M O D L I T W A

Twoje światło w Fatimie

piątek, 3 maja 2013

Polska. Wschód. Nie wola.



MELCHIOR WAŃKOWICZ




Opowiadanie

według pamiętnika Zofii z Wańkowiczów Tadeuszowej Romerowej


Pamięci śp. Maurycego Wańkowicza poległego 17. V. 1915 r w potyczce nad Dnieprem

================================================

Kontra - Warszawa listopad 1984 rok

za Tow. Wyd. „Rój” 1935 rok

(pisownia poprawiona)

==========================




Z Ziutką znaliśmy się od małego. Wspólnyśmy mieli umiłowany krem, który kucharz Michał z truskawkami znakomicie przyrządzał i wspólne chlubne boje na szyszki w przepastnej, tchnącej wilgocią, starej alei świerkowej w najdalszym zakątku parku. Było to zawsze czupurne i harde, ale bardzo jakieś dziewczyńskie i za serce biorące. Ot, taki sobie podlotek, szybko rosnące jak chmiel w słońce.

Aż ci, nim dorosła , wojna przyszła. Zamiotło nami wszystkimi – ludzie najbliżsi potracili siebie z oczu.

Ujrzeliśmy się już znowu w ciężkie dni bobrujskie – na ziemi naszej niby, ale już nie naszej, w kraju rodzonym , nad wszystkie drogim, a już obcym. Jak przed wiekami po wrzosowiskach i sośnikach białoruskich szedł wichr dziejowy. Jak przed wiekami... ... i jak przed pół wiekiem, kiedy ojca mego na dożywotnie osiedlenie, jej stryjów na wygnanie zmiótł.

Gustaśmy ongi – młody student i owo dziewczyństwo – mili różne. Mnie, chowanego w Warszawie, trąciły tam społeczności i izmy – nieco yogi, nieco mizerne jakieści angielskie pieski, od szczeniaka wódką pojone, a zresztą - coraz innego coś, byle „:nie mądrego”, jak zgryźliwił brat jej Moryś (Krechowiecki podoficer, w potyczce nad Dnieprem poległy).

Więc teraz, w Bobrujsku to było, po odsunięciu od szyi splotu bolszewickiego i nadejściu Niemców, spotkałem ją z ciekawością rzetelną. Przyjechała z „frontu” jako siostra miłosierdzia i fama stugębna już uprzedziła jej powrót opowiadaniem o Cichiniczach.

„Jakże tam było, Ziutka?”zapytałem zwolenniczkę małych pokracznych bull`ów i yogów.

Uśmiechnęła się. „Ot, wiesz nic. Byłyśmy i wróciłyśmy”.

Aczkolwiek nie da się zaprzeczyć, że w odpowiedzi tej było idealnie wszystko, wysupłałem wszelakoż jej pamiętnik. Było tego, ceratowych kajetów, milion i troszkę. Z pięciu lat. Dostępne wszystkim. Nic ze sztambucha, wiele z kroniki, ale drobiazgowej, aż do rozczulenia. Z tego zapasu wybrałem wypadki z Cichiniczach. Dopieroż czytając, a notując skrzętnie, po tych kolkach epicznych, spisywanych w noce bezsenne., w obliczu śmierci i hańby, rozpiąłem żywą opowieść z opowiadań i dopełnień narratorki - świadka i uczestnika.

Podaje ja tu... I to jest strzęp „epopei”. Strzęp epopei kresowej, nigdy nie kończącej się, rwanej i kontynuowanej od stuleci, a zapisywanej nie w księgach i nie w „malowanych dziejach”, które „przetrawiał ogień”, nawet nie w pieśni, której w tym kraju o etnograficznym podłożu obcym nie miał kto tworzyć, a żłobionych wyraziście rylcem milczenia – w duszach i charakterach ludzkich.

Nie ma już tych kresów. Więc niechże im, niby wiązanka białego kwiecia, na grób padnie to opowiadanie.


OCZEKIWANIE

Cichinicze styczeń roku 1917


Wszystko już śpi. Świeca, postawiona na mojej walizce, ustawionej sztorcem, oświetla nikłym blaskiem pięć polowych łóżek, na których już śpią inne siostry. Śpią snem sprawiedliwych – a tyleż było pisku, śmiechów, witań na ten mój powrót dzisiejszy. Tylko ja markuję - pisanie dziennika choćby na kolanach, jak w tej chwili i po całodziennym trzęsieniu „tiepłuszką” i bryczką - to już taki nałóg. Ale jak zaraz nie zapisać, to w głowie nie ma nic.

Co było? Nic nie było. Przyjechałam, przywitałam się. Pokazali szpital. Dali jeść. Poszłam spać. Oto wszystko.

Tymczasem dziś, gdy tak piszę w ciszy nocnej, a wyolbrzymione cienie pełgają po kątach tego ponuro sklepionego pokoju (nie wiem czemu pokój, mieszczący sypialnię sióstr, nazywa się „kaplicą”), nawał cały wspomnień, zamiarów, wrażeń głowę mi rozsadza. Żebym tylko zdążyła zapisać zanim zasnę.

Ostatni raz żegnałam ten swój szpital, do którego dziś wracam, sześć miesięcy temu. Było to na początkach sierpnia w czarnoziemach połtawskiej guberni, gdzie szpital nasz kwaterował wraz ze swoją pierwszą dywizją strzelców.

Po upadku z konia z ciężkim nadwyrężeniem nogi, jako tako podkurowawszy się, rzuciłam szpital, zacisznie „urzędujący” w starym „barskim” dworze, w parku olbrzymim, starodrzewnym, poszumnym. Były to początki rewolucji, „Kiereńszczyzna”, w hasła podniosłe, w nadzieję, w biały chleb, w kołacze małorosyjskie zasobna.

Dziś wracam na służbę, ileż cięższą, do tych zamarłych w śniegach Cichinicz. Jechałam do nich przez świat zapluty łupinami „siemiaszek”, cuchnący brudem zaśniedziałych „tiepłuszek”, zrudziały w chamstwie, zszarzały w biedzie, zaciągnięty niby ołowianą chmurą. Jechałam do nas, do swoich, na swój posterunek, na ostatnią niejako chwilę, lada dzień już nie będzie można z Mińska dojechać. Krylenko wydał nam wojnę. Korpus polski tkwi w rejonie Bobrujska. Szpital nasz jest na peryferii rejonu. Zewsząd, z północy od Mohilowa i z północy od Mińska, z południa od Kalinkowicz, ze wschodu zza Dniepru, a przede wszystkim z zachodu - z resztek dawnego frontu, ciągnie na nas batyrowe „morje nieobjatoje”, wyjącej, lękliwej i krwiożerczej tłuszczy.

Ale to nie dla tego nazywam, że wracam na ciężką służbę – jakoś się nie boję – pewnie dlatego,że na linii frontu nie byłam dotąd - niebezpieczeństwa uświadomić sobie nie umiem. Ciężko i straszno jest z innego powodu. Nie wiadomo gdzie sens i gdzie koniec tej walki. Gromadził się korpus, by bić Niemców i bijąc Niemców przeć do Polski, zaś teraz – ta walka rozczłapana na wszystkie fronty, z leniwym przeciąganiem gdaczących, gdzieś tam w przestrzeń, kulomiotów. O co i po co? Z musu.

Taka walka bez entuzjazmu i, boje się powiedzieć to sobie sama, bez nadziei, przytłacza widać nie tylko mnie, ale wszystkich. Szpital nasz, to nie ten dawny „chichociniec” w zieleni połtawskiego parku. Wszyscy oni ciż sami: „naczelny” - dr Mroczek; lekarka – Józka Dowgiałło; starsza siostra – Wolbekowa Henrietta, mała, fertyczna, elegancka, żelaznej wytrwałości, niezapominająca w najcięższych tarapatach przejechać puszkiem po nosku, Lala Landsberżanka – cicha, małomówna Litwinka ( z Kowieńszczyzny); Ira Krzyżanowska, tzw Peo (podpisywała się czas jakiś p.o.), energia chodząca, „ignis ardens”; Halka Skibiszewska – kozak kresowy z czupryną à la garçonne, której szeroki, stepowy uśmiech rozjaśnia wszystko; i poczciwa Olesia Białkowska, eksklucznica, pulchna, stara panna z pretensjami, ale jak mówił nasz gospodarz „koczkodan poczciwy z kościami i nawet z papilotami”. I inne – sióstr jest dwanaście – to już nie te, nie te, co pół roku temu.

Może taki nastrój powoduje i ten dom przeklęty. Stary dwór jakichś moskiewskich Niemców, z ich wysiedleniem, od początku wojny pusty. Teraz od pól roku rozgrabiony. Wreszcie na przyjazd szpitala wybielony im wydezynfekowany. Buda to zawsze była pewno bez tradycji, którą zabiło powstanie i konfiskata, a niemieckie rządy zatarły. Teraz jest to grób pobielany, bez tej nikłej, choćby byle jakiej tradycji ostatnich mieszkańców.

To my mamy go rozgrzać i ożywić. - Czym?

Landara ta ma pokoi, sal, skrytek, galerii szklonych i otwartych, schodów kręconych, przybudówek – bez liku. Na dole – hall (sień raczej) i sale z chorymi. Na górze - my, a więc: jadalny, „krokodylarnia”, to znaczy bogobojny pokój dla starszych sióstr, i „koziarnia”, to znaczy owa „kaplica”, w której to piszę (zimna, jak psia buda). Oprócz tego na parterze, od dziedzińca, odseparowana cześć szpitala: pierwsza sala – tyfusowych – tzw „izolatka”, druga – podejrzanych – tzw „separatka” i kuchnia.

Nudny dom, nudno w domu, nudno wokoło domu. Jakiś umarły pseudo – park, pseudo – sad, z drugiej strony czerwona ściana gorzelni o kroków trzysta, z trzeciej coś, co kiedyś było gazonem, czy tam klombem, a z czwartej dziedziniec i o kilkaset kroków pierwsze domu miasteczka Cichinicze.

Nie lubię wsi pod nosem. Nie lubię przed oczami cegły czerwonej. Nie lubię, jak pola uprawne z jednej, droga publiczna z drugiej, włażą niemal na dom. Ckni mnie od tego wilgotnego sinego tynku ścian wewnątrz domu. Ciężko mi, Moryś gdzieś tam w śniegach, w nocy, ze swoim szwadronem. I gdzie teraz?... O Boże... Jakby mi kto serce w wielką chamską garść wziął. Tak ja ten drab dzisiaj jadący z frontu, który wiózł wiewiórkę. O Boże, o Boże, niech dzieje się coś, byle nie ten szary dzień, ciężki kamień na piersi, straszna niepewność.

Ładnie zaczynam służbę. Trzeba wziąć się w garść. I pracować. Pracować.

Już tydzień upłynął od mego przyjazdu. Tydzień - sznurek siedmiu dni tak absolutnie wyjałowionych z wydarzeń jak ten szpitalny bandaż: winie się i winie białą obojętną taśmą, bez końca, bez końca. Kryje rany, znaczy go krew, on sam – to zawsze ta równa, biała, bez końca wywijająca się taśma.

Nasz szpital, nasze tu życie, my same, w tej wielkiej rzeczy, która się nazywa „polski czyn zbrojny”, jesteśmy jak ta biała, martwa taśma bandaża. Korpus już się bije – coraz goręcej. Ale nie od naszej strony. My jesteśmy na wschodzie dyslokacji korpusu – od strony byłej carskiej „stawki”, obecnie kwatery głównej sił bolszewickich. Tymczasem szarpią oni nas od zachodu, od Osipowicz, od Żłobina, a tu szykują uderzenie rozstrzygające i koncentrują siły. Więc obecnie nie mamy ani jednego rannego. Zapadły to kąt te nasze Cichinicze. Strasznie to ciężko tak deptać w tej „pokojowej” pracy szpitalnej, wiedząc, że to nie to... I nic nie wiedzieć. I do Morysia tęsknic i niepokoić się.

Dobrze, ze choć pracy dużo. Dostałam dwie sale, to jest około 60 chorych. Wieczorem czasem wydaje się, ze głowa pęknie i huczy w niej jak w młynie. Janka Gościcka („:Jaskółka”) i Peo (Irena Krzyżanowska) założyły szkółkę dla sanitariuszy i dzieci z czworaków dworskich. Wieczorem, po skończonym 12 godzinnym dyżurze, znajdują jeszcze dość siły, by do późna tam przesiadywać.

Wstyd mi, ale dotychczas nie mogę się na to zdobyć, by im w tym pomagać. Postanawiam to sobie co rano, ale wieczorem wyskakuję z mdłej atmosfery sal szpitalnych i brnę gdzieś w śniegi; ma to być kwadransik „przewietrzenia się”, a kończy się na parogodzinnej wagabundzie. Ot i dzisiaj z takiej wróciłam. Odbyłam ją z dwoma elementarzami w ręku.

Dróżką wydeptaną w śniegach, polami - idę zawsze w tym samym kierunku – na cmentarz wiejski. Im dalej o0d domu, tym bardziej otwiera się przede mną świat zaśnieżony, znaczony esem- floresem oszronionych drzew, samotnych w polach, znacznych martwą sylweta na tle zmarzniętego nieba.

Jak mi ciężko, jak mi strasznie ciężko i straszno...

Przechodzę przez spróchniałe i osunięte bierwiona cmentarnej zagrody. Chłopski cmentarz. Białoruskim zwyczajem brzozy między grobami, a groby same – każdy kryty zmurszałą kapliczką. Jak w mickiewiczowskich „Dziadach”. Dziwne, te wiejskie cmentarze są zaciszne i pogodne. Zwłaszcza latem, gdy pszczoły brzęczą i trawy pachną. Ale ten dzisiaj obcy mi był i wrogi. Zatrułam się tymi Cichiniczami, ta martwotą, tym niepokojem strasznym, ta biernością przeklętą. To straszne, tak się czuć strutą, jak dzisiaj. Ani mnie cmentarz uspokoił, ani nie przestraszył. Siadłam na pniaku i rozumowałam, że oto tu gnije ścierwo ludzkie, nikomu niepotrzebne, wyrzucone. Znam je: te brudne, zrogowaciałe stopy, zdeformowane sękowate ich palce. Ten łój pod białą porowata, pryszcze, płuca, wnętrzności, bebechy – gnije tu to wszystko wyrzucone, nikomu niepotrzebne, zwalone na kupę. Och, znam ja, siostra szpitalna ten nadmiar, te taniość, te zbędność ton całych ludzkiego mięsiwa. Jednako tu w szpitalu, jednako tam na cmentarzu. Ci umarli, ci chorzy, my zdrowi tutaj zamknięci – czyż to nie jedna mierzwa, czyż to nie jedno.

Z tamtej strony - od Mińska – coraz gorętsze walki. Po wyjściu z Dukory III -ci szwadron I pułku ułanów krechowieckich wpadł w zasadzkę – zginał porucznik Suzin i wachmistrz Nowicki. O IV szwadronie, Morysia, nie wiem nic.

To bardzo poetycznie i to bardzo lekko marzyć elegię na wiejskim cmentarzu, albo śnic o pióropuszach bohaterskich w huku salw armatnich. Ale to bardzo ciężko pełzać jak mrówka, nakryta pokrywa cichnickiego domu, między łóżkami sześćdziesięciu chorych, wędzić się w jodoformie i nie wiedzieć nic i czekać biernie, podczas gdy już wszędzie walka.

Siostry śmieją się, rozmawiają, piszą listy, uczą dzieci.

Czy one nie rozumieją nic? Przecież to dni liczone. Dr Mroczek nie mówi nic. Ale widzę, że rozumie. Uderzenie główne bolszewickie zacznie się od Mohilowa, więc na nas. Korzę się we własnym sumieniu i robię jego rzetelny rachunek. Nie prawda. Nie boję się. To nie to...

Tylko brak pióropuszów. Brak idei Jatka. Tony mięsa ludzkiego. O co? I jaki koniec?

Zaczyna się. Cały szpital niemal już wyewakuowany; byle przebyć tę noc – jutro i nas już tu nie będzie. Byle nas nie ogarnięto. Jesteśmy jak resztki załogi na szczątkach okrętu. Szlupy, które czekamy, to konie, które wywiozły szpital i mają wrócić.

Ale co ja plotę. Trzeba wszystko od początku. Moryś zawsze mówił, że najtrudniej jest coś postanowić, a jak już się sobie postanowi, to już potem łatwo...

Postanawiam więc sobie i słowem honoru zaręczam, ze pamiętnik ten będę pisać zawsze, wszędzie, w najcięższych okolicznościach. Nie dowodzę nikim, mam maleńki zakres odpowiedzialności... Chcę być taką, jaką Wańkowiczówna być powinna. Niech będzie choć ten sprawdzian, poza mną stojący, nie będę głowy tracić. A przy tym – pamiętnik, to jak ciągły rachunek sumienia i jak oczy osoby bliskiej, ale poza mną stojącej.

Piję wodę, siadam i piszę.

Noc cała miałam dyżur, więc ranek dzisiejszy wolny. Postanowiłam z tego skorzystać i wyrwać się na świat Boży. Jechał gospodarz szpitala, p. Sztyller, do Rohaczowa (o 20 wiorst).Siadłyśmy:Peo, Halka Skibiszewska i ja. Sanie, tzw. „rozwalnie”, szerokie, niskie, lekkie z rozstawionymi na boki „odkosami”, niewywrotne, słomą moszczone.

Droga „kopna”. Śniegi puszyste, wysokie. Mróz i słońce. Radość. Jechałyśmy w „wielki świat”.

W tym „wielkim świecie” - Rohaczewie – ruch, rwetes, krążenie wyładowanych furgonów... Adieu, - piękne panu Sztyllerowi, do zobaczenia w cukierni o 3- ej – i nurka w ten tłum, w te ulice, co prawda gdzie nie gdzie trawą między brukiem porosłą, ale zawsze...

A więc... po sklepach, po sprawunki. Jakieś gumki, guziki, tasiemki, drożdże, szkiełko na lampę etc. Zawszeć to sprawunki...

Raptem... Buch...buch! Po chwili jeszcze raz. I jeszcze... Biało się robi na ulicach od bladego strachu. Ludzie pędzą do bram, do domów i szczęki im drżą.

- Co to jest? - pytamy żołnierzy.

- Bolszewicy bombarduje z armat dworzec.

A więc już...

Kroczymy dalej ulicami – niby wciąż po sprawunki. A w gruncie – żeby się nie bać... Ale najważniejsze, że już się odwróciło... Straszno - ale niech tam. Od razu lżej – jakby ręką przygnębienie i przeczucie odjął.

Już na godzinę przed umówioną trzecią jesteśmy w cukierni i dysponujemy ciastka. Strzelają wciąż – ale jakby dalej.

Wpada Sztyller. Blady. Spocone kosmyki długich blond włosów wysuwają się spod okucia czapki, której nie zdjął.

- Siostry... proszę... zaraz za mną... wszystko potem.

Wybiegamy za nim. Wpadamy w sanki. Sam powozi, a furmanowi każe jeno konie zacinać. „Rozwalnie” nasze, jak szalone, toczą się z jednaj na druga stronę wyślizganej ulicy. Przed dworcem bierze wąską uliczką w prawo. W skok. Oto ostanie koślawe szyldy podmiejskich kramików. Hop! - podrzuciło sanie o pół metra o wysoki próg. Wjechaliśmy na główny trakt.

Pan Sztyller oddaje cugle żołnierzowi i wyjaśnia:

- Cofamy się. Cała I - sza dywizja już wycofana. To, co panie widziały, to resztki - generał Ostapowicz i sztab. Równocześnie wyjeżdżają i oni. Za pół godziny najdalej będą w Rohaczewie bolszewicy, jeśli zaryzykują wejść. Nasz szpital zapomniano uwiadomić.

Milkniemy pod wrażeniem tych wieści. Konie mkną wyciągniętym kłusem. Klacz prawa podrywa w galop... Twarde grudy spod kopyt walą w twarz i coraz to o dycht sani stuknie kopyto.

A gdy tak podlatujemy pod szpital, pan Sztyller nachyla się:

- Siostry – sza... nikomu nic. Idę do naczelnego.

A więc czekamy w „koziarni” i rozdzielamy sprawunki. Po chwili wzywa nas Henrieta. W „krokodylarni” już są wszyscy. Doktór Mroczek wita żartobliwie, pogodnie:

- No, siostry, do roboty... Translokacja. Pan Sztyller przywiózł rozkaz (wiem, że żadnego rozkazu nie było). Do wieczora już nas tu ma nie być.

Pisk. Śmiechy. Translokacja, to zawsze atrakcja. I wszyscy z tego domu chcą uciec precz.

... Na wieczór wszystko gotowe. Koło dwunastej w nocy odjechał ostatni transport – wysłaliśmy 240 chorych. 20 ciężko chorych jeszcze zostało i my siostry. Sanitariusze niemal wszyscy pojechali ze szpitalem.

Wchodzi doktór Mroczek.

- Brawo siostrzyczki. A teraz za mantelzaczki własne... i wio. Konie czekają.

Radość, „Knocik” piszczy z uciechy.” „Jaskółka okręca mnie parę razy. Sanna po księżycu.

- A jeśli starczy miejsca, weźcie ze sobą i tych dwóch oficerów. (lekko ranni, nie wyjechali ze szpitalem). Bardzo się niepokoją – dorzuca doktor Mroczek i wychodzi.

Jeśli starczy miejsca?... A doktór ?...

Starsza siostra mówi, że ma zostać, bo koni brak. Toż samo dr Psarski, dr Józka Dowgiałło, aptekarz Nehrebecki, intendent, gospodarz Sztyller.

To nie może być o posyłamy Henrietę, jako starszą siostrę, żeby powiedziała, ze nie jedziemy.

Wraca po upływie pół godziny. Doktór gniewał się. Ale dr Józka Dowgiałło nas poparła. Dr Mroczek ustąpił.

- Was 12 bab, a ja jeden. Cóż zrobię?

Tylko doktora Psarskiego posłał saniami w stronę Rohaczewa „na wywiad”(dr Psarski, jak się potem okazało, ogarnięty został przez nasuwających się bolszewików i uwięziony w Mohylewie – uwaga autora).

- Ale siostry niech spakują kuferki i będą gotowe do drogi – zakończył.

Więc chwytam walizkę, mocno w nią wszystkie rzeczy wgniatam, zatrzaskuję...

Idziemy spać. One śpią, a ja piszę. Czy nie ostatni raz to piszę? Ale wszystko jedno - nie boje się. Lata mi szybko ołówek po papierze, chciałabym się tak cała w ten ołówek wcielić, rozmachać się i wjechać teraz zaraz w jutrzejszy dzień – co to będzie?

Idę spać i będę spać mocno. I smacznie. Po raz pierwszy w tym przeklętym domu.


W NIEWOLI


Dwa i nic już jesteśmy w niewoli, a teraz idzie noc druga. Mój dyżur. Stłoczeni wszyscy: chorzy i cztery siostry, które zostały – Halka, Olesia, Peo i ja - w izolatce. Jest to jedyny pokój, w którym, jako położonym w tyle domu, nie wystrzelano okien. Normalnie przeznaczony był na cztery osoby. Teraz mieści 23 chorych i nas cztery. Duszno i zimno. Przez okno coraz zagląda twarz wartownika

Fartuch szpitalny mam cały w krwi poległych, których chowałyśmy..Zawijam się jak mogę i piszę. Będę pisać ten dzienniczek do ostatniej chwili życia.

Rano przedwczoraj obudziliśmy się przy spakowanych walizkach. Peo i Halka objęły dyżur. My z Knocikiem poszłyśmy się przejść. Uszedłszy pół wiorsty posłyszałyśmy strzały. Niebawem nadbiegła gromada ociekających dzieci. Wyrostek jakiś objaśnił, że u wylotu miasteczka Cichinicze kilku żółtych ułanów walczyło i kilkuset bolszewikami. Jeden spadł z konia, inni go wzięli na siodło i umknęli. Bolszewicy tu idą. Istotnie strzały zamilkły.

Szybko wracamy do domu. Już gdy dobiegamy, widzę jakiegoś brodatego pana w zrudziałej zielonej bekieszy.

- A czyż to prawda, że to panna Wańkowiczówna - zatrzymuje mnie, pytając raczej samego siebie.

Poznaję go – nasz sąsiad z Mysłobórza. Opowiada chaotycznie, że to wypadki go tu z rodziną zagnały i na folwarku mieszka. Knocik nie czeka na koniec rozmowy i wpada do domu. Wtem tuz koło nas rozlegają się strzały karabinowe. Widzę, że porucznik, dowódca 2- go pułku piechoty, który opuścił poprzedniego dnia Cichinicze, z garstką żołnierzy ostrzeliwuje się zza płotu folwarcznego (został dla dopilnowania ostatecznego ewakuowania mienia wojskowego i tak go, z pozostałymi wraz z nim żołnierzami, zaszło). Wzrok mój idzie po linii strzałów. Tam traktem od Cichinicz ciągnie zbita, czarna masa. Zatrzymuje się. Drobne punkty odpryskują od niej i rozsypują się po polu. Rzekłbyś – żywe srebro się rozlało. W chwilę już nic nie widać na pustym trakcie cichinickim. Tylko od tamtej strony geste strzały poczynają się. Najprzód górą – dziińń – dziińń... potem z suchy stukaniem o plot jakby kto orzechy łuskał. Pan X znika. Żołnierze nasi się kładą i strzelają. Ja idę do domu wolno, wolniutko, sobie na przekór, bo fala prężnej krwi miota się w ciele i bije w kończyny. Oto ganek zasłonięty od kul. I terasz dopiero rozprężam muskuły i pędem wpadam do domu.

Na pietrze, w jadalnym, którego okna właśnie zwrócone są na Cichinicze, doktor Mroczek rozdaje pozostałym sanitariuszkom karabiny i naboje, po które schylają się do kwadratowych dębowych skrzyń. Wtem wpada porucznik – ów dowódca pułku.

- Obejmuję komendę. Sanitariusze za mną. Trzech tu, pod komendą doktora, obsadzi okna. Pułk mój niedaleko. Przetrzymamy się do nadejścia pomocy łatwo.

Wybiegają. Doktór i trzech pozostałych zajmują stanowiska przy oknach. Daleko w polu czarne figurki podrywają się i biegną w przód. Do nich nasi strzelają, ale nie widzę żeby ze skutkiem. Bolszewicy też źle trafiają. Po długiej dopiero chwili zaczyna na suficie wykwitać szereg ciemnych otworków i sypie się tynk.

Górują.

Na razie nie boję się nic Ale wiem przecież, ze będzie goręcej i umacniam się, aby nie stchórzyć. Nie ma do roboty nic prócz podawania nabojów strzelającym. Przysiadam na pace i rozmyślam, że danych żadnych nie ma żebym stchórzyła. Ojciec i Moryś są odważni – dziadków i stryjów miałam w powstaniach. Ile okiem sięgnąć wyżej wstecz - nigdzie nie mam przodka zhańbionego. Nie - konkluduję - nie stchórzę.

Te rozmyślania widocznie idą w takt wciąż słabnącej kanonady, która niemal zacicha. Strzały idą „kapaniną”. Dr Mroczek poleca podać obiad, bo, jak mówi, „ta historia będzie się ślimaczyć”.

Wtem rozlegają się geste strzały, głuszone przez piekielny jazgot wysypujących się ze wszystkich trzech okien podwójnych szyb.

- Na ziemię – woła dr Mroczek.

Leżę na podłodze i pytam:

- Co to?

- A cóż, psiakrew – woła doktór – rżną do nas z kulomiotu z gorzelni

Okazuje się, ze przerwa w strzelaninie była spowodowana tym, że bolszewicy zaciągnęli kulomiot na piętro murowanej gorzelni, odległej od domu, przez podwórze, o jakie 200 – 300 metrów. Teraz górują nad naszymi, broniącymi się w ogrodzie.

Podsuwam się po podłodze ku oknu i wyścibiam zza framugi jedno oko. Z czerwonych futryn nietynkowanej cegły sterczy czarny ryjek karabinu maszynowego i pyka nerwowymi drgawkami gdzieś w dół, od nas na lewo.

Drzwi uderzone kolbą i butem roztwierają się nagle, wpada żołnierz, twarz chłopska poruszona najsilniejszym ogniem wewnętrznym. Kanonierzy w „Olszynce” Kossaka mają takie.

- Naboi! ... Nasi już ostatkiem kropią.

Ładuje mu kartony z nabojami po kieszeniach, Peo ze stołu chwyta karafkę – szklanka gdzieś się zadziała - i podaje. Pije wielkimi łykami.

Chwytamy w fartuch naboi ile się da i niesiemy do ogrodu. Nasi ostrzeliwują się zza drzew, przebiegając wciąż od jednego do drugiego. Porucznik tak kazał, aby bolszewikom się zdawało, ze jest więcej strzelających.

Nosimy teraz z domu pełnymi naręczami naboje. Kulomiot gdacze, ale nie mamy czasu się bać.

Cóż, kiedy za każdym nawrotem z domu zastajemy obrońców coraz mniej. Coraz to więcej karabinów rzuconych w śnieg i ślady w śniegu gdzieś za ogrodzeniem sadu, het – w pole.

Naboi naniosłyśmy dość. Więc gdy przemykamy się po raz ostatni do domu, w sieni Peo zatrzymuje mnie. Z przedpokoju drzwi do apteki, Peo otwiera szafkę. Wprawnie po flakonach, niby po klawiaturze, suną jej wąskie białe dłonie i różowe paznokcie ścięte w „migdał”.Znalazły. Zahaczają jakiś szklany korek. Windują na wierzch małe ampułki z białym proszkiem.

- Zosiu – mówi Peo wciskając mi jedną z nich w rękę – masz to... To strychnina... miej przy sobie... ale tylko w ostateczności. W ostateczności... pamiętaj.

Chowam mały flakonik w kieszonce pod fartuchem. Mówię, że żołnierz mniej boi się kuli jeśli ma karabin w dłoni. Te flakoniku od razu doskonale nas równoważą.

Peo chwyta za butlę z eterem.

- Trzeba rozbić, żeby się nie popili.

Chwytam drugą butlę. Wypadamy na ganek – pod kulomiot... Jakże wolno przez wąską szyjkę ulatnia się płyn. Po kilku długich, jak wieczność chwilach, orientuję się i roztrzaskuję butlę o schodek. A teraz myślę, że mogłyśmy to zrobić na miejscu w aptece.

Wróciwszy chwytamy blaszany rezerwuar ze spirytusem i wleczemy. Trzask paru kul o drzwi zatrzymuje nas. Przecież ten blaszany sześcian nie da się rozbić.

Wpadamy na pomysł i wlewany jego zawartość do WC.

Gdy wracamy stamtąd przez drzwi wpada ów porucznik kierujący obroną.

- Gdzie naczelny lekarz – pyta, dysząc ciężko.

Biegniemy z nim na górę. Tam natykamy się na idylliczną scenę. Siostry siedzą naokoło stołu, przycupnięte, nieswoje. Doktor Mroczek wielką łyżką własnoręcznie nalewa do talerzy zupę pomidorową i dowcipkuje,. Że jeśli już iść na tamten świat, to z pełnym żołądkiem... (O Boże – biedny dr Mroczek - spadł dziś tak niezręcznie do dołu – musiałam mu szyję przekręcić i ułożyć).

Porucznik wybucha:

- Tu nie czas na żarty. Sanitariusze pouciekali. tam na dole już tylko strzelają Sztyller, Nehrebecki i moi żołnierze. Czy jest koń? Skoczę sam po pomoc do pułku, bo tylko ja orientuję się w terenie. To ostatnia nadzieja.

- Niech pan bierze Nelly, albo klaczkę Halki Skibniewskiej – wtrącam się ze swego kąta.

- Gdzie to?

- Pokażę – odpowiadam i wybiegam z nim.

Jeszcze więc raz muszę wyskoczyć za te drzwi bezpieczne – pod kulomiot. Za każdym razem, gdy z nich wyskakuję, mam wrażenie, jakbym rzucała się do zimnej wody. A potem już nic – płynie się.

Biegnę, a porucznik za mną. Stajnia stoi na pół drogi do kulomiotu. Szczęściem dopadamy załadowanych wózków obozowych i mkniemy poza nimi. Kule chlaszczą po brezentach i matowo cmokają trafiane blaszanki konserw. Widza nas. Kulomiotowa seria goni po piętach - tuż...

Nim nas dognała wpadamy do stajni. Równocześnie kulomiot dopada do jego ścian drewnianych. Zabielało parę wiórków odłupanych na ciemnej przeorynie. Oszalałe konie miotają się na kantarach z surowca. Nerwowe, chude ciało Nelly napięte jak jedna cięciwa. Porucznik ładuje siodło, ja dopinam tręzlę.

Biegnę pchnąć podwójne drzwi stajni. Huknęły, rozwarły się szeroko, o podmurówkę. W ciemni stajennej stał jasny kwadrat. Koń i jeździec runęli na zewnątrz.

Dowidzenia siostrzyczko! - tylem usłyszała.

Pognała za nimi wściekła nagonka strzałów. Dopieroż za tym wszystkim ja, niby jakaś perliczka, od wózka, do wózka, ku ścianie, do ganeczka... Z bezpłodnej pogoni wracał kulomiot, a ja mocowałam się z klamką zamkniętych drzwi. Zrozumiawszy, że na próżno, obiegłam dom, na zaciszna stronę i weszłam do „izolatki”.

Tu ogarnia mnie inny świat - normalny dzień szpitalny. Połowa chorych jest nieprzytomna – ci nie wiedzą nic. Przytomnych chorych Lala i Peo, które tu się krzątają, umiały uspokoić. Ruszają się wciąż, rozmawiają z pacjentami, rozdają lekarstwa. Lala, dozorująca przez całą noc, nogą dziś stąd się jeszcze nie ruszyła. Jest godzina pierwsza, nic jeszcze w ustach nie miała. Jest blada, spełnia swe obowiązki z z najzupełniejszym spokojem, ale chodzi jak senna. Wysyłam ją, aby się pokrzepiła (drzwi od „izolatki” odtarasowano i mamy już komunikację wewnętrzną z wnętrzem domu). Po długich certacjach uparta Litwinka się zgadza, wynotowuje mi z największą pedanterią jakie lekarstwa zażywają chorzy, co któremu dolega, po czym zdejmuje biały fartuch, w który mnie ubiera, nie zapominając nawet zapiąć na wszystkie guziczki i wyciągnąć biały kołnierzyk na wierzch.

W chwili, kiedy kieruję się już do wyjścia, rozlega się ogłuszający huk. Tuż pod dom widocznie rzucono ręczny granat. Chorzy zrywają się z łóżek. Zaczyna się wytwarzać psychoza paniki, której tak łatwo ulega tłum ludzki, bezbronny i nie wiedzący.

Gwałtownie szukam jakiegoś skutecznego lekarstwa, jakiegoś uspokojenia - gdy wtem następuje szereg detonacji, jedna za drugą.

- Lala – krzyczę przez huk pękających granatów – mów „Pod Twoją obronę”, bo ja się pomylę.

Lala klęka przed obrazem Matki Boskiej. Ogromny, bizantyjski obraz Matki Boleściwej, z ciemnym obliczem, w ciężkiej złoconej sukni, obraz rodzinny i przedwieczny Wańkowiczów Birczańskich. Z Birczy przy naszym odstępowaniu wywieziony, teraz ściąga ku sobie oczy tej gromadki chorych i bezbronnych ludzi.

Padam na kolana i powtarzam za Lalą. Chorzy wtórują z łóżek i panika cichnie. Dusze skupiają się w jedno i związują w jedno – na zawsze.

Zaproponowałam modlitwę jako wybieg mający służyć do uspokojenia chorych, ale mnie samą porywa modlitwa do tego obrazu. Słów nie skleję, ale te czucie najgłębsze pamiętam: „Boże Ojców moich – Najświętsza Panienko Birczańska. Tyleś wieków patrzyła na krwawe zmagania się nasze. Pani nasza, Orędowniczko nasza, Pocieszycielko nasza. Przez ile płonących w życiu swoim wędrowałaś dworów, ile razy u stóp Twoich – obrony jedynej – zostawali starcy, kobiety i dzieci”...

Cisza zapanowuje na zewnątrz i cicho robi się w sali. Gdy wtem drzwi się otwierają i zjawia się w nich głowa Halki Skubiszewskiej, która mnie wywołuje. Wychodzę do sieni. Stoi tam trzech naszych żołnierzy z karabinami „jeszcze dymiącymi” w ręku.

- Zosiu, co robić? - pyta rozpaczliwie Halka – bolszewicy już w ogrodzie. W tej chwili tu wejdą. Chorym może ujdzie - ale ci?”

Spoglądam na „tych”. Stoją nieruchomo z karabinami opartymi o ziemię. Czekaja biernie na naszą decyzję. Strzelali póki mogli. Zostali ostatni. Znam przecież ich – żołnierzy – dobrze. Nieruchome twarze chłopskie – ale czytam je, rozumiem, że je ścięła tępa rozpacz. W chwilach ciężkich wyczuwam po niej zawsze polskiego chłopa. Bo rosyjski, w tych wypadkach, żołnierz ma ma tępą rezygnację na twarzy.

Czuje jak gorąca fala uwielbienia do tych ludzi uderza mi do głowy. .

Ratować... Wydaje mi się, że w tej chwili na mam na świecie bliższego mi nic, ani nikogo nie kocham bardziej.

- Rozbierajcie się. Do łóżek – wołam.

- Nie zdążą – szepce gorączkowo Halka.

Szybko otwieram drzwi składzika mieszczącego się pod schodami. Wypadamy do niego wraz z żołnierzami i zamykamy się na haczyk.

- Rozbierajcie się!

Ściągam żołnierski but. Halka szarpie rękaw. A kiedy są w bieliźnie, wsuwamy im na nogi pantofle, narzucamy szlafroki.

- Marsz na salę! I do łóżek! - wołam.

Nie kwapią się. Przestępują z nogi na nogę.

- Wszystko równo – ciągnie jeden z nich, ponury olbrzym, litewskim akcentem - przepadniem tak, czy siak – dla panienków darmo tylko mitręga była.

- Proszę siostry – mówi drugi – tych bolszewików prowadzi jeden chłop z miasteczka. On faktycznie posporzył ze Staszewiczem, zazdrojśny był o dziewczynę, a Staszewicz sielnie go obił.

Trzeci, Staszewicz, krępy konopiasty Mazur z czerwoną gębą i zadartym noskiem, prostuje się, ze jako „tak jest!”

Co robić? Trzeba żeby ich nie poznali

- Halka strzyż i bandażuj!

Sama oglądam się po składziku. Lezą jakieś olbrzymie zapylone nożyce – ogrodnicze lub do strzyży owiec, czy cięcia drutu. Tm zardzewiałym instrumentem manewrując, haniebnie oprawiam Staszewicza, kupki mu zostawiając włosów. Halka znalazła w kieszeni fartucha nożyczki do manicure, więc jej szybciej idzie z dwoma drugimi. Gdy już są ogolone czupryny i wąsy, chwytamy gazę, bandaże, a przede wszystkim jodynę. Jodynuję pól głowy memu Staszewiczowi, tak silnie trąc watą , że skora robi się czarna.

- A jak spytają na co my chorzy? - pytają biedni delikwenci w których zaczyna wstępować duch.

- Nie odpowiadajcie nic - macie zapalenie mózgu - mówię i ląduję Staszewiczowi funt waty na głowę.

- A wy zapalenie szczęki – i ładuje funt waty na policzek. Wy zaś - dyzenterię.

Tak postawiwszy diagnozę wepchnęłyśmy ich do łóżek i odetchnęłyśmy.

Teraz w naręcz chwytamy porzuconą broń i mundury i wynosimy daleko w ogród, w gęste krzewy. Peo idzie wyprostowana, obojętną na świsty kul. Staram się na niej wzorować.

Powracając do domu, natykamy się na Nikodema, żołnierza, który nam usługiwał. Oszalały z trwogi rzuca się nam do nóg.

- Ratujcie siostry! Ratujcie! - wola zwierzęcym głosem i drga i wije się całym ciałem – oni już są w podwórzu.

- Nikodemie – mówi Peo swoim dźwięcznym metalicznym głosem – proszę wstać!

Bierze go w ramiona i wstrząsa.

- Zabiją mnie – zachryple, przeciągle, skamle oszalały człowiek.

Wpychamy go w sień, ubieramy w fartuch, nakładamy na ramię czerwony krzyż

- Nikt was teraz nie ruszy, będziecie pielęgnował chorych.

Wtem dziki ryk rozlega się na dziedzińcu przed domem. Olbrzymi czarny tłum zaściela gazon. Widzę najbliższe twarze wykrzywione wściekłością. Słów nie słychać tylko grzmiący ryk tłumu, zlany w jeden huk, który wciąż potężnieje i rośnie.

W sali, wśród naszych chorych, panuje cisza. Ludzie wcielili się w słuch. Twarze skamieniały. Tylko ręce wychudłe, pergaminowe ręce ciężko chorych, zaciskają się wokół ram noszy. Te ręce żyją straszliwym napięciem, mówią śmiertelnym niepokojem oczekiwania.

My trzy siostry na środku, wziąwszy się za ręce.

Gdy nagle Nikodem podbiega do nas:

- Ja nie chcę tu z wami ginąc. Nie chcęęę...!!!

Zrywa fartuch i krzyż i wybiega

Ocknęłyśmy się. Trzeba zbadać co z resztą szpitala. Halka i Peo zostają, ja idę.

Po drodze widzę jak w bocznym pokoju magazynier Nowakowski i aptekarz Nehrebecki ścinają swoje podoficerskie oznaki. Idę dalej.

Rozróżniam już krzyk tłumu:

- Wych-a-a-a-a-diii!

Z dziedzińca przez zaryglowane drzwi frontowe rozlega się straszny, zachrypły głos:

- Wych-a-a-a-a-diii! - Oficery w pjerjedi. Kto nie pasłuszajet i tak pulu pałuczit.

Z pierwszego pietra wąskimi schodami schodzi smutny pochód, z głowami spuszczonymi, z ociąganiem się. Pierwszy idzie dr Mroczek, blady ale spokojny; coś mówi do idących za nim, odryglowuje drzwi i jednocześnie coś wsypuje sobie do ust. Za nim Henrieta. Dalej Lala – ze szklanym wzrokiem utkwionym przed siebie – nie widzi moich znaków, żeby przyszła do mnie. Za nią owi dwaj chorzy oficerowie, za nimi Sztyller i Lesiewski niosący na reku mała córeczkę. Ramienia jego czepia się żona i szepce zdyszanym, świszczącym szeptem:

- Stachu, nie idź tam, Stachu, nie idź tam, nie idź tam.

Widać, że już sama nie rozumie treści swych słów, mechanicznie je powtarza w męce strasznej.

Na końcu idą zbitą gromada siostry. Knocik, Stasia i Ela szlochają na cały głos. Zamyka pochód dr Józka Dowgiałło czupurnie wsadziwszy ręce w kieszenie kożuszka i bardzo podniósłszy głowę.

Łapię ją w przejściu za rękę”

- Pani Józko, dokąd wy wszyscy idziecie?

- Jak to? Nie słyszysz, że każą wychodzić? Bronić się dalej nie sposób. Naczelny chce im wytłumaczyć, że to szpital, żeby dali spokój. No, chodźże, nie trzeba ich teraz drażnić.

Ale nagle wzrok jej pada na mój fartuch i czepeczek:

- Ty, co, Zośka, na dyżurze? Dobrze, wracaj do chorych!

Bolszewik jakiś wdziera się przez otwarte drzwi i kolba zamierza się na Józkę. Uskakuję wstecz zatrzaskując drzwi i wracam do sali chorych.

Zastaje tam Peo i Halkę szamocące się na środku sali z biedną Olesią, która wydając prawie krzyki, chce na przemian to wleźć pod łóżko, to wyskoczyć oknem do ogrodu.

Wreszcie perswazje słowne i czynne skutkują – pada zmęczona na fotel.

W sali zapanowuje względna cisza, która od czasu do czasu przerywają strzały. Kto i po co teraz może strzelać? Praną nas pewno z domu wystraszyć. Nie wystraszą.

Po pewnym czasie zaczynają łomotać kolby karabinów w drzwi i słychać krzyki ochrypłe:

- Wych-a-a-a-a-diii! Kto nie pasłuszajet i tak prapadjot

Ale natychmiast odstępują, nim zdążyłyśmy się zdecydować na odpowiedź.

Cisza krótka. Potem gniewne przekrzykiwania kilkunastu rosyjskich głosów. Wśród nich, w pewnym momencie, wybija się spokojny głos dr Mroczka, ale ginie w ogólnym wrzasku. Nagle straszny krzyk Henriety. Potem strzał. Potem sypie się kilka, czy kilkanaście strzałów. Cisza. Sala szpitalna zamarła w nasłuchu.

Rzucamy się do drzwi i chcemy biec tam, gdzie si, e odbywa jakaś tragedia. Równocześnie ze wszystkich katów sali rozlegają się błagania”

- Nie zostawiajcie nas, siostry!

Jeden z dopiero co przebranych przez nas żołnierzy wyskakuje z łóżka i kładzie się w poprzek drzwi:

- Zabijcie nas lepiej, siostrzyczki!

- Zabijcie nas lepiej – jęczy sala.

Chory na tyfus plamisty, rozpalony maligną, pokręca bezwładną głową na poduszce, wlepia w nas oczy rozżarzone pod matem i nieprzytomnością gorączki. Ceglaste wypieki, usta spalone, twarz nieogolona dawno. Otwierają się spękane wargi, głos nie dopisuje, ale oczy mówią:

- O-o-o-o-o – wybiega tylko z krtani rdzawy poskrzyp, jęk błagalny, prośba o ratunek.

Jest coś dziwnie wzruszającego w tej bezbronności tylu dorosłych mężczyzn. Chłopak, podrostek szesnastoletni, wolontariusz z zagonowej szlachty, katolik, nie umiejący po polsku, słowem „tutejszy”, ulubieniec szpitala, wielki bohater i rezolut w gębie, któremu już się tyfus przesilił, wyciąga chudą rączynę spod szpitalnego koca i chwyta mnie za fartuch. Patrze na tę bezkrwista rękę chłopięcą i przypominają mi się rączyny ochronkowych bimbasów, czepiających się „Pani” o łakocie.

„Ależ dobrze, już dobrze – mówimy do chorych – zostajemy z wami, naturalnie, chciałyśmy się tylko dowiedzieć, może komu pomoc, tam się coś niedobrego dzieje. A wam tu przecież nic nie grozi”.

Chorzy są jak dzieci. Uspakajają się. Na parę chwil szpital znowu zalega cisza przerywana tylko pochlipywaniem Olesi, która siedząc w kącie, głośno uciera splatany nos i ręce łamie, aż w stawach trzeszczą.

Niepewność straszna nas szarpie. Nie możemy ani wyjść, ani się porozumieć. Szpiegują nas, niepokoju pełne, oczy chorych. Ale oczami podajemy sobie wzajem wieść nieomylną, wiadomość pewną. „Ale kto? Czy wszystkich? ...Dlaczego tak krzyknęła Henrieta?

Nagle, we wszystkie okna równocześnie, zaczynają się dobijać. Znowu ten nieznośny okrzyk:

- Wych-a-a-a-a-diii!

Zupełnie jak pokrzykiwania leśników berezyńskich nad lisią norą, w którą wpuszczają jamnika.

Pod drzwiami zaczyna perorować jakiś głos - widać któregoś dowódcy. Jakże zachrypłe glosy mają ci wszyscy ludzie.

Ej, wy tam, paczemu do siech por jeszczo otsiuda nie wyszli? My dumali, czto zo wsjem zdjełan parjadok, a zdjes` okazywajetsa jeszczjo.Sjemuion, palizaj czjerjez akoszko i wygani ich wsjech odsiuda.

Okna bowiem nasze, choć na parterze, umieszczone są na wysokim podmurowaniu, na które trzeba się wspiąć, chcąc zajrzeć do środka.

- Sam włazi – mruczy zagadnięty chłop – skoro cię łeb świerzbi.

- Trzeba się z nimi porozumieć – mówi Peo.

Podchodzimy wszystkie trzy do okna, które otwieramy.

Na nasz widok tłumek półszubków, zalegający dziedziniec, wzmaga rozgardiasz, który z wolna przechodzi w wycie. Gdzieś, na drugim planie, gdzie już tłum nie stoi zbita ławą, na ławeczkę ustawioną na gazonie, wlazło dwóch krasnoarmiejców i wymałpiają się w naszą stronę, robiąc nieprzyzwoite gesty. Mocniej zaciskam w reku flaszeczkę ze strychniną. Widzę, ze Peo robi to samo.

Halka wysuwa się w oknie i podnosząc głos stara się opanować sytuację.

Słuszajtje bratcy – mówi po rosyjsku – my u was w niewoli, ale to zrozumiecie, wyjść nie możemy, tu u nas są chorzy. Wy im, rzecz prosta (kanjeczno), zła nie zrobicie. Broni u nas nie ma – możecie wejść i sprawdzić. – Ależ nie bójcie się – dodaje po chwili – strzelać my nie umiemy.

W ostatnim zdaniu „kozaczka stepowego” brzmi jakaś pogardliwie żartobliwa nuta – mimo jej woli zapewne.

Bo też „bohaterowie” nie kwapią się bynajmniej skorzystać z zaproszenia. Boją się zasadzki i dlatego nie wchodzą do reszty domu, chociaż drzwi frontowe są wywalone. Powtarzają tylko tępo i uparcie:

- Wych-a-a-a-a-di!... gawajatże wam. Bo jak nie, to dom podpalimy natychmiast.

Jakiś żydziak w skórzanej kurtce na baranim kożuchu, anemiczny typ wojskowego pisarza kancelaryjnego, objuczony utensyliami bojowymi, począwszy od szabli i kindżału, skończywszy na rewolwerach i granatach ręcznych za pasem, krzyczy:

- Da, co z nimi cackać się, krwiopijcami przeklętymi. Strzelać nie umiecie? A kto zabił naszego marynarza, który tam leży na drodze? Ot, wam za niego.

Wyrywa ręczny granat i rzuca w nas.

Rzucamy się od okna na bok. Celnie rzucony granat zatacza łuk i pada pod przeciwległą ścianę – właśnie między tyfusowego w malignie a młodego chłopaka – ochotnika.

Znamy granaty ręczne. Wiemy, że nie od uderzenia wybuchają tylko w parę chwil po wyrwaniu bezpiecznika przez rzucającego. Oczy nasze więzi ten mały przedmiot żelazny na podłodze, lezący na rubieży dwóch żyć ludzkich. Gorączkujący żołnierz nie rozumie nic. Młody chłopak zerwał się, stanął na łóżku, przywarł do ściany i zatula się kołdrą. Śmierć, gdy zagląda w oczy, mąci rozsądek. Ale i my czujemy podcięte nogi. Jak reaguje sala nie wiem. Widzę w niej tylko wycięty wąski sektor z perspektywą na ten czarny punkt między dwoma noszami.

Na szczęście granat nie wybuchł. Siedzimy zlęknione nie wiedząc co robić. Do okien obawiamy się podejść.

Co to za słowo tłum krzyczy?” Już jego zbiorowy krzyk n iwe brzmi na „ooo-yyy”, w czym dzień dzisiejszy nauczył nas rozróżniać uparte „wych-a-a-a-a-di!”

Nowe słowo syczy jak lont wilgotny.

Halka nagle blednie:

- Spalić nas chcą.

Istotnie - „zrzecz, żgli, zażgiom” (spalić, spal, spalimy) - huczy tłum.

Nagłym rzutem postanowienia zbliża się Halka do okna. Idzie na ścianę by jej widać nie było. Doszła. Krok w prawo – jeden szeroki, zdecydowany krok, niby skok w wieczność. Staje w całej bieli swego szpitalnego fartucha w obramieniu ramy okiennej. Pierwsze kłęby dymu, buchają nierówną falą z dołu, przesłaniają ją co chwila od tłumu.

Słuchajcie, zgaście ogień – woła H alka – wszyscy my wyjdziemy stąd. Pomóżcie nam wynieść chorych.

Odpowiada nam jazgot leniwego urągliwego śmiechu. „Rycerstwo bolszewickie” jest obrażone – ktoś im zaproponował pracę i w dodatku tak hańbiącą. Ludzie są zawsze wdzięczni tym, którzy im dają okazje do śmiechu. Wśród niesłychanych urągowisk właściwym rosyjskiemu językowi, nieoczekiwanie i bez żadnego powodu nastrój dla nas staje się jakby przychylniejszy.

- Plujcie na nich, na tę padlinę białoarmiejską. Czort z nimi. Niech się zeskwarzą!

- Spieszcie się. Nie widzicie, że się pali.

Już na tę konwersację wychylamy się i my z Peo z okna.

- A jak nie chcecie wychodzić, to was i podsmażyć można – mówi jakiś chudy mężczyzna w skórzanej kurcie z koźlą rudą bródką i twarzą suchotnika. To mówiąc rzuca pod naszym oknem naręcz zgniłej słomy. Tłum wybucha śmiechem.

Sosiku troszki nie zaszkodzi – woła jakiś bezwąsy bolszewik, o miłej, rumianej jak jabłuszko twarzy osiemnastolatka. To mówiąc wylewa, przy ogólnej aprobacie, na rzuconą słomę zawartość „baku” z benzyną, zrabowaną z dwukółki szpitalnej.

Gęsty, czarny, gryzący dym wpełza przez okno. Zatrzaskujemy je i zabieramy się do wynoszenia chorych. Na szczęście „separatka” nie miała łóżek, a tylko nosze.

Zadanie okazuje się nad nasze siły. Z pierwszym zaraz chorym, tęgim mężczyzną, chorym na zapalenie mózgu, ugrzęźliśmy w wąskim korytarzyku. Ręce wyciągają się ze stawów, nogi się gną. Niemożliwe. Jest przecież dwudziestu trzech chorych. A zresztą co za sens wynosić ich na tęgi mróz. W izolatce panuje prawdziwa przedśmiertna cisza. Kilku przytomniejszych chorych porusza bezdźwięcznie wargami, jakby się modląc. Peo oparła głowę na dłoni - może także się modli. Za zapotniałymi szybami burymi kłębami przewala się dym. Dzień jest słoneczny i słońce pada w okno. Kłęby dymu są tak ciężkie i gęste, ze raz w raz przesłania światło. Po chwili znowu izolatka rozbłyska światłem.

Siadamy z Hela na pustych noszach na środku sali i czekamy. Na śmierć.

* * *

Nie wiem jak długo w tym ocknieniu znajdowałyśmy się wszystkie. Każda zapewne rozrachowywała się ze sobą i ze swoimi. Zapewne stan ten trwał długo, bom gdy ja pierwsza to przerwałam, podchodząc do okna, stwierdziłam, że tłum zdążył się rozejść. Płachty maczane w nafcie oraz słoma, podłożona w rogach domu, zgasły i tylko żarzyły się jeszcze przegniłe belki. Otwarłszy okno i wychyliwszy się z niego, stwierdziłam, że liczne postacie mijają się na dziedzińcu, pochylając się nad czymś leżącym na ziemi. To samo widzę w rożnych miejscach i aż za drogą. Na dziedzińcu folwarcznym tłum oblega nasze wozy z bielizną szpitalną i produktami, rabując co się da i wyrywając sobie z rąk nawzajem. Zamykam okno. Halka i Peo podnoszą głowy:

- No, jak tam Zosiu?

- Zdaje mi się, że lepiej niż mogłyśmy oczekiwać, bo ogień zgasł... Ale słyszycie?

W pokojach na górze, ponad nami, słychać tupot wielu nóg, zmieszane głosy i krzyki.

Peo wstaje i bierze mnie za rękę.

- Chodź, Zosiu, pójdziemy na górę, a może się potrafimy dowiedzieć, co się z tamtymi siostrami stało. Halka z Olesią może tymczasem zostaną przy chorych.

Wchodzimy we dwie po schodach zaśmieconych i ociekających od topniejącego śniegu, naniesionego butami tej zgrai.

W stołowym pokoju tłum bolszewików zasiadł przy stole. Z dzikim śmiechem i wrzaskiem chwytają rękami z pełnych półmisków przygotowanych do naszego obiadu. Jeden z bolszewików chwycił w obie ręce wazę z zupą i przechyliwszy ją pije, nie zważając, że całe strumienie zupy leją mu się za kołnierz i na ubranie. Kilku innych stoi za nim i szarpiąc go domaga się swej kolei.

Stojący na stoliku duży krzew białej azalii, cały obsypany śnieżnymi kwiatami, teraz został oblany jakimś pomidorowym sosem.

Nie mogą dłużej patrzeć na te okropności, niepostrzeżone cofamy się od progu i zmierzamy do naszej „koziarni”. Tam, oprócz bolszewików, cały tłum chłopów ze wsi, bab i dzieci, kręci się po pokoju i rabuje. Wszystkie nasze walizki już zostały opróżnione. Skórzane porozcinano nożami, drewniane kolbami rozbito, wszystkie rzeczy wyrzucone na podłogę, która cała jest usłana najprzeróżniejszymi przedmiotami. Baby o niesamowitych zwierzęcych pyskach bobrują po wszystkich zakątkach, rwąc, ciągnąc, tłamsząc łupy. Część z nich przy tym płacze i lituje się nad nami. Jedna zwłaszcza, potężna baba, chlipie rozdzierająco, pociąga przeraźliwie nosem, przypada do ręki którejś z nas z jękiem: „a bjednieńkije”... i łapczywie szarpie coraz to nowe przedmioty do fartucha, związanego jak płachta, który spęczniał już w istotny tobół.

Bolszewicy, uzbrojeni w karabiny, od czasu do czasu podnoszą z ziemi, na końcu bagnetu, jakąś część naszej garderoby głośno wykrzykując: „A eto kamu ponadobitsia?” - i w zależności od tego co to przedstawia, albo się wyciąga do tego przedmiotu kilkanaście par rąk (największe powodzenia maja buciki, płaszcze, wierzchnie ubrania), albo tez przy akompaniamencie śmiechu i dowcipów wyrzuca się za okno. Ta właśnie droga wyfrunęły na podwórze książki do nabożeństwa, wszystkie nasze pończoszki i batysty, bo baby zabierały tylko bieliznę z grubszego płótna. Kilka par moich pantofelków, ręczne robótki ... o zgrozo... fałszywy kok z włosów Olesi, która w zamieszaniu zapomniała go przypiąć.

Nikt na nas nie zwraca uwagi. Z trudem przeciskam się przez tłum i zbliżam się do swego łóżka, myśląc czy mi się nie uda odnaleźć czegoś ze swych rzeczy. Ze zdziwieniem widzę, że jedna z mych walizek jest wpół wciśnięta pod łóżko i widocznie dzięki temu dotychczas uszła uwagi rabującym. Przyklękam i otwieram ją, wyjmuje tylko kilka rzeczy, o które mi szczególniej chodzi - resztę pozostawiam. Zabrałam oto ten pamiętnik czerwony, skórzany zeszyt z mymi ulubionymi wierszami, książkę do nabożeństwa, która dostałam przy pierwszej komunii i ostrogi Morysia, które przywiozłam dla niego, ale nie miałam dotychczas sposobności oddania mu.

Chce już powracać na dół i tylko oglądam się na Peo. Widzę jak obładowana cała furą rożnych ubrań i rzeczy przeciska się ku drzwiom, roztrącając energicznie tych, którzy jej sami nie ustępują z drogi.

Dziwny jest ten tłum, tolerancyjnie, a nawet z aprobatą, dopuszczający nas do „udziału w zyskach”, ale nie krępujący się też bynajmniej grabienia naszych rzeczy w oczach właścicieli..To nie bandyci, ani mściciele.

To szakale.

Wydostajemy się wreszcie na korytarz, a stamtąd do sali chorych. Tutaj dopiero Peo z dumą pokazuje nam swą zdobycz. Kochana Peo zawsze myśli tylko o innych. Ze swych rzeczy nie zabrała nic prawie, ale za to każda z nas odnajduje tam coś ze swoich. Halka swój płaszcz, Olesia mundurek i buciki, ja skórzaną kurtkę i sweter. Znajdujemy też trochę rozmaitej bielizny i parę pamiątek należących do nieobecnych koleżanek – jako to miniaturkę matki Hanki Trzcińskiej itp.

Halka zachwycona naszym przykładem także postanawia wyruszyć na gorę po nowy transport rzeczy.

Jesteśmy tym bardzo ubawione. Bo czyż to nie jest zabawne rabować swoje własne rzeczy? Tylko Olesia nie śmieje się wraz z nami i oświadcza, że za żadne skarby nie ruszy się z tego pokoju oraz zaklina nas na wszystko byśmy jej nie opuszczały.

Zostaje więc z nią Peo, a tylko Halka wyrusza ze mną do „koziarni”. Tu wśród uwijających się bab poznajemy nasza służącą Fruzie, która już uzbierała pełen fartuch naszych rzeczy. Halka podbiega do niej:

- Ach, jak to dobrze, że Fruzia została, proszę nam pomoc zanieść na dół trochę rzeczy.

Fruzia spogląda na Halkę z ukosa, potem troskliwie rzuca okiem wokoło i, wzruszając ramionami, odpowiada:

- Szto wam od mjenia nużno? Ja was nie znaju.

I szybko miesza się z tłumem.

Przenosimy więc same jeszcze trochę bielizny i ubrań, ale wciąż nie mogę zapomnieć niewdzięcznością tej Fruzi, którą ze sobą od roku wszędzie ze sobą woziłyśmy, nigdy się nie spodziewałam, że wyprze się nas w ciężkich chwilach.

Powróciwszy do chorych widzimy na drzwiach izolatki białą tablicę z napisem: „Oddieł zaraznych bolnych. Tif. Ospa. Dissenteria”.

Peo nam tłumaczy, że sporządziła tę tablicę w czasie naszej nieobecności in ze to znakomicie odstrasza bolszewików. Każdy nieproszony gość, gdy się tylko do drzwi zbliży, ja przeczyta napis, zaraz zmyka.

Powoli zmrok zapada, a my dotychczas nie wiemy, gdzie reszta naszych koleżanek... Szczególnie się niepokoimy o Lalkę – ach, czemuż z nami nie została.

Robimy naradę i decydujemy, że musimy się zraz dowiedzieć, gdzie są, co si ę z nimi stało, jak i też z resztą personelu. Peo z Olesią zajmują się chorymi, a ja z Halka wyruszamy na zwiady. Wszędzie kreci się pełno ludzi, ale na nasze zapytania, gdzie są nasze siostry, nikt nie umie, czy też nie chce nam odpowiedzieć. Przy tym na widom naszych białych fartuchów każdy stara się trzymać jak najdalej. Niektórzy nawet rozmawiać się z nami obawiają.

- Wy ot zaraznych bolnych? padalsze, padalsze sjestryczki”.

Myśląc, że może czegoś dowiemy się na folwarku, lub w miasteczku, wychodzimy na dziedziniec.

Jest już ostatnia podwieczorna chwila, kiedy nagle pogodny zimowy dzień zasnuwa się niby popiołem. Szarzeje wszystko i zastyga i tylko jeszcze wrony, sadowiące się na spoczynek, z głuchym łopotem poprawiają się na zesztywniałych gałęziach wierzchowin.

Tam górą jeszcze światło, a dołem ściele się zmierzch. W zmierzchu tym szarzeje jakaś plama, zbliżamy się. Człowiek leży. Podchodzimy. Leży twarzą w śniegu, bielizna tylko porwana, stopy bose. Pochylamy się. Na krotko ostrzyżonych włosach, na tyle głowy, widać plamkę, niby od uderzenia i trochę krwi. Może żyje jeszcze? Może kto z naszych? Wyciągam rękę, rękę, co w ciągu dnia przywykła dotykać tylu głów rozpalonych. Twarda, zimna wrogość, niby cięcie noża, spotyka moje palce. Zrywam się.

- Halka, to trup!

Halka mówi melodyjnym wnikliwym, głosem:

- Zosiu, uspokój się. Zosieńko, bądź rozsądna. Temu biedakowi już się nic nie pomoże. Musimy zobaczyć kto to jest.

Lodowacieje cała. Zmagam się z sobą. Halka usiłuje obrócić trupa. Robię szalony wysiłek – ujmuje za ramiona trupa. Obracamy go wolno – w pół obrotu odwala się sam i leci, padając na wznak.

Z podeptanego śniegu u naszych stóp patrzy na nas otwartymi oczami – naczelny lekarz.

Stoimy bezradnie nad tym trupem, patrząc w pusty i obcy świat. Gdy nagle chwytam Halkę za ramię. O kroków kila czernieje drugie ciało... Trzecie... Dziko rozglądam się za siebie. Czwarte... Piąte... już ledwo majaczeje w mroku, który zalega dalej jak nieprzyjazny welon.

- Ile tu tych trupów? - pytam niesowim rzężącym głosem i przerażam się, jakby to kto inny mówił. Zaczynam drżeć całym ciałem.

Halka głaszcze mnie po twarzy.

- Może żyją?

Na te myśl pierzchają trwogi. Trzymając się za ręce podbiegamy do trupów kolejno, kolejno obracamy leżących ( nie boję się już nic, nie boję, tylko się śpieszę), przykładamy rękę do serca. Na próżno. Wszędzie za późno.

Niektórych nie badamy nawet. Leżą zmasakrowani okrutnie, w rudej posoce, którą obficie przesiąkł śnieg.

Pan Sztyller leży najbliżej dr Mroczka. Twarz ma ściętą w skurczu wściekłości, żeby na wierzchu, pięści zaciśnięte. Kto wie – może rzucił się w chwili krytycznej na ratunek szefa? Ostatni raz do nas powiedział po powrocie z Rohaczewa - ”Cicho, sza, siostrzyczki, nikomu ani słowa”... Potem już nie rozmawialiśmy ze sobą.

Nowakowski, biedaczek, ma ziejąca ranę na szyi. Nie pomogło sprucie naszywek. Dalej zamordowani leżą owi dwaj oficerowie – nasi pacjenci: Jabłoński i Rajkowski. Dalej inni...

O kroków kilkadziesiąt dalej znajdujemy trupa, którego nie umiemy rozpoznać. Jest to jakiś młody człowiek z bujną, ciemną czupryną, oczy ma zamknięta, twarz łagodną, spokojna, prawie uśmiechniętą – wygląda jakby spał, gdyż na razie nie można dostrzec rany, która by go o śmierć przyprawiła.

- Nehrebecki – woła nagle Hanka – patrz on zawsze nosił obrączkę na trzecim palcu - zedrzeć mu ją chcieli – widzisz, cały palec poszarpany i skora zdarta.

Nehrebecki. Jak dziwnie śmierć zmienia człowieka. Wyszlachetnia albo zezwierzęca. Nehrebecki walczył do końca. Strzelał w ogrodzie (mówi Halka, która to widziała), gdy już wszyscy rzucili broń. I tu przyszedł z bronią – widać walczyć... karabin jego leży przy nim; ręka zmarłego odrzucona na śnieg, pokrywa go sztywnymi palcami. W tej twarzy trupa, przez którą przesiewa się cicho światło, piękno iście zaziemskie. Nie poznałyśmy aptekarza Nehrebeckiego.

Kolo niektórych trupów kręcą się jeszcze grupki dzieci wiejskich, ściągając co się da, bodąc kijkami, ze śmiechem rzucając grudkami w zastygłe twarze. Szare zwierzątka wtapiające się bezszelestnie w szary mrok za naszym zbliżeniem.

To jasne, że nie możemy tak na pastwę dzieci, i może zwierząt, zostawić zabitych. Wracamy więc do domu po nosze, odwołujemy Peo na stronę, zostawiamy Olesię przy chorych i z noszami wyprawiamy się z powrotem

Spotykamy kilku wałęsających się bolszewików i prosimy ich o pomoc. Zbywają nas przekleństwami.

Zanim weszłam w to grabarskie rzemiosło znowu musiałam się przełamać. Klęczałam w śniegu przed pierwszym trupem nie decydując się podłożyć pod niego rąk. Znowu przykład Peo i Halki dam mi bodźca. Włożyłyśmy dr Mroczka i Sztyllera na dwie nosze. Przy Sztyllerze i innych zabitych zostaje Halka, a my z Peo niesiemy Mroczka.

Boże, cóż to za ciężar nad siły nieść ciało ludzkie przez te zaspy i wykroty śnieżne. Ręce wyciągają się ze stawów, tak, że co chwila utykamy i nodze stawiamy na śnieg. Nogi idą esem floresem i gną się jak z ciasta. Zapadamy się i powstajemy. Mamy jedno gorące pragnienie i jedną żrącą obawę – żeby trup nie wypadł.

Potem już poszło... Jedna zawsze na zmianę dyżurowała, dwie zaś czołgały się z ciałem; trudno bowiem powiedzieć – niosły. Ale wysiłek nerwowy podwaja widocznie siły i ostatnie tury odbywały się lekko i wiele prędzej. Człowiek też widać tępieje. Pod trupy, leżące w kałuży krwi, podsuwałyśmy ręce i ładowałyśmy, niby drzewo z boru, na przynoszone nosze.

Dziesięciu tak zniosłyśmy, pomimo, że trupy leżały coraz dalej, a ostatni leżał aż na szosie do miasteczka, o jakie pól kilometra od woru.

Rzędem ustawiłyśmy dziesięć noszy pod oknami abyśmy mogły nocą wyglądać i w razie potrzeby ciał bronić. Ciemń już zapadła zupełna. Nerwowe napięcie teraz osłabło, bo przyniósłszy ostatnie nosze nagle opuściłam ręce bezwładnie i osunęłam się przy zabitych w śnieg. Jego świeże dotkniecie mnie otrzeźwiło. Wstałam nim Peo nadbiegła z pomocą.

Ach, spocząć – już teraz, tylko Halka przyniesie prześcieradła, by pokryć zmarłych.

Wtem z ciemności wysuwa się mała figurka opatulona w dużą chustą na krzyż. Dziecinna raczka ciągnie mnie za fartuch i cienki głosik szepcze: „Siostrzyczko”. Poznaję małą dziewczynkę z czworaków, uczennice Jaskółki, która przerywanym głosem opowiada mi, że za ogrodem, koło kuźni, leży polski żołnierz, ze bolszewicy jeszcze z rana rozbili mu głowę, a on leżał na polu sam i strasznie się rzucał i okropnie krzyczał. Ale, że ona bała się strzałów i bolszewików, więc przesiedziała w dole na kartofle, a teraz do sióstr przyszła, bo on okropnie krzyczy.

Nie ma rady – Halka, najsłabsza, zostaje, a my w Peo bierzemy nosze i idziemy eskortowane przez dziewczynkę. Czy aby nie za późno?

Niestety – za późno. Widok, któreśmy ujrzały, był straszliwy nad wszystko. Tamtych zastrzelono. Tego zamordowano łomem żelaznym, który porzucono obok. Głowy nie ma – jest jedna krwawa masa. Z rozłupanej w paru miejscach czaszki wypływa mózg. Śnieg obok zdeptany świadczy, że napastników było kilku, że ten atletyczny mężczyzna bronił się, ze zamordowano go z trudem i z przeszkodami.

Dziewczynka, zobaczywszy z bliska potworny, krwawy kikut głowy, z krzykiem ucieka. Zostajemy przy tym ciele olbrzymiego mężczyzny w polu za kuźnią, daleko od drogi, daleko od domu.

Jak odbyło się ciągniecie ciała do domu nie wiem, nie pamiętam. Padając ciągle na kolana, starałyśmy się w samym upadku czołgać się o parę centymetrów - byle dalej. Padając na twarz w śnieg sypki, w ostatnim momencie, kiedy ciało nasze było w ruchu, chwytałyśmy pnącz wikliny, gałąź, korzeń – byle się podciągnąć o piędź i byle nie stanąć, bo na chwilę stanąć znaczyłoby zadania zaniechać.

Jak przez mgłę pamiętam, że gdyśmy się doczołgały do domu, klęczałam przy noszach i nie mogla puścić ich drzewca., nie mogla rozgiąć zaciśniętych palców – klęczałam i czekałam aż mi Peo pomoże.

Bolszewicy tymczasem postawili przed drzwiami wartę, która nas nie wpuściła. Mróz aż piszczy, a my tylko w fartuchach szpitalnych. Ach, już wszystko jedno... Siadamy na stopniu ganku, zrezygnowane i obojętne na wszystko. I dopiero jakiś zwierzchnik, który obchodził warty, kazał nas wpuścić.

W naszej sali zaduch nie do opisania. Ludzie stłoczeni są jak śledzie. Na podłodze leża Halka i Olesia, podłożywszy tylko ręce pod głowę... Posuwają się robiąc na miejsce.

Co raz to któraś z nas wstaje, by dawać lekarstwa, wstrzykiwać kamforę i spełniać inne posługi przy chorych.

Staram się zasnąć, ale twarze jedenasty zabitych, lezących tuż za ścianą, ciągle mi stoją w oczach. Muszę mieć nieco gorączki, bo po pewnym czasie przystaję rozróżniać, gdzie jest sen, a gdzie rzeczywistość. Po jakimś ciężkim widzeniu budzę się i rozglądam. Gdzie ja jestem? I czemu mnie tak bolą nogi? Ach, przecież zawsze jest tak na balu – jestem w Ślepiance i dużo dziś tańczyłam. Znowu tańczę. Wir świateł, dźwięków i ludzi. Tol Kałużański znów wybił w mazurze kwadrat z posadzki; wszyscy się śmieją. Witold Szypiański łapie chusteczkę – ona zawsze – taki wysoki. Stasiunio Rudakowski pokazuje jakieś zabawne pas, które przywiózł z Paryża. Munk Zdz. prosi mnie do tańca. Nie mogę – tańczyć będę z tym ułanem w prince-nez. To Radecki-Mikulicz, mówi Maniuta. „Widzi pan, panie Munku, nie mogę”.

Ale co to jest? Mówię z Munkiem, a przecież pamiętam dokładnie, że parę lat temu odebrał sobie życie. „Panie Munku, panie Munku” - wołam.

Wszystko się rozwiewa, niknie... Unoszę głowę... Widzę śpiącą Peo. Ach, to koziarnia... A czemuż ty ubrana Peo, czy masz dyżur? Podbiegam do okna.

Pełnia księżycowa świeci czarnemu szeregowi trupów w twarze. Patrzą na mnie straszliwe, niezamknięte, zamarłe źrenice.

Trzeźwieję.

Ale kiedy ponownie układam się na swoim miejscu na podłodze, majaki oblegają mnie znowu. Po jakimś straszliwym widziadle chwytam Halkę za ramię.

- Halko złota, czy ty wiesz, że ja nie mogę zaśmiać się; to okropnie, ale ja czuję, że już nigdy śmiać się nie potrafię i nawet uśmiechać się nie będę mogła... Halko, czy i ty także?

Halka przykłada mi zimną rękę do czoła, wstaje i powraca do mnie ze szklanka jakiegoś płynu, który mi daje wypić. Świtało, gdy zaczynam zasypiać.


* * *

Z rana budzę się pierwsza od przejmującego chłodu, idącego od podłogi. W podłodze są duże szpary z których wieje. Szyję mam wykręconą i bolącą, bok odleżany, nogi zimne jak lód i jak zbite i tylko głowę gorącą. Na domiar złego ręce spierzchły, popękały i bolą. Pył drobny, tłusty zaściela podłogę. Mam wrażenie, że całe ciało mam nim pokryte.

Ostrożnie, by nie zbudzić nikogo, wysuwam się z pokoju do sieni, a potem do małej kuchenki obok. Szukam wody do mycia. Za wszelką cenę pragnę się odświeżyć i otrząsnąć z tej nocy. Wiedzie mi się. Przez okno spostrzegam wiszący na płocie mój gumowy tub, a w korytarzyku znajduje dwa pełne wody wiadra. Przeciągam więc to wszystko do kuchenki, gdzie się zabieram do mycia, gdy najniepotrzebniej w świecie drzwi się otwierają i wchodzi Olesia:

- Zosiu, czy ty oszalałaś? Co ty robisz?

Jestem już wpół rozebrana, rozczesuję właśnie włosy i zupełnie nie rozumiem co tak oburza Olesię.

- No, jak widzisz, teraz się czeszę, a potem chce się umyć i przebrać, bo ciągle mi się wydaje, że po tym, spaniu na tutejszych parkietach coś po mnie łazi. Czy masz coś przeciwko temu?

Olesia tragicznym ruchem załamuje nade mną ręce:

- Na miłość boską. Ta dziewczyna ma źle w głowie, będzie się tu myła, stroiła, czesała, kiedy każdej rozumnej kobiecie chodziłoby o to, żeby jak najstraszniej wyglądać. Widocznie chcesz, żeby jakiś bolszewik się w tobie zakochał i wywiózł do Moskwy. Patrz na mnie – grzywki nie fryzuję, włosy chowam pod czepek, twarzy ani rąk nie umyję za żadne skarby, dopóki się nie skończy ta nasza niewola.

Tu Olesia wznosi do góry oczy i wzdycha:

- Im gorzej teraz wyglądamy, tym jest dla naszej cnoty lepiej.

Pomimo tragicznych okoliczności wybucham śmiechem patrząc na Olesię. Myślę, że doprawdy chyba nie ma obawy, by porwał ją nawet bolszewik.

Olesia urażona moich śmiechem przybiera ton poważny:

- Zdaje się, siostro Zofio, że czas jest zupełnie nieodpowiedni na żarty i mogłabyś choć raz posłuchać starszych sióstr, które choć i lat maja więcej od siostry, ale też i więcej rozumu. Oto zamiast myć się i stroić lepiej byś wysmarowała twarz sadzą. Popatrz tylko na siebie jak wyzywająco wyglądasz.

Olesia wyjmuje z kieszeni lusterko i podsuwa mi je pod nos. Doprawdy nie wiem, czego Olesia chce ode mnie. Chyba wyglądam tak jak zawsze, tylko od zmęczenia i od gorączki oczy mam jakby trochę większe, nienaturalnie błyszczące i otoczone ciemnymi obwódkami. Z przyjemnością bym napisała, że twarz moją pokrywa marmurowa bladość; niestety jednak tak nie było, a moje policzki pokryte były najpospolitszymi w świecie rumieńcami. Były to nawet nie rumieńce, ale jakieś ceglaste wypieki, które w moim pojęciu była jak najbardziej nie na miejscu po tak strasznym przeżyciach. Co prawda jednak to Olesia tylko przez poczciwość na mnie tak gderze i to jest tylko dowodem jej życzliwości dla mnie, a ja jestem taka niewdzięczna wyśmiewając ją.

W przypływie skruchy ściskam ją serdecznie:

- Oleńko, już nie gniewaj się na mnie – rzeczywiście wyglądam okropnie – ale pozwól mi tylko umyć się, a potem wysmarujesz mnie sadzą, atramentem, czym chcesz.

W obawie przed jej perswazjami zrzucam z siebie resztki ubrania i wskakuję na tubu, gdzie z rozkoszą zlewam się lodowata wodą.

Olesia, pełna skromności, przysłania sobie ręka oczy. Ubierając się podłóg wskazówek Olesi, wsuwam mocno skręcone włosy pod czepek, przed tym jednak Olesia sama mi je przygładza, żeby nie odstawał żaden loczek, tylko się wzdragam przed włożeniem na siebie fartucha, który miałam na sobie wczoraj i który przy przenoszeniu trupów został cały umazany ich krwią. Ale Olesia wcale nie pyta mnie o zdanie tylko wciąga go na mnie i sama zapina mi go pod szyją, twierdząc, że już jeśli nie moja twarz, to za to fartuch będzie odstraszał bolszewików.


* * *


Od rana chorzy zaczynają się skarżyć na głód. Przypominamy sobie, że rzeczywiście już drugi dzień jak nie mieli nic w ustach. Piękne z nas opiekunki. Ale skąd tu czegoś dostać, bo spiżarnia i wszelkie zapasy zostały doszczętnie zrabowane. Przy tym bolszewicy nas teraz bardzo pilnują. Wprawdzie nie wchodzą do naszej izolatki jednak śledzą nasz każdy ruch przez okna i nie pozwalają nam wcale wychodzić z domu. Po krótkiej naradzie wyznaczamy każdej z nas odpowiednie zajęcie. Halka zostaje komendantka całej naszej załogi. Peo bierze na siebie aprowizację. Olesia, ponieważ boi się opuszczać izolatkę i jest z nas najbardziej doświadczoną siostrą, ma się zająć wyłącznie chorymi i ich leczeniem. Ja, ponieważ lubię się ruszać i, jak twierdzi Olesia, jestem bardzo nieostrożna in na pewno zrobię jakieś głupstwo, muszę przyrzec, że nic nie będę robiła na własną rękę i we wszystkim będę słuchała Halki, która mnie na dziś przeznacza do pomocy Peo i Olesi.

Zaraz Peo zabiera mnie ze sobą na poszukiwanie pożywienia. Plądrujemy po opustoszałej kuchni i spiżarni dość długo i zupełnie bezskutecznie, gdy wreszcie, na najwyższej półce, w ciemnym kącie kuchni, widzimy dość dużą skrzynkę – wdrapujemy się tam momentalnie i, ujrzawszy jej zawartość, zeskakujemy, z wielkiej radości omalże nie łamiąc sobie nogi. Znalazłam tam pełna skrzynkę grochu i pól bochenka chleba. Zabieramy to do naszej kuchenki koło izolatki, gdzie Peo ma zamiar groch ten ugotować. Niestety, nie ma tam ani kropli wody i ani kawałka drewna.

- Widzisz, Zosiu, użyłaś całą wodę do umycia.

- Peosiu złota, doprawdy widzę na tobie już wpływ bolszewicki, żeby poczytywać człowiekowi za zbrodnię to, że się umył. Już tylko nie burcz, a woda zaraz będzie.

Chwytam dwa puste wiadra i chcę biec do studni na folwarku koło stajni, bo tylko stamtąd można dostać wodę, ale we drzwiach zatrzymuje mnie bolszewik

- Kuda, kuda, sjestriczka? Pażałujtje, obratno.

Tłumacze mu, że muszę pójść po wodę i że jak mnie puści, to jak ugotujemy groch, to go poczęstujemy. Bolszewik uśmiecha się i puszcza mnie, ale widocznie niezupełnie mi dowierza, gdyż eskortuje mnie z karabinem aż do studni i z powrotem. Nie odznaczał się zbytnia galanterią, bo pomimo, że widział doskonale jak uginałam się pod ciężarem pełnych wiader, ani myślał i dopomóc. W ogóle nie jestem taka słaba, ale dzisiaj bardzo bolały mnie plecy i ramiona od noszenia zabitych.

Wczoraj również odmroziłam sobie ręce- są teraz fioletowe i popękane aż do krwi. A dzisiaj znowu mróz jest bardzo silny. To też sumiennie dziś zapracowałam na grochowa zupę, bo musiałam jeszcze przynieść i narąbać drew toporem pożyczonym od bolszewików. Ciągle myślałam bo tym, że wolałabym, tak zamiast drzewa, łupać głowy tych zbójów.

Nie ma jeszcze wielkiej wprawy w rąbaniu i parę razy o mało nie obcięłam sobie nogi.

Bolszewicy już przywykli, ze się ciągle wszędzie kręcę i nie zatrzymują mnie.

Peo otrzymała od nich pozwolenie na przyniesienie z piwnicy trochę kartofli. Zabrałyśmy więc dwa worki i poszłyśmy. Okazało się jednak, że kartofle były zupełnie zgniłe. Mimo to nabrałyśmy tak dużo jak tylko zdołałyśmy unieść. Zawsze to lepsze niż nic. Po obiedzie z grochu i przemarzniętych kartofli, którym obdzieliłyśmy siebie i naszych chorych znowu staje nam przed oczami rzeczywistość, o której w krzątaninie dnia codziennego i zwykłej radości z tego, że się żyje, niejako zapomniałyśmy. Ci zmarli leża wciąż pod naszymi oknami, o losie sióstr nic nie wiemy

Halka, nasz komendant zabiera mnie z sobą do dowódcy tego oddziału, który „zdobył” Cichninicze. Rezyduje w budynku miejscowej szkoły ludowej. Mnóstwo tam kręci się żołnierzy i interesantów. Lepka maź naniesionego błota pokrywa podłogę.

Przyjęcie celebruje się w dość uroczysty sposób. „Komendant” - człowiek lat trzydziestu o jasnej prostej twarzy, tryskającej zdrowiem i opalenizną - typ jakiegoś plutonowego byłej armii regularnej, nie może się zdecydować na styl. Stara się „trzymać fason”, ale nie może się zdecydować -, czy ma być „mścicielem na burżujach”, czy przedstawicielem „twjordoj własti”.

Przyjmuje nas w czapce na głowie, siedząc i widocznie upajając się stanowiskiem. Na nasza prośby, żeby kazał pochować zmarłych, odpowiada, że jego żołnierze mnie są „grobokopatjeli” (grabarzami).

Z takim typem trzeba mówić bardzo uczonym stylem – żargonem pretensjonalnych słów, które między masy wniósł język mitingów i agitacyjno - pouczających świstków.

Halko tez dowodzi „principjalno”, że rozkład ciał zagraża „infekcjej”, „epidemjej”, co z „toczki zrjenia sanitarnowo położenija” ma być „nieżjełatjelnym” itp. bzdury.

Zostaje to wysłuchane łaskawie i ze zrozumieniem, w wyniku czego pan komendant obiecuje nas „nie sabotarizowat`” (??) i nie bronić chłopom pogrzebać ciał, jeśli się co do tego z nimi ugodzimy. Wędrujemy więc pod eskorta do prezesa „mjestnowo kamitjeta”

Jest to widać najbiedniejszy chłop w Cichiniczach, mieszka we wpół walącej się chacie.

Prezes jest pijaniuteńki jak bela. Swoją typową twarz „chitrjeńkawo” białorusa ubiera w wyraz bogobojnego przerażenia.

- Da czto wy – mówi czyściutkim rosyjskim językiem – biełogwardijewcew chowat`. Nje pałagajetsja”.

Z dalszego toku wielce zawiłej przemowy prezesa, też często-gęsto przetykanej cudzoziemskimi terminami, wynika, ze teraz jest czas „ekstrjennij”. Cichinicze są na „linji fronta”, a więc „wsjakije mjery” przyjmuje władza wojskowa, której „dołg”jest coś tam „prjesjekat` w kornje”.Z tego ostatniego passusu szlachetny prezes już nie może wyleźć zupełnie, opowiada coś z czego można by wyrozumieć, że on, jako władza cywilna, jest obecnie skrępowany w swoich atrybucjach, wikła się coraz bardziej, wreszcie, zniecierpliwiony rozcina ten gordyjski węzeł retoryki prostym i ze serca wypływającym wynurzeniem, że mu „kamjendant da w mordu” jeśli pozwoli na pogrzeb poległych.

Gdy jednak te wątpliwość kompetencyjną rozwiało zapewnienie Halki, ze właśnie z polecenia komendanta tu przychodzimy, wicekról cichinicki stawia sprawę w płaszczyźnie „biznesu” i za wykopanie grobu żąda sześćdziesięciu rubli. Warunek trudni, bo nam pieniądze wraz z rzeczami zrabowano. A jednak Halka przystaje.

Dwóch ludzi, zaopatrzonych w łopaty, podąża za nami. Po upływie paru godzin szeroki i głęboki dół jest gotów w głębi parku, pod jesionem. Idę aby o tym zakomunikować Halce. Okazuje się, że się przerachowała. W kieszeni kurtki miała tylko 20 rubli. Ja wysupłałam jakieś dziesięć. Olesia i Peo zaledwie po kilka.

Nieoczekiwanie nasi chorzy przychodzą nam z pomocą i jeden za drugim zaczynają wydobywać spod poduszek pieniądze, oddając je nam bez liczenia:

- Bierzcie, bierzcie siostrzyczki, ile wam tylko potrzeba. Dzisiaj tamtych chowacie, jutro i na nas może przyjść kolej.

Uzbierawszy potrzebną sumę, pozostawiamy chorych pod opieką Staszewicza, gdyż teraz nawet Olesia decyduje się wyjść z domu i we cztery zabieramy się do przenoszenia zabitych pod jesion.

Przed domem czeka na nas już tłum. Kręcą się między noszami, odsłaniając pokrywające ciała prześcieradła, i komentując rany ze śmiechem i dowcipami, oglądają wykopany dół, snują się między domem a jesionem. Nastrój świąteczny i wyczekujący na widowisko. Spacerujący z cichinickimi pięknościami żołnierze, udają, że chcą je wepchnąć na trupy, a te piszczą i udają, że się boją.

Oparte o filary ganku, czekając aż wiecznie guzdrząca się Olesia przyłączy się do nas, czujemy, że teraz właśnie nadchodzą najcięższe chwile. Staramy się więc nie patrzeć na ten cały tłum jeszcze przez chwilkę, jeszcze chwileczkę.

Nieco na stronie kupi się gromada. W jej środku mały i wiercący się żołnierzyk, typ „chachła” małorosyjskiego, coś opowiada, gestykuluje żywo. Nie, nie opowiada, właściwie odgrywa jakaś scenę. Jest to talent kultywowany u „chachłów”, jakiś zakątek komedii ludowej, komedii jarmarków, hal fabrycznych i koszar. Każda kompania rosyjska zwykle miała swego „łomakę” - narratora. Każde zdarzenie było przez niego transponowane na swoistą groteskę słów i gestów.

To tez patrzymy na to przedstawienie, bo to nieco osłania nas przed tłumem gapiów i odwleka chwile, które się zbliżają.

„Co też on opowiada” - myślę leniwo, a zmęczony wzrok przesiąka niejako bolszewika, słuchaczy i wtapia się w pole rozległe, na które kładą się blaski złociste zachodzącego słońca.

Gdy nagle bolszewik robi gest, jakby się zasłaniał rękami od cięcia i wydaje krzyk – okropny krzyk. Drgnęłyśmy i chwyciłyśmy się za ręce. To był wczorajszy krzyk Henriety... Bezpośrednio po tym opowiadający zrobił ruch, jakby ciął w powietrzu wyrzucając niejednoczenie z ust jakieś pięciopiętrowe przekleństwo; słuchający zataczali się ze śmiechu.

Wlepiłyśmy wzrok w te pantomimę, która miała nam odkryć zagadkę dnia wczorajszego. Ten widział i wie...

Jadnak opowiadający, zachęcony powodzeniem, zaczął bisować bez końca scenę rąbania, powtarzając z coraz to szarżą najpierw krzyk, a potem przekleństwo, które musiało być za każdym razem inne i coraz bardziej pomysłowe, bo w tym miejscu nieodmiennie tłum wybuchał śmiechem.

Teraz więc my zaczynamy swój „numer”. Brudne i odrapane, z roztarganymi włosami, dysząc ciężko i uginając się, niesiemy pod jesion ciała zmarłych. Tłum opatrzy na nas tępo, natrętnie, bez ceremonii. Obawiamy się ekscesów względem zmarłych. Jedna stróżuje pod jesionem, druga pod domem, dwie noszą. Od Cichinicz nadciągają coraz nowe rzesze.Tlum, staje się coraz bardziej dokuczliwszy - znudziło mu się bierne przyglądanie się. Ze szpalerów, które niejako tworzą się z obu stron drogi, padają dowcipy – zniewagi – coraz uszczypliwsze, coraz bardziej natarczywe.

„Chachoł” - dowcipniś, skończywszy swe opowiadanie, poprzedza teraz za każdym razem nosze, imitując orkiestrę wojskową, bicie w bęben i trąbienie, co wywołuje głośne aplauzy i śmiechy.

Staramy się nie okazać nic po sobie, ale czujemy, że nasze poważne twarze, właśnie w kontekście do błazeństw, podnoszą tylko śmieszność sytuacji.

Nad grobem, na wzgórku usypanego pisaku, układamy wszystkie jedenaście ciał rzędem, aby je potem wszystkie razem złożyć do mogiły. Nie mamy trumien. Więc tylko każdemu z nich wkładamy do rąk, lub na piersiach składamy, święty obrazek i całe ciała owijamy w czyste prześcieradła. Halka schodzi do grobu, aby przyjmować ciała.

Tłum napiera coraz bardziej. Jakiś bolszewik daje trzy strzały z karabinu:

- Żeby wszyscy wiedzieli, że to nie żarty, ale pogrzeb burżujów.

Widocznie drażni ich to, że nie zwracamy na nich żadnej uwagi in staja się coraz bardziej bezczelni.

- Cóż siestrjeńki, nie szlochacie? Cóż to, nie żałujecie swoich chłopczyków? Od razu widać, że Polki... Ani w nich serca, ani duszy. Duma i pycha...

- Wiedzą, że patrzą na nie, to nawet nie zapłaczą... Panieneczki polskie... Bjełoruczki... Burżujki...

Gniew tłumu wzbiera. Bestia pragnie nas poniżyć, ukorzyć. Jakiś żydek, z czerwoną opaską na ramieniu, spycha nogą ciało lezące najbliżej brzegu. Zmarły spada na dól i prawie przygniata Halkę.

Teraz kto może spycha zmarłych uderzeniem buta lub kolby. „Widzicie jacy my dobrzy. Pomożemy, chociaż nas o to nie prosiłyście”.

Z wściekłości sama nie wiem co robię. Chwytam nosze i rzucam nimi w tłum:

- Precz stąd!

Tłum cofnął się, ale natychmiast naparł tym bardziej. Stoimy już na krawędzi. Jeszcze trochę i zepchną nas do dołu.

Peo prostuje się, zasłania mnie sobą i woła:

- Możecie nas zabić – ale nie pozwolimy hańbić zmarłych, pókiśmy żywe.

- Paljaczki - urąga ktoś z tłumu.

- Da, Paljaczki – woła wyzywająco Peo i robi krok w tłum który znów mimo woli się cofa.

- Sjerditaja – konstatuje jakiś głos z aprobatą.

Patrzę kątem oka na Peo, bo nie chcę wzroku od tłumu odwrócić. Widzę jakby lekko kamienną twarz z lekko zmarszczonymi brwiami i ślicznym wyrazem oczu – spokoju i pogardy, przy niej głowę Olesi, której przybladłe usta i policzki nabrały zielonej barwy.

- W jamu ich – woła ktoś z tłumu.

- Naturalnie, co z nimi się cackać – woła tłum.

- Gryźcie ziemię ze swymi mołodcami, jeśli już tak...

Ale jeszcze nie śmią. Wiem, że minuty są liczone. Tylni naprą na przednich i skończy się. Byle patrzeć im w oczy i nie bać się, nie krzyknąć. Za siebie i Peo ręczę - a Olesia, na szczęście, jakby wrosła w ziemię - nawet nie drgnie – tylko ciągle zielenieje.

W ostatnie chwili zjawia się nagła pomoc – widać w życiu bywa tak jak w powieści, albo raczej w powieści tak piszą, jak bywa w życiu. Jakiś komisarz bolszewicki wstydzi tłum, że się kłóci z babami, a gdy to nie pomaga, grożąc rewolwerem rozpędza tłum i stawia dwóch żołnierzy z karabinami, aby pilnowali porządku.

Teraz, gdy już spokojnie zeskakujemy do grobu i tam pomagamy Halce poukładać naszych poległych, zjeżdżają chłopskie saneczki. Dwóch chłopów zrzuca na śnieg ciało zabitego mężczyzny i odjeżdżają. Doganiam ich z zapytaniem. Dowiaduje się, że jest do żółty ułan, poległy u wjazdu do Cichinicz..Dwa dni w rowie leżał i bano się go pochować.

Jest to młody chłopak, tylko w bieliźnie. Żadnych odznak, papierów, inicjałów. Śmigłą, śniada twarz, którą śmierć ścięła w surowy wyraz, rozświetlają drobne, dziecinne jeszcze usta i oczy otwarte, wpatrzone gdzieś w ciągnące w górze obłoki.

Zasypujemy więc teraz rychło piasek mogiły na tych dwunastu poległych. Przed tym jeszcze Halka bierze szczyptę ziemi i rzuca na grób. Robimy toż samo. Usta nasze drżą, jakby to te niewiadome kobiety, które zostawili w kraju, przez ręce nasze wiązały z nimi ostatnią nić.

A kiedy już został zasypany grób, klękamy i odmawiamy Anioł Pański. Ciemno już jest i nikogo, oprócz wartowników, w ogrodzie nie ma. I zdaje mi się, ze oto tu jeszcze raz przywarł do mnie krwawy strzęp Ojczyzny.

Gdzie Ona jest ta Ojczyzna? Niewidome nasze ręce i niewidzące oczy pielgrzymują po gorącym śladzie jej stóp, schylając się, kluczą po kolorach jej krwi, po miejscach, gdzie czerpano jej ciało, po miejscach, gdzie powietrze drga od jej głosu.

Gdzieżeś Ojczyzno? Idziemy do Ciebie. Jesteś coraz bliżej. Czujemy Ciebie tuż i błogosławimy. I nie żałujemy – nic, niczego. I za Ciebie i za nich - za tych którzy tu leżą.


TRZECI DZIEŃ NIEWOLI


Minęło już pełne trzy dni niewoli. Życie się systematyzuje. Olesie jest cały dzień przy chorych, a my trzy zmieniamy się co parę godzin na dyżurach nocnych. Nie rozbieramy się wcale i śpimy na podłodze. Światu się czeka jak zbawienia. Bo noc, to zawsze jakiś okropny koszmar. Chorym zwiększa się gorączka; czasem zdaje mi się, że któryś kona. - nie mogę ze wzruszenia odnaleźć pulsu. Ratuję się pisaniem pamiętnika. Nad ranem dopiero zasypiają wszyscy. Korzystam z tego, by nanieść wody i narąbać drew.

W tajemnicy przed Olesią kapię się też rano. Dzisiaj, przed południem, nadciągnęła do Cichinicz nowa banda; sami marynarze. Czarne to wrogie i milczące. Rozbili się po całym domu, rewidując go od strychu do piwnic. Przetrząsają rzeczy chorych, klują bagnetami w sienniki. Czy też oni sami wiedzą czego szukają. Każda tez z nas oddzielnie wzywana jest na „dopros”.

Wreszcie dają sobie i nam spokój. My z Peo udajemy się do kuchni, aby przyrządzić nasz odwieczny groch na wszelkie sposoby.

Gdy nagle wchodzi przez drzwi trzech marynarzy prowadzonych przez chłopa. Krótkie karabinki w ręku. Świetny ekwipunek. W ogóle marynarze, to jedyne coś warte wojsko u bolszewików. Mają swój pewien styl i sznyt. Ale są na zimno okrutni i najtrudniej dać sobie z nimi radę.

Każą nam wyjść. Przed domem zastajemy ustawionych pod ścianą rzędem Staszewicza, jego dwóch towarzyszy, Halkę i Olesię. Przed nimi stoi grupa marynarzy z karabinami na „gotuj broń”.

Dowiadujemy się, że za przechowywanie zdrowych żołnierzy będziemy, wraz z nimi, rozstrzelane.

Staszewicz w bieliźnie wystawiony na mróz, dygocze z zimna i ze strachu, zaklina się, że chłopa, który nas przyprowadził do kuchni, nie zna i nie widział nigdy.

- A bożeczku mój - jęczy słodko Don Juan cichiczyński – dyk ja hetaki durny, ci jak. Dyk żeż hettyj pan, kab jeho traśćcia mordowała, usiu maje rożu razbiu...

- Nu, sjestry – zwraca się do nas główny bolszewik – chory to czy nie? Prawdę mówcie – pościmy was wolno. A zełżecie -razem zn nimi kula was czeka.

Spojrzałyśmy na siebie – wszystkie cztery. Nasze oczy – w oczach Halki stojącej „pad stjenką”. Jakeśmy się zrozumiały – nie wiem. Aleśmy już wiedziały. Będziemy kłamać.

Halka zabrała głos pierwsza, stanowczo, śmiało bez żadnych zawahań tłumacząc, ze Staszewicz jest jednym z najdawniejszych naszych pacjentów. Peo ofiaruje się przynieść dziennik szpitalny (widać liczy na to, że marynarze ie rozumieją po polsku). Ja wyliczam z ferworem wszelkie możliwe i niemożliwe choroby, które ci ludzie przeszli.

Początkową niepewność na obliczu bolszewika zaczyna zamieniać wściekłość. Chwyta wreszcie za kołnierz chłopa i trzęsie nim jak rzeczywista „trasćca”

- Tak, ty sukinsyn, podprowadzić nas myślał? Na zgubę ludzi wydać?...

Podczas gdy prawą ręką wciąż potrząsa denuncjatorem, lewa, złożona w kułak, podjeżdża miarowym ruchem z dołu w gorę i uderza coraz to w inna część twarzy. Twarz ta puchnie w oczach, rozkwita, sinieje. Jest w tym maestria i system. Bo dopiero ostatnie uderzenie wali w nos, z którego tryska obficie krew. Pchnięty silnie chłop leci kilka kroków naprzód i rozciąga się w śniegu jak długi. Leży na nim bez ruchu, trzymając rozrzucone ręce i nogi, tak jak padły – rozczapierzone na śniegu. Widać uważa, że tak gniew bijącego najlepiej przeczekać - niczem żuk, który symuluje śmierć.

Sędzia srogi, ale sprawiedliwy, jest zadowolony z siebie i z wyroku. Pragnie zadokumentować swoją łaskawość. Staszewiczowi z kolegami każe wracać do szpitala. Nas pyta, która jest starsza siostrą. Wskazujemy na Halkę. Każe jej iść z sobą. Halko po chwili wraca - za nią niosą wiadro śledzi i worek cukru. W zamian za to imć komisarz upomniał się o kokainę, której dostał dwie ampułki. Na co mu to?

A więc wikt nam się urozmaici. Będziemy jadły groch ze śledziami i śledzie z cukrem. Idealny stół dla chorych na tyfus i dyzenterię.


CZWARTY DZIEŃ NIEWOLI


Dziś pół dnia leczyłyśmy na wsi. Przyszedł towarzysz Anczew - ten co nas obronił, gdy nas chciano zasypać z trupami. Kazał Halce wziąć wszystko co do opatrunków potrzebne i iść ze sobą. Dokąd on poprowadzi Halkę? Wyskoczyłem za nimi, dopadłam już na drodze. Zgodził się wziąć i mnie. Okazało się, że prowadzi do jednej z chałup, w której czteroletni chłopczyk pokaleczył się spowodowawszy wybuch granatu.

W chałupie mnóstwo ludzi chorych. Przeważnie wypadki chirurgiczne. Aż do zmroku robiłyśmy opatrunki i leczyłyśmy. Baby całowały Anczewa po rękach i błogosławiły.

Gdy wróciłyśmy, ku naszemu zdumieniu, nie zastałyśmy Peo. Olesia powiedziała, że poszła szukać chleba, nie mogąc dłużej patrzeć na ciężko chorych, dla których od trzech dni miałyśmy tylko śledzie i groch.

Wzięła jakiś worek, zarzuciła na plecy i tak sunęła od chaty do chaty.

Siostra Peo dumnie wczoraj rzucająca wyzwanie tłumowi, który miał ja strącić w grób...

Widzimy właśnie ją, jak wraca z worem wyładowanym na plecach. Twarz jak popiołem pokryta. Zwala wór w kacie izdebki i ciężko siada.

Chodziła za chlebem, kołatała do każdych drzwi. Nie wiedziała jak prosić. Stawała w drzwiach i mówiła donośnym głosem przyjmując pozę wentującej siostry-kwestarki: „Ofiarujcie chleb dla chorych”. Mężczyźni przyjmowali ją przeważnie śmiechem i kpinami, jakiś wyrostek rzucił do wora zdechłą mysz.

Ale litościwe baby krajały pokaźne kromki i rzucały do worka. Tak szła ulicą wsiową, niby szpalerem hańby, pod którą się gięła. Ale ilość życiodajnych kromek w worku rosła.

Robimy dla lżej chorych wodziankę z chleba, dla ciężej chorych kroimy chleb cieniutko i suszymy grzanki. Na szczęście jest tylko razowiec. Ale nam, zdrowym i spracowanym, pachnie ten chleb jak przysmak największy. Halka jednak mówi, że to tylko dla chorych, bo może zbraknąć .

Godzimy się i nie jemy. Cicho krzątamy się w cichości naszej kuchenki i półmroku lampki. Teraz dopiero po raz pierwszy od trzech dni czuję zwierzęcy głód. Ale rozumiemy niejasno i sama pewno Halka rozumie, że chleba mogłoby starczyć... Po troszeczku... nan nas cztery... Tylko... lepiej go nie jeść...

Siostra Olesia po swojemu upraszcza nasze odczucia i pali:

- Ja tam dziadowskiego chleba nie potrzebuję!

Zawija się mocnej w ciepłą chustkę i siedzi naburmuszona na pniaku stojącym w kuchni.

Podchodzę do niej i mocno całuję. Kochana, poczciwa Olesia.




PIĄTY DZIEŃ NIEWOLI


Dzisiaj od rana starszyzna bolszewicka żyje w wielkim poruszeniu. Klną soczyście „prokljatych paljakow” i patrzą na nas z podełba, ale na ogół miny maja rzadkie.

Poczciwy Anczew, który jakoś nazwyczaił się do nas, zachodził kilkakrotnie, z naiwnym strapieniem dzieląc się wiadomościami o klęskach bolszewickich, tak abyśmy mogły podzielić ten jego smutek.

Okazuje się, że Polacy poszli naprzód. Na Cichinicze idzie I- szy Krechowicki Pułk. Zajęli już za rzeka majątek Bułhaka - cztery wiorsty stad. Za tym laskiem. Toż tylko rękę podać. W każdej chwili mogą tu być. Ta banda im się nie ostoi.

Odchodzimy od zmysłów z radości. Może za godzin parę zobaczę Morysia, Dziewanowskiego, Roztropowicza.

Coraz to któraś z nas wybiega przed dom i patrzy w dal... za rzekę.

Tak to obie kategorie mieszkańców dworu – i my i bolszewicy – przeżyliśmy dzień dzisiejszy w emocji

Nad wieczorem została ich już garść tylko. I ci tez przygotowywali się do odmarszu.

W polu nie widać było już nic. To tez wszystkie cztery siedziałyśmy przy naszej kopcącej lampce naftowej i rozmawiałyśmy szeptem tłumiąc w sobie szalone skoki zbudzonego nadzieja serca.

Rozumiałyśmy, ze najgorzej będzie jeśli nastąpi chłopskie interregnum. Chłopstwo nas nienawidziło, a przy tym rozbestwiło się rzezią szpitala i bezkarnością rabunku.

Więc nasłuchując odgłosów ewakuacji bolszewickiej, cieszyłyśmy się nią, ale równocześnie pragnęłyśmy, aby bolszewicy pozostali. Właściwie, jakby ktoś chciał zobrazować nasze pragnienia najszczersze, to były one takie:

Bolszewicy nas wiernie pilnują do ostatniej chwili i dają cukier i śledzie. Wtem wpadają ułani, rąbią bolszewików i wpadają do szpitala i każdy akurat do tej, do której trzeba.

Tymczasem te marzenia obce były bolszewikom, którzy drałowali coraz w szybszym tempie. To też obawa o siebie i chorych, niby stupudowy ciężar, legła nam na serca w ten wieczór radosny niby, a ciężki i niepokoju pełen.

W trakcie tych zwierzeń, po raz dziś czwarty, czy piaty nadszedł do nas Anczew. Ucieszyłyśmy się, że przynosi wieści. Ale on, wbrew zwyczajowi, został w progu i tylko dawał mi znaki, abym wyszła do niego.

Wyszłam do niego i zauważyłam, że jest w pełnym uzbrojeniu, pozaciągany rzemieniami i oznaką komisarską – czerwoną opaską na lewym ramieniu (w poprzednich dniach jej nie nosił).

Krotko powiedział, że ma do mnie sprawę i zaczął iść w stronę rzeki. Nie rozumiałam, ale szłam za nim; w ciągu dni poprzednich nauczyłam się Anczewowi wierzyć.

Ale czemu prowadzi nas w stronę Polaków? - myślałam, drepcząc niespokojnie po śniegu po szerokich, ogromnych śladach Anczewa, które szerokimi krokami przemierzał.

Za ogrodem dopiero wstrzymał się na chwile i spytał:

- Siostra Zosia – czy chcecie wrócić do swoich?

Nie namyślając się, jak zwykle, palnęłam, że bardzo chcę.

Wtedy zaczął iść szybko znowu.

W polu, za ogrodem, śnieg nie był taki kopny. Zrównaliśmy się. Nie zwalniając kroku ani chwili, Anczew opowiedział mi, ze za dwie godziny najwyżej wszyscy oni opuszczą Cichinicze. Muszą się śpieszyć, bo ułani zawsze przypuszczają ataki nocą i na pewno nad ranem Cichinicze zajmą. Ale że nam, siostrom im chorym, „poradowat`sja niepryjdjotsja”, bo zostaniemy pod strażą uzbrojonego chłopstwa, któremu główny dowódca bolszewicki kazał wydać broń z poleceniem „likwidirowat` wsjech” (techniczny wyraz rewolucji rosyjskiej, oznaczający pozbawienie życia. Wydawanie burżujów, zakładników, jeńców itp. tłuszczy, tzw „rjewolucjonnomu narodu”, który ich z reguły uśmiercał, było też w pierwszej fazie bolszewizmu, kiedy tłukły się jeszcze po głowie „pricipy” o „otrażeni śmjertnoj kaźni”, powszechnie praktykowane) - na wypadek zbliżania się Polaków. Chłopi też nad nami za godzinę wartę obejmą.

Anczew się nagle zatrzymuje i mówi:

- Wy taka młodzieńka, siostra Zosia. Córka u mnie w Petrogradzie kropka w kropkę takaż sam została się. Pewno jeść jej tam nie ma co... Ot i pomyślał ja sobie – szkoda was, siostra Zosia.

Wiatr lekki podnosi puszki pyłu śniegowego i po polu niesie. Dom cichinicki daleko tak – jedno tam tylko mdłe okienko naszej izolatki migoce. Na bolszewickiej stronie ciemno (pewno już się obrządzają w obejściu).

Przed nami nagle z wnęki gruntu wynurzone światło jakiejś wsi... Za nią ciemny kontur lasu. A za lasem...

- Ot, co – siostra Zosia – ciapnie Anczew – ja was przez tę wieś przeprowadzę i przez ten laseczek. A tam już wasi. Pokażę ichnią wieś – to siostra już dojdzie.

Od dłuższego już czasu, widząc do czego Anczew zmierza, pasuje się ze sobą. Zapisuję to choć mi wstyd. Bo postanowiłam pisać wszystko.

Pasuje się, choć wiem, bez wahania od początku wiem, że powinnam zostać. Ale nie chce tego sobie powiedzieć. Anczew coś dalej mówi, a myśl szybko, gorączkowo szuka jakiegoś nieodpartego, niewidocznego argumentu, że powinnam z jego propozycji skorzystać.

Pusto w głowie. Ani jednej myśli. Tylko świadomość, że trzeba się decydować prędko. I pewność, że trzeba w Cichiniczach zostać. I rozpaczliwe szukanie.

- No, chodźmy, siostra Zosia – mówi wreszcie w pewnej chwili Anczew i bierze mnie niecierpliwe za rękę.

Fala krwi uderza mi do głowy. Nie znalazłam. Nie zdążyłam znaleźć. Niby obuchem uderza w moją świadomość: zostaję.

Ale wzięta za rękę potykam się o skibę. Tracę równowagę. To mnie ruszyło z miejsca i idę mechanicznie za Anczewem, wiedząc, że nie pójdę i podświadomie spodziewając się, że a nuż w ciągu tych kilku kroków stanie się cud, ogarną nas ułani, jakaś siła wyższa stanie na poprzek mojej woli... Ale w polu cicho i głucho. Więc staje po kilku krokach. Przecież rozumiem jasno, że nie pójdę. Nie pójdę.

Nagle strach, zwierzęcy strach mnie chwyta. Drętwieję cała, bo rozbudzona nagle wyobraźnia z cała wyrazistością mi uprzytamnia jak nas będą mordować. Toż śmierć pewna. Ja chcę żyć. Co pomoże?

Nie chcę umierać będąc może o dwa kroki od Morysia. I nagle z całą siłą staje mi Moryś, mój najdroższy, przed oczami.

Nasz cichy, jasny salon. .Moryś, chłopak dziesięcioletni, bawi się ze mną w wojsko. Fortepian to armata. „Teraz uważaj”- mówi Moryś i mierzy do mnie z dziecinnego pistoletu. I nie pozwala mrużyć oczu, kiedy wybucha kapiszon.

Nie, przecież to jasne. Jakżebym się przywitała z Morysiem, jaki by był nasz stosunek, jakbym potem, po takiej hańbie, w ogóle mogła ułożyć sobie życie.

Zatrzymuję Anczewa. Mówię mu, że się rozmyśliłam. Że zostaję. Odwracam się i zaczynam iść z powrotem. Na jego argumenty już nie odpowiadam tylko przecząco potrząsam głową.

Jest zły. W pewnej chwili, gdy jakaś miedza polna rozwidla się na lewo, na gorzelnię i na obejście, porzuca mnie, machnąwszy ręką i nie pożegnawszy się nawet.

Idę sama – prosto na mdłe światło naszego okienka. Ciepło mi się, jasno i weselno robi na duszy - jakbym oto wracała do domu, który jest nade wszystko mój i do rodziny, która jest mi najbliższa.

U drzwi izolatki już zastaję kilku wioskowych oberwańców na warcie..Trzyma to karabiny jak kije, ale bądź co bądź ustrzelić z nich potrafią.

Paru ich siedziało na progu u drzwi. Nie raczyli wstać. Jeden tylko z nich uchylił się trochę i mruknął: ”prachnodi”. W tym jednym słowie był bezmiar nienawiści, groźba i zarazem pewność siebie bestii, która się nie śpieszy, bo wie, że jej się łup nie wymknie. Miałam wrażenie jakby mi ktoś brudną, cuchnącą szmatę położył na twarz, a ja jej nie mogę zdjąć.

Noc ta, w dusznym powietrzu izolatki, była najcięższa, cięższa może niż ta, kiedy pod oknami naszymi księżyc świecił w twarz jedenastu trupów. Jest to szósta noc przepędzona bez rozbierania się, na twardej podłodze. Przez cały czas żyłyśmy tylko grochem i śledziami. Nic dziwnego, że oporność nasza była nadszarpnięta. Coraz to któryś z wartujących wsuwał się do izolatki i rachował nas palcem jak owce. Nie mogłam spać i pisałam całą noc pamiętnik. W pewnej chwili obudziła się Peo.

- Czy piszesz testament? - spytała

Wreszcie, kiedy świt na dobre się wyjaśnił, nie wytrzymałam i obudziłam Halkę i Peo:

- Patrzcie dziewczynki, już jest ranek, a my jeszcze żyjemy. Czy to nie zabawne? Muszę wam powiedzieć, że rano zawsze wstępuje we mnie animusz. W biały dzień przecież nie damy się pozarzynać, tak ni z tego ni z owego, jak barany.

Ściskałyśmy się czule na dzień dobry.

Dzień szósty tym się odznaczał, żeśmy już w ogóle przestały wybierać na tamten świat.

Zupełnie już nas to znudziło. Ciągle, przez cały tydzień to samo i to bez żadnego rezultatu. Każda cierpliwość by się wyczerpała – dałyśmy więc za wygraną i postanowiłyśmy już pozostać na tym padole płaczu. Trzeba jednak przyznać, że choć z ziemi rodem, wszyscy teraz wyglądamy jak zmory z tamtego świata, do czego się przyczyniła, prócz innych przyjemności i ta śledziowa kuracja: śledzie na śniadanie, śledzie na obiad i na kolację i to nawet bez kawałka chleba.

Potem każdy wypija co najmniej wiadro wody, którą to ja muszę jeszcze przynosić.

Co prawda dla chorych wydostała Peo od bolszewików trochę herbaty, chleb wyżebrany jest, oraz mamy teraz pozwolenie na dojenie dwóch krów w dworskiej oborze, ale tylko dla chorych. Nam zdrowym Peo zabrania nawet spojrzeć na te specjały.

Ale zapomniałam napisać o najważniejszym, a mianowicie, że z rana bolszewicy znowu powrócili do Cichinicz i objęli dawne rządy. Podobno pogłoski o nadchodzących Polakach były fałszywe. Iskierka naszej nadziei znowu zgasła. Powracamy do naszych codziennych zajęć. Olesia leczy, myje szoruje, sprząta i jest, pomimo swoich śmiesznostek, nadzwyczajną siostrą.

Z naszymi dawnymi bolszewikami przyszło teraz dużo nowych. Są wśród nich straszne typy, twarze zapite, z wyrazem kompletnego zbydlęcenia w oczach. Zaraz po przybyciu rzucili się do apteki szukając w niej spirytusu., którego już na szczęście nie było. Znaleźli tam jednak dużą flaszkę kropli walerianowych na eterze. Jeden z nich nalał sobie pełną szklankę, którą zamierzał wypić. Pomyślałam, że to przecież czysty eter, który na pewno przepali mu wszystkie wnętrzności. Zatrzymałam go, mówiąc, że się otruje. Zrobiłem to wcale nie dlatego, żeby mi go żal było – teraz mam już tak zatwardziałe serce, że gdybym się post factum dowiedziała o jego śmierci, to bym się nawet cieszyła, gdyż takich ludzi nie szkoda. Ale ponieważ to się odbywało w mej obecności, więc czułam się w obowiązku go ostrzec, bo to byłoby nie po ludzku patrzeć na to, jak człowiek przez głupotę i nieświadomość odbiera sobie życie.

Bolszewik wytrzeszcza na mnie swoje oczy i jakby odgadł moje myśli mówi:

A wam siostro co do mojego życia? Cieszyć by się wy winni, że o jednego bolszewika mniej będzie.

Otóż to, czemu miałbym sobie nie pozwolić na szczerość? Odpowiadam mu też, że oczywiście bym się z tego cieszyła, ale jestem chrześcijanką i dlatego go ostrzegłam.

Bolszewik słuchając przekrzywia głowę to w prawo, to w lewo, a potem wyciąga do mnie swoje łapsko:

- Nu, dajtje mnie na drużbu swaju ruku tawariszcz sjestra.

Udaję, że tego niem widzę i z wielką gorliwością porządkuję flaszki na półkach – nie mam żadnej ochoty do shake-handów z takim bydlęciem.

Spod oka jednak go obserwuję i widzę, że moje ostrzeżenie jednak poskutkowało, gdyż bolszewik odlewa połowę walerianowych kropli a dolewa wody, po czym wszystko wypija. Nawet tak rozcieńczone musiało to być jednak bardzo mocne, bo bestia leżał po tym przez cała dobę na podłodze tout-fait ivre mort. Nazajutrz jednak wstał zdrowiuteńki.

Nareszcie dowiedziałyśmy się co się zresztą sióstr stało.

Opowiadał nam dziś Anczew, że zaraz po zajęciu Cichinicz wywieziono je pod eskortą do Mohylowa i że z pewnością nic złego im się nie stało. Powiedział, że tylko jedna z nich „doktorsza” (to pewnie pani Józka) strzeliła do eskorty z brauninga, za co mieli ją rozstrzelać. Opowiadając to śmiał się – więc może to nieprawda. Oni często opowiadają różne głupie historie żeby nam zrobić przykrość. Tak samo jak wczoraj, gdy zaczęli nam mówić, że I-szy pułk ułanów rozbity. Ale ja wcale w to nie wierzę. Dowiedziałyśmy się też, że gdy bolszewicy strzelali do naczelnego doktora, to jedna z sióstr rzuciła się do nóg strzelającego, błagając, by ją zabili (to pewnie Henrieta), a druga „wysokaja, czjornaja” (myślę z opisu, że Lala Landsberg) zasłoniła sobą naczelnego w chwili, gdy jeden tatar rzucił się na niego z szablą tak, że szabla tylko ześlizgnęła się po jej ramieniu, nie sięgnąwszy doktora. Zaraz oni otoczyli wszystkie siostry i odesłali je na stację, bo oni kobiet nie zabijają – „a uz z ostalnymi my zdjełali parjadok”.

Niby porządny człek ten Anczew, a jednak tak spokojnie mówi o tym, że mordowali bezbronnych. Wszystko się we mnie przewraca, gdy tego słucham i jeszcze muszę udawać spokój, żeby się wszystkiego dowiedzieć.

Mamy teraz nowe zmartwienie. Zachorował nam jeden z trzech żołnierzy, których ukrywałyśmy. Pewnie się zaraził od innych chorych i najgorzej, że nie wiemy co mu jest. Zupełna rozpacz, nie ma doktora. Zbieramy się we cztery na wielkie konsylium, na którym decydujemy, ze ten nowy chory ma zapewne zapalenie płuc, bo tak ciężko oddycha. Okładamy go całego kompresami, zastrzykujemy co godzina kamforę i stosujemy forsowne odżywianie, wlewając mu do ust, chociaż się broni, mleko, herbatę i karmiąc go chlebem moczonym w mleku. Niestety, nic innego nie mamy i co gorsza wszystkie nasze zapasy i lekarstwa już się prawie kończą.

Co to będzie dalej?

Postanawiamy udać się do głównego komisarza i prosić go aby bał nam konie i pozwolił przewieźć chorych do jakiegoś szpitala w Rohaczewie.

Zostaje w tym, celu wydelegowana Halka - naturalnie i ja z nią idę. Komisarz zajmuje duży pokój na parterze. Jest tam rozkosznie ciepło i pali się nawet w piecu w chwili gdy wchodzimy. Na środku pokoju stoi beczka napełniona słoniną, w kącie na ziemi leży kilkadziesiąt bochenków chleba i kilka worków z mąką i cukrem.

Niczym wobec tego wydaja mi się skarby Ali Baby.

Coś mnie w dołku ściska – to pewnie z głodu.

Komisarz jest dla nas nadspodziewanie łaskaw i, gdy mu wszystko wyłożyłyśmy, obiecuje nam dać furmanki dla przewiezienia chorych.. A co do sióstr (to jest do nas), to najspokojniej oświadcza, że prawdopodobnie odeśle nas z Rohaczewa do Tuły lub Smoleńska, bo tam im potrzebne są w szpitalach „inteligentnaja trużenicy”.

„Bodaj byś pękł” - myślę sobie. Halka kopie mnie nogą pod stołem, żebym nic niepotrzebnego nie mówiła, i dziękuje komisarzowi.

Furmanki zamiast o pierwszej w południe zjawiają się dopiero o piątej. Żaden chłop nie chciał dawać koni ani sanek, aż bolszewicy groźbami i siłą nie zmusili ich do tego.

Bolszewicy są radzi, że się nas pozbywają, gdyż wśród nich jest dużo żydów, którzy się panicznie bali naszego tyfusu i innych chorób.
Chorych owijamy w koce, okładamy poduszkami i przykrywamy słomą, bo mróz dochodzi do 20 stopni.

Gdy wyruszamy jest już prawie ciemno. Dla nas czterech już miejsca na saniach zabrakło, więc idziemy piechot, za długim szeregiem furmanek. Eskortuje nas trzech bolszewików armées jusqu`aux dents (uzbrojonych po zęby) - mają karabiny, szable, rewolwery i obładowani są nabojami jak gdyby prowadzili najbardziej niebezpiecznych złoczyńców. Jak na dzisiejszy mróz jesteśmy za lekko ubrane. Tupię nogami, pocieram ręce, a gdy to nie pomaga zaczynam biec małego truchta.

Wtem za mną rozlega się wystrzał, potem drugi. Przystaje i oglądam się. Widzę Anczewa jak po raz trzeci mierzy mi z rewolweru prosto pod nogi – zwariował, czy co?

Halki i Peo robią rozpaczliwe znaki bym do nich podeszła, gdyż zostały trochę z tyłu. Wracam i dowiaduje się, że ten jest pijany i wyobrażał sobie, że ponieważ biegnę, więc chcę uciekać i dlatego strzelał. Nie aby mierzył we mnie, ale tylko chciał nastraszyć, ale że miał mocno w czubie więc mógł trafić tam, gdzie nie chciał.

Halka przyznaje się też jednocześnie do głupstwa, które zrobiła..Oto przez cały czas niewoli ukrywała flaszkę czystego spirytusu, myśląc, że to w jakiejś krytycznej chwili chorym się przyda. Żadnej jednak krytycznej chwili, wymagającej spirytusu, nie było, więc już na wyjezdnym, chcąc wyrazić Anczewowi wdzięczność za opiekę nad nami ofiarowała mu te flaszkę na pociechę. Ten wypił wszystko w jednej chwili, po czym oznajmił, że będzie nas eskortował do Rohaczewa.

No i teraz mieliśmy tego rezultat. Dopiero o jedenastej wieczór przybywamy do Rohaczewa – 20, wiorst zajęło nam sześc godzin czasu. I tu dopiero zaczęła się tragedia, gdyż żaden szpital nie chciał nas przyjąć.

W jednym nie przyjmowano Polaków, w innym nie chciano mieć zakaźnych chorych, epidemiczny odmówił przyjęcia z powodu przepełnienia.

Chłopi, wiozący chorych, wściekali się, że muszą jeździć z jednego końca miasta na drugi i nie mogąc się pozbyć pasażerów, grozili,m ze powyrzucają chorych na ulicę i sami powrócą do Cichinicz. Mróz jest coraz gorszy, oddychając ma się wrażenie, że powietrze jest jakaś zgęstniałą masą. Konie są całe siwe od szronu i ledwo już wloką nogami. Cóż tu jeszcze mówić o nas.

Dochodzi już pierwsza w nicy – a jeszcze jesteśmy na ulicy. Pomimo, że jestem skostniała od zimna, ciągle jem śnieg, nie mogąc w żaden sposób ugasić szalonego pragnienia.

Już tylko jeden szpital pozostał w okolicy stacji. Jeśli i tam nas nie przyjmą, to wracamy do Cichinicz – tak decyduje Halka. Nie przeczę jej, ale wiem, że połowa z nas gdzieś wyzionie ducha po drodze. Zdaje mi się, że i ja będę należała do tych wybranych. Nawet bym tego chciała. A potem to już tego nie pragnę, bo jest mi wszystko jedno – nie dbam o życie i o świat cały - wiem tylko, że dalej iść nie mogę. Niech tylko nie każą i się stąd ruszać. Siedzę na trotuarze koło sanek. Zaraz z ostatniego szpitala powróci Halka, by nam oznajmić, że i tu nas nie chcą. Ale nie. Wraz z Halka zbliżają się do nas jacyś ludzie z noszami i po kolei zabierają chorych z sanek. Olesią ciągnie mnie za rękę i prowadzi do jakiegoś wielkiego gmachu. Potem po schodach na gorę. Czuję zapach lekarstwa - jesteśmy więc w szpitalu.

Gdy wnoszenie chorych i całe zamieszanie ustaje, zaczynam powoli otrząsać się z tego dziwnego odrętwienia, które mnie ogarnęło tam na dworze. Chociaż mogla ruszać się, widziałam i słyszałam wszystko, ale nie bardzo wiedziałam co się koło mnie dzieje.

Nie przeszła chyba godzina jak już czułam się zupełnie dobrze. Ulokowano nas wszystkich w bardzo dużej sali, niestety nieopalanej.

Chorzy już zostali przebrani w czystą bieliznę i na białej pościeli leżą popijając gorącą herbatę. Halko mi mówi, że doktór tego szpitala zgodził się nas przyjąć, ale z warunkiem,m, abyśmy noc dzisiejszą same dyżurowały przy naszych chorych, gdyż on nie może ręczyć za swój personel, który jest oburzony na przyjecie Polaków i mogą jeszcze coś złego chorym zrobić. Zabieramy się więc do czuwania. Barykadujemy drzwi za pomocą pustych łóżek – na jednym z nich usadawiamy się we cztery z podwiniętymi pod siebie nogami i przyciskamy się do siebie, żeby się trochę rozgrzać. Opowiadamy sobie coś sennym głosem, żeby nie zasnąć i potrząsamy się mocno wzajemnie, gdy widzimy, że samo opowiadanie nie skutkuje. Przychodzi wreszcie rano, an nikt nawet nie zajrzał do naszej sali.

Z rana znalazła się w tym szpitalu jedna siostra Polka, która się bardzo serdecznie zajęła chorymi i nami. Sprowadziła tez na nasze prośby doktora, który po zbadaniu chorych powiedział, że prawie wszyscy już przeszli kryzys i żaden nie jest w niebezpieczeństwie. Dowiedziałyśmy się także od niego, że ten żołnierz którego leczyłyśmy na zapalenie płuc, miał tyfus brzuszny. Doktór się szalenie śmiał z kompresów, którymi go okładałyśmy i forsownego odżywiania właśnie wtedy, gdy była potrzebna najściślejsza dieta. Ale ponieważ kuracja wcale mu nie zaszkodziła, więc nie ma zmartwienia.

Aż przyszła nareszcie chwila,kiedy mogłyśmy, po raz pierwszy, spokojnie pospać przez parę godzin. Poczciwa siostra ulokowała nas w pustej sali obok chorych i nawet sama przyniosła nam obiad do łóżka. Napisałam kiedyś w pamiętniku, ze szczęście to jest zadowolenie wewnętrzne – co za głupstwo – szczęście to jest jedzenie obiadu w łóżku, gdy ktoś usługuje i poprawia poduszki. Tak byłyśmy wygłodniałe, że zdaje mi się, gdyby nie obecność tej siostry i jakieś resztki dobrych manier, to byśmy wraz z jedzeniem połknęły talerze i widelce.

Po skończonym obiedzie widzę, że Peo znowu wpada w słodki sen. Ciągnę ja za rękaw, bo spać już mi się wcale nie chce,

Peo, zbudź się, chciałam ci właśnie zaproponować byś mnie na deser poczęstowała śledziem. Nie uwierzę, żebyś nie miała ani jednego w zapasie - pewnie zabrałaś ze sobą choćby jeden śledziowy ogonek na pamiątkę.

O piątej Halka budzi nas i każe się ubierać. Zaglądamy do chorych – wyglądają cudownie. Czyści, wyspani, nakarmieni. Pielęgnują ich dwie siostry i sanitariusz, także Polak.

Już zupełnie spokojne o ich los wychodzimy na miasto. Tam odnajdujemy Głównego Komisarza na miasto Rohaczew. Jakiś zupełnie przyzwoity, a nawet elegancki człowiek, który nie robi nam wcale trudności i chętnie wydaje przepustki i pozwolenia na przejazd dla nas do Mińska, który obecnie jest w rękach bolszewików.

Mogłyśmy już tam wyruszyć choćby natychmiast, ale gdy po powrocie do szpitala oznajmujemy o tym chorym, robi się taki płacz i lament, że postanawiamy jeszcze przez jedną dobę zostać.

Cały dzień następny spędzamy jeszcze z naszymi pacjentami. Powierzamy ich, przed odjazdem, opiece jednego z doktorów, który obiecuje się nimi opiekować aż do zupełnego wyzdrowienia - wyraża też po cichu nadzieję, że zanim to nastąpi, to Rohaczew znowu będzie polskim.

Najgorsza była chwila rozstania: chorzy dziękując za opiekę, obejmowali nasze nogi, całowali po rękach – niektórzy szlochali zupełnie głośno. Nie mogłyśmy się wyrwać z sali, gdyż przetrzymywali nas za brzeg sukni, błagając abyśmy pozostały jeszcze choć przez chwilkę. Kilku mogących chodzić odprowadziło nas aż na schody.


* * *

I znowu jedna bezsenną noc spędzamy w „tjepłuszce”. Koło dymiącego piecyka żelaznego, na środku wagonu, zbita masa żołnierska. Po kątach wagonu mróz aż szczypie. Zbiłyśmy się w gromadkę i tak staramy się ogrzać.

Dziwny naród ci Moskale. Ta ich bierność, straszna nieraz w swoim okrucieństwie, nieraz też bywa zbawieniem. I teraz nikt nie raczył zwrócić na nas uwagi. Zasunięte w cień, chciwie słuchałyśmy leniwej pogwarki tłumu przy piecyku. Przecież osiem dni byłyśmy odcięte od swoich i od świata.

Rozmowy, naturalnie, toczyły się około działań I - go Korpusu, żołnierze bowiem wracali z „frontu polskiego”. Wywnioskować z nich było można, że procedura rozbrajania korpusu jest na ukończeniu.

Tej wieści było już na nas za wiele. Przejść tyle, przez tyle dni ważyć się między życiem a śmiercią, w jedynej nadziei na ten korpus i teraz dowiedzieć się, że wszystkie cierpienia, zgony i krew, wszystkie ofiary poszły na nic, że te garstkę polskich żołnierzy zalało morze ciemnoty i bezprawia!

Przez cały czas naszej niewoli nie płakałyśmy ani razu. Ale teraz zabrakło siły woli. Rozpłakałam się głośno. Halka i Peo, same płacząc, na wszelki sposób starały się mnie uciszyć, wtulając moja głowę i usta w fałdy ubrania.

Mimo to zostałyśmy zauważone.

- Czewo chnyczesz sjestra? - zapytał jeden z nich.

- Ot, Polki – leniwie i niechętnie wyjaśnił jakiś głos.

- Swoich znaczy się, żal – skonstatował pierwszy – tak tęgo ich przetrzepali.

- Ot, patrz – wmieszał się jeszcze jeden pokazując gazetę.

„Ostateczna likwidacja białogwardiejca Dowbora” - głosił ogromny tytuł.

Teraz wątpliwości nie było. Wyprostowałyśmy się i patrząc suchymi oczami na bolszewików, którzy tymczasem najobojętniej przeszli do gawędzenia na inny temat, nie mówiłyśmy ze sobą przez cała drogę nic.

O 10-tej wieczorem przyjechałyśmy do Mińska. Zaraz na stacji dowiedziałyśmy się, że korpus nie tylko nie jest rozbity ale zwycięża

Pojechałyśmy natychmiast do swoich domów, zbyt zmoczone aby przedsiębrać coś więcej, omówiwszy się tylko, ze się spotkamy na drugi dzień. W domu wanna i łóżko z czystą pościelą były tymi, z którymi się przywitałam najczulej i najskwapliwiej. Dzięki temu łóżku przeoczyłam tę pamiętną noc.

Rano zostałam przebudzona wieścią, ze bolszewików nie ma.

Wyskoczyłam, do okna. Ulica wrzała tłumem. Tłum ten świąteczny, barwny, jakże niepodobny był do tej publiczności mińskiej w dni bolszewickie ubrany jak najszarzej. Wiele orzełków na czapkach cywilnych mężczyzn. Wojskowych Polaków wcale nie ma.. Za to ci cywilni przeważnie dźwigają karabiny. Nic nie mogłam zrozumieć.

W pewnej chwili tłum zafalował i u załomu ulicy zajaśniało od żółtych czapek ułańskiego trzeciego pułku. Dziwni to też byli ułani. W bekieszach, półkożuszkach, zgoła cywilnych paltach.

Okazało się, że tej nocy Polacy w Miński chwycili za broń. Opanowali w piętnastu ludzi arsenał z czterdziestu tysiącami karabinów, które natychmiast autami zaczęli rozwozić po mieście i rozdawać. W kilka godzin stanęło kilka tysięcy ochotnika. Pułkownik Wysocki, w ciszy sposobiący oddziałek ułański, miał, jak się okazało, przygotowane czterdzieści czap ułańskich. W ten sposób już nad ranem, był szyk i armia regularna.


* * *

Na drugi dzień na czele kirasjerów pruskich, świecąc złotą blachą kirasjerskiej pikielhauby, wjechał do Mińska oberst hrabia von York.

Zaczęły się ponownie dni udręki, dni wyzłoconej niedoli, zakończonej hańbą bobrujskiej kapitulacji

W roku 1920 wojska nasze dotarły do Cichinicz, by cofnąć się z nich wkrótce.

Grób niezdarnie zasypany pod jesionem w parku, pozostał. I dotąd tkwi w dalekich Cichiniczach, jak krwawa pieczęć kanclerska Rzeczypospolitej

Wiele tam w krąg tych grobów.


K O N I E C



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz