M O D L I T W A

Twoje światło w Fatimie

czwartek, 20 listopada 2014

POczątek "d e m o k r a c j i"

Krwawe "osiągnięcia" Rewolucji Francuskiej (cz. 1)


     Rewolucja Francuska, rozpoczęta w 1789 roku, uznawana jest powszechnie za wydarzenie przełomowe w nowożytnej historii Europy i świata. W zdecydowanej większości przypadków uważa się, że Rewolucja Francuska była przełomem ku lepszemu. No, bo "zerwała z feudalizmem i absolutyzmem", uchwaliła prawa człowieka i "zapoczątkowała erę demokracji". Krótko mówiąc: postęp we wszystkich dziedzinach. Taką wykładnię dziejów i dorobku Francuskiej Rewolucji napotykamy również w przeważającej większości szkolnych podręczników do historii, także w naszym kraju.

     Z pewnością, należy się zgodzić, że Rewolucja Francuska była czymś przełomowym. Jednak fakty historyczne nie potwierdzają pozytywnej oceny jej dorobku. Rewolucja ta (podobnie, jak każda inna rewolucja w dziejach ludzkości) nie była jutrzenką wolności i wyzwolenia. O wiele bardziej była ona rewolucją antyfrancuską, antychrześcijańską, antyludową. Jeżeli we Francji po 1789 roku coś trwale pozytywnego zaistniało - to nie dzięki, ale pomimo (lub wbrew) Rewolucji. Za hasłami, bowiem o wolności, równości i braterstwie tkwiła ponura i krwawa rzeczywistość. Jakże niewielu ludzi wie na przykład, że wśród ofiar Rewolucji Francuskiej (a więc zgładzonych przez samych rewolucjonistów) procentowo największą grupę stanowiły osoby wywodzące się z tzw. stanu trzeciego (tzn. ludu, nie-szlachty), który rzekomo miał się najbardziej cieszyć z "dobrodziejstw" rewolucyjnego przewrotu we Francji.
     Gdy dziś używamy nazwy "Wielka Rewolucja Francuska", używajmy jej, nie dlatego aby podkreślić nieistniejącą pozytywną wielkość Rewolucji, ale aby podkreślić wielkość i wielość jej ofiar i zbrodni. Jeżeli bowiem w czymś Francuska Rewolucja była prekursorem, była nim w dziedzinie praktykowania ludobójstwa i rządzenia w oparciu o pretotalitarne metody.
     Skoro było tak źle, to dlaczego do dzisiaj tak dobrze mówi się i pisze o Rewolucji Francuskiej? Odpowiedź tkwi w fakcie szczególnego zmistyfikowania i zniekształcania dziejów Francuskiej Rewolucji. Weźmy na przykład datę - symbol: 14 lipiec 1789 rok, data zdobycia Bastylii, uznawana za oficjalny początek Rewolucji.
     W potocznej świadomości (nad ukształtowaniem której pracowały całe pokolenia nierzetelnych historyków) Bastylia jawi się jako XVIII-wieczny odpowiednik obozu koncentracyjnego lub łagru, w którym okrutny, abso-lutystycznie rządzący król Francji arbitralnie wtrącał licznych przeciwników swojej władzy. Wreszcie jednak 14 lipca 1789 roku, działający ze szlachetnych pobudek lud paryski przyniósł wolność uciemiężonym i po długiej i krwawej walce zdobył bronioną przez liczne wojska królewskie, Bastylię. Nastała wolność.

     Jak było w rzeczywistości? Otóż, w istocie 14 lipca 1789 roku paryski tłum w znakomitej większości podburzony i opłacany przez Filipa księcia Orleańskiego, kuzyna króla Ludwika XVI (Filip chciał detronizacji Ludwika XVI, by samemu móc objąć tron) otoczył Bastylię. Bastylia była wówczas bardzo słabo broniona (Ludwik XVI w ogóle dozwalał bardzo małej ilości swojego wojska na obecność w stolicy). Załoga tej fortecy w zdecydowanej większości składała się z inwalidów i weteranów, którymi dowodził kawaler de Launay. Opór załogi Bastylii ograniczył się do oddania jednej salwy, która raniła kilka osób z tłumu. Zaraz po tym de Launay zgodził się na kapitulację Bastylii, pod warunkiem, że jej załoga będzie mogła bez szwanku opuścić twierdzę. Warunek ten został zaakceptowany. Jednak, gdy tylko załoga wraz ze swoim dowódcą znalazła się poza murami Bastylii, tłum rzucił się na nich. Szczególnie okrutnie znęcano się nad de Launayem. Kłuto go pikami, a gdy sam zaczął błagać swoich oprawców o dobicie go, ci oddali go w ręce niejakiego Feliksa Denota, czeladnika rzeźnickiego. Ten stwierdził, że de Launay jest zbyt ranny, aby przywiązać go do ogona konia i włóczyć w ten sposób po ulicach Paryża. Zdecydował się więc na inny sposób mordu, przez odcięcie głowy. Próbował najpierw szablą. Nie był jednak wprawnym katem. Parę cięć szablą nie wystarczyło, by dobić komendanta Bastylii. Denot zdecydował się więc na wypróbowanie na nieszczęsnym de Launayu swoich początkujących umiejętności rzeźnickich. Przytępym rzeźnickim nożem odciął głowę swojej ofierze. Tą makabryczną "zdobycz" obnosił paryski motłoch przez cały 14 lipiec 1789 roku po ulicach stolicy Francji. Taka właśnie rzeczywistość wypełniała dzień, którego każda rocznica jest do dzisiaj świętem narodowym Francji. Czy jest co świętować?

     Kogóż więc uwolniono z Bastylii 14 lipca 1789 roku? Setki, tysiące wycieńczonych i niewinnie więzionych przeciwników królewskiego absolutyzmu? W tamtym dniu uwolniono z Bastylii kilka osób. W większości pospolitych przystępców, dwóch chorych psychicznie oraz jednego szlachcica, osadzonego w twierdzy na prośbę swojego ojca. Prawda jest bowiem taka, że na długo przed rewolucją Bastylia świeciła pustkami. Bardziej straszyła swoim ogromem, niż liczbą więzionych w niej ludzi. W ostatnich latach przed rewolucją osadzano w niej przede wszystkim przedstawicieli szlacheckich rodzin na prośbę ich własnych krewnych (najczęściej powo-I dem było prowadzenie hulasz-I czego trybu życia prowadzącego do zadłużenia) lub autorów libertyńskich i bluźnierczych dzieł. Mało kto dzisiaj wie, że 14 lipca 1789 roku z Bastylii do szpitala Charenton został przeniesiony markiz de Sade, od którego nazwiska pochodzi nazwa jednego z seksualnych zboczeń (sadyzm). Tenże markiz, autor szeregu pornograficznych książek, został uznany przez swoją własną rodzinę za chorego psychicznie i na jej prośbę został osadzony w Bastylii (jego seksualna dewiacja była niebezpieczna dla otoczenia). Rewolucja francuska dla niego, właśnie dla niego, była prawdziwym wyzwoleniem. Jeszcze mniej znanym faktem jest to, że markiz de Sade wypuszczony z Charenton jako "patriota" (w żargonie rewolucyjnym "patriota" oznaczał "jeden z nas") aktywnie zaangażował się w sprawę "wolności, równości i braterstwa". Został członkiem klubu jakobinów (tzn. najbardziej ekstremistycznego stronnictwa rewolucyjnego) i autorem szeregu tekstów rewolucyjnych. De Sade działał w tzw. Sekcji Pik (rewolucjoniści podzielili Paryż na tzw. sekcje) wraz z przywódcą jakobinów i pierwszoplanową postacią całej rewolucji: Maksymilianem de Robe-spierre'em.

     A co z Deklaracją Praw Człowieka i Obywatela uchwaloną przez rewolucyjną Konstytuantę 26 sierpnia 1789 roku? Przecież jest tam tyle wspaniałych słów o równości wszystkich ludzi, o prawie wszystkich do wolności. Cóż w tym może być złego?
     Dla oceny wspomnianej Deklaracji kluczowe spostrzeżenie winno dotyczyć nie tego o czym Deklaracja wspomina, ale tego, o czym nie wspomina. Przede wszystkim bowiem nie wspomina żadnym słowem o Bogu. Jest to Deklaracja praw człowieka, który (wg autorów Deklaracji) nie ma Stwórcy i sam dla siebie i mocą własnego, ludzkiego autorytetu ogłasza sobie przynależne prawa. Zamiast Boga-Stwórcy wspomina się w tej Deklaracji o jakiejś "Istocie Najwyższej", wziętej wprost z masońskiej ideologii (masoneria na długo przed Rewolucją ukuła taki właśnie termin). Zupełnie inną drogą poszli autorzy Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych z 1776 roku, w której znajdujemy jasne odwoływanie się do Boga-Stwórcy.

     Rewolucyjni autorzy francuskiej Deklaracji praw człowieka przeszli zupełnie do porządku nad chrześcijańską nauką, że źródłem godności człowieka, a tym samym jego praw jest fakt przybrania ciała i ludzkiej natury-przez Boga samego. Kościół od początku głosił powszechną równość wszystkich ludzi jako Dzieci Bożych wobec Boga i Jego Prawa (Dekalog i nauki objawione przez Chrystusa Pana). Dla chrześcijanina tylko tak pojmowana równość nie tylko jest faktyczna, ale i jest niezachwianą gwarancją praw i ludzkiej godności. Jednak taki pogląd był obcy autorom Deklaracji praw człowieka. Nie było już odniesienia do Boga jako dawcy i źródła praw ludzkich i praw dla człowieka. Źródłem tych praw ma być odtąd prawo stanowione przez rewolucyjny parlament (Konstytuantę), który wydał tę deklarację.
     Nie słuchano przestróg tych parlamentarzystów, którzy wskazywali na ten brak odniesień do wartości transcendentnych. Część z nich wskazywała również słusznie, że Deklaracja Praw powinna być uzupełniona także Deklaracją Obowiązków Człowieka i Obywatela. Człowiek żyje przecież w społeczeństwie, od którego nie tylko trzeba brać, ale i dać coś od siebie. Już Apostołowie, wskazując na prawa człowieka jako Dziecka Bożego, nawoływali: "Jedni drugiego brzemiona noście". Nie tylko prawa, ale i obowiązki. Jednak i w tym aspekcie autorzy Deklaracji z 26 sierpnia 1789 roku pozostali głusi na wskazania płynące z chrześcijańskiej nauki o człowieku.

     Takie były w największym skrócie filozoficzne i antropologiczne (tzn. dotyczące nauki o człowieku) błędy zwodniczo pięknie brzmiącej Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. Natomiast w płaszczyźnie konkretnego doświadczenia historycznego wkrótce okazało się, że deklaracja dla samych rewolucjonistów była nic nie znaczącym świstkiem papieru. Parę lat po jej publikacji większość z jej autorów i głosujących za nią w parlamencie, albo straciła życie na szafocie - wysłana tam przez kolegów - rewolucjonistów, albo ratowała się ucieczką na emigrację. Ci sami rewolucjoniści stale posługujący się frazesami zaczerpniętymi z tej Deklaracji (m. in. o równości wobec prawa, poszanowania własności i swobód obywatelskich) uchwalali prawa, które były jednym wielkim ograniczaniem wolności. Cóż bowiem wspólnego z hasłami Deklaracji miało prawo (uchwalone jeszcze w 1789 r.) sankcjonujące rabunek majątków kościelnych i zakonnych (tzw. nacjonalizacja)? Cóż wspólnego z deklarowaną swobodą wyznania miało prawo z 13 lutego 1790 roku likwidujące zakony we Francji oraz prawo z 15 sierpnia 1791 roku zakazujące noszenia przez księży strojów przeznaczonch dla ich stanu (sutanna, habit)? Cóż wspólnego z ogłaszaną równością wszystkich wobec prawa miało niesławne prawo z 17 września 1793 roku, tzw. prawo o podejrzanych (loi des suspects), które zezwalało na skazanie człowieka na śmierć w oparciu o anonimowy donos lub o tak nieostre kryteria jak "arystokratyczne sympatie". Wystarczyło być podejrzanym przez nieżyczliwego sąsiada, by zginąć na gilotynie. Ten tragiczny los (w oparciu o to prawo) stał się udziałem tysięcy Francuzów, wcale nie arystokratów! Jedno jest pewne w czasach "niedobrej", absolutnej monarchii francuskiej: tzw. szary Francuz miał o wiele więcej wolności niż pod rządami Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela.

     Tę konstatację potwierdzają inne fakty. Przy pomieć bowiem należy, że jednym z "osiągnięć" Rewolucji Francuskiej było wprowadzenie obowiązku powszechnej służby wojskowej (tzw. leve en masse), nieznanego w czasach monarchii. Rewolucja dała też pożywkę dla rozwoju nacjonalizmu, przede wszystkim we Francji, choć nie tylko. Rewolucyjne hasło o "Francji jednej i niepodzielnej" oznaczało w praktyce administracyjne zniesienie lokalnych odrębności, które pielęgnowała Francja królów. Przytoczmy tutaj przykład Alzatczyków (zachodnia Francja przy granicy z Niemcami). Królowie Francji szanowali ich kulturową odrębność, objawiającą się przede wszystkim w posługiwaniu się przez nich własnym dialektem alzackim (mieszanina francuskiego i niemieckiego). Jednak dla jakobinów Francja i Francuzi mieli być jednakowi. Żadnej tolerancji dla odrębności w zwyczajach i języku.
     Rewolucjoniści doszli więc do wniosku, że Alzatczycy posługują się "nierepublikańskim językiem" (tzn. dialektem, nie będącym literacką francuszczyzną). Na drodze administracyjnych nakazów (cały czas obowiązywała Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela) zmuszano nieszczęsnych Alzatczyków do porzucania tradycji swych przodków. Ci zaś, którzy nie nazbyt ochoczo pozbywali się swojego "nierepubli-kańskiego języka" kończyli na gilotynie. Nie trzeba dodawać, że takie praktyki nie wzmacniały przywiązania Alzatczyków do francuskiego państwa.
     Rewolucjonistów ogarnął prawdziwy szał ujednolicania i zrównywania wszystkiego. Dziś to brzmi groteskowo, ale w 1793 roku poważnie roztrząsano we francuskim parlamencie rewolucyjny projekt jednego z jakobińskich deputowanych zakładający zburzenie wszystkich wież kościelnych we Francji w imię... równości. No, bo jak argumentował projektodawca, nie może być tak w republikańskiej Francji, aby jedne budowle wynosiły się nad inne.

     Zresztą barbarzyński stosunek Rewolucji Francuskiej do dóbr kultury (głównie zabytków architektonicznych) jest osobnym zagadnieniem. Wspomnijmy tutaj tylko o takich "osiągnięciach" Rewolucji jak uczynienie z paryskiej Sainte-Cha-pelle (cudeńko gotyckiej architektury, obecnie na światowej liście UNESCO dóbr kultury) spichrzów zbożowych, zniszczenie wspanialej bazyliki w Cluny (była niewiele niższa od rzymskiej bazyliki św. Piotra), wyrzucenie z grobów bazyliki w Saint-Denis doczesnych szczątków królów (jak byśmy my, Polacy oceniali stronnictwo odpowiedzialne za profanację grobów królewskich na Wawelu - gdyby do takiej doszło?). Jakobini zadekretowali także zniszczenie wspaniałej katedry gotyckiej w Chartres (obecnie również zaliczana przez UNESCO do kulturalnego dziedzictwa ludzkości). Od zniszczenia uchronił ją jeden z bogatszych kupców, który wykupił katedrę od rewolucyjnego rządu po cenie gruzu. Piękna katedra w Chartres stoi do dziś, choć nosi na sobie ślady rewolucyjnego barbarzyństwa (np. uszkodzona figura Chrystusa Króla na portalu przy głównym wejściu).

     Współczesny Rewolucji Francuskiej angielski myśliciel Edmund Burkę (anglikanin, a więc trudno go posądzać o szczególną stronniczość na rzecz katolicyzmu) nie wahał się w 1790 roku użyć bardzo ostrych (ale i bardzo proroczych) słów, pisząc o antykościelnym ustawodawstwie Rewolucji Francuskiej: "Krótko mówiąc, wydaje rru' się, że ten nowy ustrój kościelny ma być tylko przejściową i przygotowawczą fazą prowadzącą do całkowitego wyrugowania wszystkich form religii chrześcijańskiej, gdy tylko umysły ludzi zostaną przygotowane do zadania jej tego ostatniego ciosu za sprawą urzeczywistnienia planu otoczenia jej kapłanów powszechną pogardą. Ludzie, którzy nie chcą wierzyć, że filozoficzni fanatycy, kierujący tą akcją od dawna ją planowali, nie mają pojęcia o ich charakterach i poczynaniach. Ci entuzjaści bez skrupułów głoszą swe przekonanie, że państwo może funkcjonować lepiej bez żadnej religii i że potrafią zastąpić to, co w niej może być dobrego, własnymi pomysłami, a mianowicie wymyśloną przez siebie edukacją, opartą na wiedzy o fizjologicznych potrzebach człowieka, która stopniowo prowadzić ma do uświadomienia sobie własnych interesów, co z kolei... ma ponoć doprowadzić do utożsamienia ich z interesami szerszymi, interesami ogółu" (E. Burkę, Rozważania o rewolucji we Francji, Warszawa-Kraków 1994, s. 162).

     Burkę dotknął sedna rzeczy. Prawdziwym i najważniejszym celem rewolucjonistów było stworzenie nowego człowieka. Nie na obraz Boży, ale na obraz wymyślony przez oświeceniowych i jawnie an-tychrześcijańskich "filozofów" (Rousseau, Diderota, Woltera i in.). Przy ocenie bowiem "osiągnięć" Rewolucji Francuskiej nie wystarczy tylko pamiętać o jej zbrodniach i zniszczeniach. Trzeba też zwrócić uwagę na to, co rewolucja stworzyła. Stworzyła mianowicie podwaliny pod kształtowanie tzw. republikańskiego człowieka - zupełnie oddanego państwu i wierzącego w "Istotę Najwyższą". Zamiast Dekalogu i Ewangelii Chrystusowej, Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela oraz "Umowa społeczna" Jana Jakuba Rousseau. To był zupełnie nowy projekt człowieka. Dlatego też chciano zniszczyć Kościół we Francji, bo głosił inną prawdę o człowieku, nie głosił "Istoty Najwyższej", ale Trójcę Świętą, no i miał istotny wpływ na edukację młodego pokolenia.
     Nowy świat i nowy człowiek miał funkcjonować w nowym czasie ("nowy" czyli antychrześcijański). W tym też świetle należy widzieć wrowadzenie przez francuskich rewolucjonistów (od 1792 r.) nowego, tzw. republikańskiego kalendarza. Początkiem nowej ery miała być proklamacja Republiki we Francji (22 wrzesień 1792 r.), a nie narodziny Chrystusa. Zniesiono Dzień Święty - niedzielę (jak i wszystkie inne chrześcijańskie święta), zamiast 7-dniowego tygodnia, utworzono 10-dniowe dekady. Wszystkie te zmiany po to, by wymazać z pamięci ludzkiej prawdę o chrześcijańskich korzeniach naszej cywilizacji. Czas i sposób jego mierzenia ma bowiem niezwykle duży i bezpośredni wpływ na codzienną ludzką egzystencję. Stąd też iście orwel-lowski zapał francuskich rewolucjonistów, by zyskać panowanie nie tylko nad teraźniejszością, ale i nad przeszłością (nowy punkt odniesienia: zamiast narodzin Syna Bożego, proklamacja Republiki).

     Gwoli prawdy historycznej dodajmy, że i w tym przypadku lud francuski nie zechciał docenić tych "dobrodziejstw" opracowywanych dla niego. Mimo oficjalnych zakazów, wielu ludzi nadal świętowało niedzielę i inne chrześcijańskie święta. Ponieważ jednak, jak twierdził jeden z wodzów Rewolucji, L. A. Saint-Just "nie ma wolności dla wrogów wolności", ci, co nie organizowali swego życia według dekad, kończyli w więzieniu i niejednokrotnie na szafocie.

     Co jest prawdziwym wyróżnikiem totalitaryzmu? Na pewno nie same zbrodnie i ich liczba. Totalitaryzm rozpoczyna się tam, gdzie władza państwowa przystępuje do budowania nowego, wspaniałego świata, gdzie pragnie się stworzyć "nowego człowieka" (republikańskiego, aryjskiego czy socjalistycznego). To dopiero w imię tych projektów stworzenia bezbożnego raju na ziemi, dokonuje się okrutnych i licznych zbrodni. Wszyscy totalitaryści powtarzali za Saint-Justem: "nie ma wolności dla wrogów wolności". Jeżeli, człowieku, nie chcesz żyć w przygotowanym przez nas dla ciebie raju (niech on nazywa się: Republika, III Rzesza, Związek Sowiecki), albo co gorsza - wierzysz w innego Zbawiciela - musisz zginąć. Wyraźne cechy takiego właśnie myślenia odnajdujemy u francuskich rewolucjonistów, szczególnie u jakobinów. Snuli oni plany rządów "republikańskiej cnoty" we Francji po ostatecznym zwycięstwie Rewolucji (czyt. po wymordowaniu wszystkich opornych księży, arystokratów i "wrogiego wobec wolności" ludu - jakieś parę milionów osób). W imię tejże "republikańskiej cnoty" planowali oni m. in. odbieranie dzieci rodzicom i wychowywanie ich przez państwo, likwidację prywatnej własności, ujednolicenie strojów. Nie miało być żadnej sfery życia ludzkiego zakrytej przed ewentualną ingerencją Republiki. Badacz intelektualnej historii Rewolucji Francuskiej, izraelski historyk J. Talmon, nie zawahał się zatytułować swojego dzieła poświęconego tej tematyce: "Totalitarna demokracja" (Totalitarian democracy). Za pięknymi słówkami Robespierre'a o "rządach cnoty", skrywało się krwawe widmo totalitary-zmu. Bo, jak powiedział XIX-wieczny poeta niemiecki, Fryderyk Holderlin: "Każda próba zbudowania raju na ziemi, kończy się stworzeniem piekła".

     W następnych odcinkach poznamy dzieje niektórych z tych, którzy tragicznie zostali dotknięci przez piekło Rewolucji. Ginęła w nim cała stara Francja królów i tylu świętych. Pierwszą ofiarą (pierwszą pod względem symbolicznego znaczenia) miał być sam król Francji Ludwik XVI i jego rodzina.



Grzegorz Kucharczyk

Publikacja za zgodą redakcji

nr 9-10/1998 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz