M O D L I T W A

Twoje światło w Fatimie

środa, 24 kwietnia 2013

Urbi bardziej niż Orbi. Jacques Blutoir.


   Urbi et Orbi. Ale bardziej Urbi

 



"Chyba nie odróżnia się skromności od dziadostwa"


Aktualizacja: 2013-03-31 12:51 pm

Tegoroczne wielkanocne papieskie błogosławieństwo Urbi et Orbi przypomniało mi – skojarzenia to moje przekleństwo, niech mi Bóg wybaczy – scenę z filmu Jabberwocky, jednej z produkcji grupy Monty Pythona. Oto pewien rycerz wyrusza do walki ze smokiem, na miejskim rynku żegna go król i zgromadzony lud. Monarcha przemawia i prosi Kościół o udzielenie śmiałkowi błogosławieństwa. Atmosfera staje się pompatyczno-bombastyczna: odzywają się fanfary, mnisi rozpychają tłum, słychać łacińskie śpiewy, turyferariusze wymachują kadzielnicami, ceroferariusze niosą lichtarze, a pod baldachimem idzie bogato odziany biskup. Procesja dociera do podium, biskup staje w otoczeniu akolitów trzymających naczynie z wodą i puryfikaterz, dostojnie zamacza zdobną pierścieniami dłoń i wznosi ją do błogosławieństwa. Tłum zamiera w milczeniu. Tymczasem hierarcha jednym palcem wypstrykuje kilka kropel wody i odchodzi. Rozczarowany król pyta: „To wszystko?!”. Na co biskup, jakby znudzony czy zdziwiony, odpowiada: „Owszem”.

Dziś na Placu Św. Piotra było podobnie. Wszyscy robili wszystko, by papieskie błogosławieństwo miało uroczysta oprawę: Szwajcarzy wypinali wypolerowane stalowe napierśniki, włoscy gwardziści, których mundury są bardziej zdobne niż mundury brytyjskich marszałków defilowali w szyku zwartym, orkiestry wojskowe grały hymny, marsze i sygnały, trębacze dęli fanfary, lud wiwatował, kwiaty się sypały…
Tymczasem papież wyszedł na balkon błogosławieństw w swojej cienkiej jak koszula nocna białej sutannie, spod której prześwitywały czarne portki i z pasem nisko opinającym brzuch.
W związku z błogosławieństwem znów zakładał i zdejmował stułę, która chyba jest za mało skromna, by nadawała się do noszenia przez tak pokornego duchownego dłużej niż przez dwie minuty (albo odpruto z niej wyhaftowany poniżej kołnierzyka krzyż, albo papież już zarzucił zwyczaj jego całowania).
 Błogosławiąc stał za pulpitem, nie śpiewał, lecz recytował. Gdy skończył, pulpit odstawiono i sobie poszedł.
Co kraj to obyczaj, ale w Argentynie chyba nie odróżnia się skromności od dziadostwa.
Prawda moim przyjacielem nie Plato. A skoro tak, to muszę przyznać, że pierwsza część papieskiego orędzia – ta, w której Ojciec Święty mówił o tajemnicy Zmartwychwstania – była bardzo poruszająca. Niestety, druga, w której wzywał do zachowania pokoju, była… niekompletna? Z ust duchowego przywódcy większości chrześcijan świat dowiedział się, że „w Iraku panuje przemoc”, ale nie dowiedział się kto jest sprawcą, a kto ofiarą; dowiedział się, że Mali jest zdestabilizowane, ale nie dowiedział się za czyją sprawą; dowiedział się, że „w Nigerii nie ustają zamachy poważnie zagrażające życiu wielu niewinnych ludzi, i niemało osób, w tym dzieci, jest przetrzymywanych jako zakładnicy przez grupy terrorystyczne”, ale nie dowiedział się kim są ci niewinni ludzie, a kim ich prześladowcy. Rzeczywiście, nie sposób jednego dnia myć i całować stóp wyznawców Mahometa, a drugiego oskarżać ich o zbrodnie.
Papież Franciszek porzucił również zwyczaj ogłaszania światu Zmartwychwstania w różnych językach – zwyczaj, który obecnie bardziej już przypominał składanie życzeń świątecznych. I dobrze. Warto było zakończyć ten cyrk zmuszający Ojca Świętego do prób posługiwania się językiem fińskim, malgaskim, ujgurskim, japońskim, słoweńskim…
 Problem w tym, że był to jeden z coraz mniej licznych elementów podkreślających fakt, że papież będąc Biskupem Rzymu jest również głową Kościoła Powszechnego i przez to dzisiejsza uroczystość była jakby trochę bardziej urbi niż orbi. A przecież można było ogłosić światu Zmartwychwstanie w językach liturgicznych: łacińskim, greckim, starocerkiewnym, syriackim, koptyjskim, może hebrajskim… Wówczas świat zostałby pozdrowiony, a żaden Samoańczyk – z całym szacunkiem dla mieszkańców Polinezji – nie mógłby mieć pretensji, że papież użył angielszczyzny czy hiszpańszczyzny, a samoańszczyzny nie.
Wszystko to jednak nic – niczym były starania papieża Benedykta XVI, by powtórnie nasycić papieskie ceremonie symbolami, i niczym są starania papieża Franciszka, by je z symboliki odrzeć. Lud takich niuansów zdaje się nie dostrzegać. Moja stryjeczna babka zapytana o wrażenie z dzisiejszego błogosławieństwa powiedziała tylko: „A co? Przecież wszystko było jak zawsze”. 
Jacques Blutoir

APPENDIX 
..

27.04.2010


Do dna!

Jak wiadomo osoba świecka podczas liturgii sprawowanej według Mszału Pawła VI może udzielać Komunii Świętej tylko w okolicznościach nadzwyczajnych, do których zalicza się sytuacja – o ile pamięć mnie nie zawodzi – gdy liczba wiernych jest tak znaczna, iż „celebracja nadmiernie by się przedłużyła”.

Zdecydowana większość katolickich parafii w Anglii ma na wyposażeniu liturgicznym takich „nadzwyczajnych” szafarzy. I może należałoby używać formy żeńskiej, bo z mego doświadczenia wynika, że szafarki mają liczebną przewagę nad swymi kolegami po fachu (choć ta obserwacja może być obciążona błędem wynikającym z faktu, że młode kobiety bardziej przyciągają moją uwagę niż starsi mężczyźni). Szafarze i szafarki to zwykle ludzie bardzo pobożni i podobnie jak większość napotkanych przez mnie anglikańskich kobiet-księży łączą najlepszą wolę z największą ignorancją.

Czy mi się to jednak podoba, czy nie, to nijak nie mógłbym interweniować powołując się na prawo kościelne. Na skutek przyjętego sposobu udzielania Komunii liturgia Kościoła rzymskiego na Wyspie zawsze i wszędzie czyniona jest w warunkach nadzwyczajnych, bowiem liczba wiernych jest tak znaczna, iż celebracja mogłaby nadmiernie się przedłużyć. I nie idzie tu wcale o to, że w Anglii katolicy tak gremialnie nawiedzają kościoły, ani nawet o naciąganie przepisu.

Jeśli na niedzielnej Mszy u św. Agaty jest 200 osób (a zwykle jest), to do Komunii idzie 197 – trzej niegodni grzesznicy przypominający smutną prawdę, że nie wszyscy zostaliśmy niepokalanie poczęci, to dwóch protestanckich mężów przybyłych ze swymi katolickimi żonami, oraz ja, który nijak nie potrafiąc skupić myśli na NOM-owych celebracjach nie czuję się dysponowany do przyjęcia Świętych Postaci. Reszta karnie ustawia się w kolejce. Mimo, że całość tej operacji logistycznej dzięki udziałowi sztabu szafarzy zorganizowana jest świetnie, to i tak zawsze nadmiernie się przedłuża. Przyczynę stanowi fakt, że Komunia z zasady udzielana jest pod obiema postaciami.

Przed prezbiterium, pośrodku nawy stoi kapłan wespół z diakonem stałym. Rozdzielają oni Ciało Pańskie. I choć Komunia na rękę nie opóźniana przez żadne zbędne gesty adoracji świadczące o niestabilności emocjonalnej komunikowanego powinna być błyskawiczna, to taka być nie może, bo powodowałaby zatory w przejściu do naw bocznych, gdzie nadzwyczajni szafarze udzielają Krwi Pańskiej. Dystrybucja Tejże jest już rzeczą bardziej skomplikowaną bowiem polega na każdorazowym ostrożnym podaniu kielicha i odczekaniu aż delikwent zamoczy w nim usta. Wierni czynią to bardzo uważnie, aby mieć pewność, że Komunię przyjęli, ale nie w nadmiarze, tak, aby starczyło dla kolejnych braci w świętej, powszechnej i apostolskiej wierze. Później kielich oddawany jest równie ostrożnie szafarzowi, który dokonuje siedemdziesiątego czwartego otarcia jego brzegu płócienną chustką w cudowny sposób nadal zachowującą sterylność.

Kapłan i diakon muszą więc robić wszystko, aby spowolnić wiernych w kolejce po Ciało Pańskie i dlatego z przesadzoną, teatralną flegmą podają kolejne komunikanty uśmiechając się przyjaźnie, błogosławiąc dzieci, z przejęciem dotykając brzuchów ciężarnych kobiet i w ogóle wprowadzając atmosferę luzu i relaksu niesprzyjającą pośpiechowi.

Ale i tak na niewiele by się to zdało, gdyby nie Ci wierni, którzy włożywszy w usta Ciało Pańskie i stojąc w kolejce po Krew Najświętszą tracą cierpliwość i udają się do ławek (trzeba mieć nadzieję, że utrata cierpliwości w takiej sytuacji nie jest grzechem ciężkim, bo to stawiałoby wiernych w nader niekomfortowej sytuacji – ciekawy przypadek dla kazuistów).

Jednej niedzieli, gdy nolens volens musiałem wypełnić obowiązek niedzielny podczas Mszy celebrowanej wg Mszału Pawła VI stanęła przede mną alternatywa czy usiąść obok „zespołu muzycznego”, czy w pierwszej ławce. W trosce o delikatny zmysł słuchu poszedłem naprzód, co z kolei pozwoliło mi cieszyć się tym, co współcześni liturgiści nazywają participatio actuosa.

Gdy przyszedł czas Komunii do pomocy przepracowanym kapłanowi i diakonowi ruszyli szafarze. Cztery panie i dwóch panów nałożyło na ramiona rodzaj zakładanych przez głowę humerałów ozdobionych symbolami eucharystycznymi, przyjęli Komunię, a następnie ruszyli do swoich obowiązków.

Szafarka stojąca naprzeciw mnie i udzielająca wiernym Krwi Pańskiej była nieco zaniepokojona. Jak się domyśliłem chodziło o to, że konsekrowanego wina było nie dość wiele. Pożałowałem wówczas, iż nie spodobało się Bogu postanowić, by konsekracja zmieniając chleb w Jego Ciało, a wino w Krew rozmnażała je dodatkowo niczym chleb i ryby nad Jeziorem Galilejskim. Ale natychmiast doznałem oświecenia i pomyślałem, że błądzący i heretycy posiadający ważne święcenia mogliby ten fakt wykorzystywać do celów najzupełniej niegodnych.

W pewnym momencie usłyszałem, że szafarka do przepisowego głośnego The Blood of Christ dodawała ciszej „ale niewiele proszę, bo Ksiądz mało dziś nalał”. Czyniła to z takim nabożeństwem, że nie znający języka angielskiego mogliby wręcz pomyśleć, że ów dodatek to pochodzące z liturgii trydenckiej słowa custodiat animam…. W chwili, gdy podszedł ostatni już wierny szafarka zajrzała do kielicha, uśmiechnęła się z zadowoleniem i powiedziała: „Krew Pańska – do dna!”. Stojąca naprzeciwko niej starsza pani o aparycji Hanki Bielickiej zawahała się, przyjęła Komunię, po czym oddała szafarce kielich i widząc niezadowolenie malujące się na jej twarzy powiedziała: „chyba nie powinnam – prowadzę”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz