowano cztery koła - mężczyzn, kobiet, młodzieży męskiej i żeńskiej. W Sidorowie ta akcja była bardzo ożywiona. Było tam wojsko graniczne, które chętnie brało udział w tej akcji, szczególnie w urządzaniu przedstawień, festynów, zabaw. Przychodzili żołnierze z orkiestrą, co ściągało bardzo młodzież. W tym czasie jedna parafianka ks. Bukowskiego miała dużo koleżanek w mojej parafii i często je odwiedzała, przychodziła, gdy były zabawy, a także czasem przychodziła na zebranie Akcji Katolickiej. Raz zażartowałem mówiąc, że jeżeli podoba się jej u nas, to niech zmieni obrządek. Odpowiedziała roztropnie, że będzie to zależało od tego, jakiego dostanie męża. Jeżeli będzie Polak, to chętnie obrządek zmieni, jeżeli będzie Ukrainiec, to nie ma sensu zmieniać. Przyznałem jej rację i więcej tą sprawą się nie interesowałem. Zdarzyło się jednak, i to dość prędko, że trafił się jej narzeczony Polak i to bogaty. Postanowiła więc przejść na obrządek rzymskokatolicki. Przybiegła do mnie i pytała, jak tę sprawę załatwić. Powiedziałem, że trzeba pismo skierować do starostwa i dołączyć metrykę chrztu. Poszła więc do swego proboszcza po tę metrykę, ale proboszcz metryki nie dał, zbeształ ją i za drzwi wyrzucił. Przyszła znów do mnie z płaczem - co dalej robić? Radziłem, by załatwić tę sprawę urzędowo przez starostwo. Na żądanie starostwa ks. Bukowski już musiał wydać metrykę chrztu tej dziewczyny, ale w najbliższą niedzielę strasznie beształ ją z ambony i tak się strasznie zdenerwował, że dostał wylewu krwi do mózgu. Zniesiono go z ambony nieprzytomnego. Wywieziono następnie do Lwowa na leczenie. W szpitalu przebywał około pół roku - gdy wrócił, był już zupełnie niezdolny do jakiejkolwiek pracy, bo umysł jego już nie działał. Tak tragicznie skończyła się dla niego ustawiczna walka o dusze.
Ks. mgr Kazimierz Orkusz
APPENDIX.
Wersja do wydruku
http://www.wolhynia.com/pl/content/beresteczkok

Kościół pw. Trójcy Świętej. Niegdyś klasztor oo. Trynitarzy (1698-1832). Pierwszy ko­ściół drewniany pw. św. Andrzeja Apostoła zbudowany został w połowie XVII w. Nowy murowany, wzniesiony w latach 1711-33 przez Tomasza Karczewskiego, kasztelana halic­kiego, właściciela Beresteczka. Wykończony kosztem Zamoyskiego, starosty lubelskiego. Pięknymi malowidłami mury przyozdobił ojciec Jan od św. Józefa. W1801 r. bp Cieciszowski kościół konsekrował. Odrestaurowany w 1889 przez ks. proboszcza Leopolda Tuzinkiewicza. Kościół ten jest to trzynawowy gmach późnobarokowy, bez wieży. Wnętrze było boga­to zdobione w stylu rokokowym. Ściany i sklepienie pokrywały freski pędzla ks. Józefa Prech- tla, trynitarza z czasów Stanisława Augusta. Okazały wielki ołtarz ozdobiony był rzeźbami rokokowymi (podobnie ołtarze boczne). Obok fresków Prechtla były również obrazy i fre­ski Cormaroniego z pocz. XIX w. Organy oraz chrzcielnica rokokowe. W lewej nawie gro­bowiec z białego marmuru Wiktora Witosławskiego (zm.1889 r.), dłuta Syrewicza. W ka­plicy obok prawej nawy znajdowały się relikwie św. Walentego, cieszące się wielkim kultem (doroczny odpust 14 lutego). Do 1920 r. w kościele tym przechowywana była szabla księ­cia Jeremiego Wiśniowieckiego, którą ukradli bolszewicy. Dawny klasztor Trynitarzy po kasacie (1832 r.) został zmieniony na więzienie, a po pożarze rozebrany. Naprzeciw ko­ścioła znajdował się niewielki cmentarz, na którym znajdowały się 23 groby żołnierzy pol­skich oraz wspólny pomnik. W miejscu tym pierwotnie stał drewniany kościół św. Andrze­ja, w którym Jan Kazimierz modlił się przed bitwą. Kaplice na terenie parafii: Peremyle, Werbeń, na cmentarzu i w domu Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi w Beresteczku wszy­stkie zniszczone w nie znanych nam okolicznościach. W 1938 r. parafia liczyła 1671 wier­nych. Ostatnim proboszczem był ks. Jerzy Zwoliński - dziekan, szambelan J. św., kanonik honorowy ołycki, ur. w 1882, ftyśw. w 1907, zm. w 1947 r.
Miejscowości, które należały do parafii: Beresteczko, Antonówka (Suczków), Biały Ług, Humniszcze, Kołmaczówka, Kutrów, Lipa, Merwa, Mytnica, Narenczyn, Ostrów, Peremy­le, Piaski, Plaszowa, Rejmontowicze, Rydków, Smolawa, Sołonów, Werbeń, Zielona, Zamościska.
Obecnie kościół jest w ruinie. Widać ślady podejmowanej, dość dawno (prawdopodob­nie w latach siedemdziesiątych XX w.) restauracji. Lewa wieża znajduje się w rusztowa­niach, nb. rozwalających się. Większa część dachu pokryta jest papą bitumiczną. Brak okien. Wejście do kościoła jest zamknięte. Obok kościoła znjduje się dzwonnica z pustymi miej­scami na 3 dzwony. W części placu kościelnego za prezbiterium (zakrystia?) znajduje się zwalisko gruzu i śmieci. Na ścianach kościoła widoczne są pęknięcia.