Wrzesień 1939 roku - miesiąc krwawych zmagań, miesiąc polskiej tragedii i miesiąc niekończących się marszów.
Każda droga zatłoczona uchodźcami, każdy uchodźca obarczony swoim najcenniejszym dobytkiem - to żałosny obraz, powtarzający się bez końca, od rana do wieczona. Każdy uciekinier przed losem, zdążający furmanką, powozem czy samochodem w kierunku południowo-wschodnim do rumuńskiej granicy - to przykry widok człowieka szukającego schronienia przed groźbą i zniszczeniem wojny. Panuje paniczny strach przed niemieckim samolotem, czołgiem i żołnierzem ze swastyka na czapce. Strach goni mężczyzn, kobiety i dzieci ku urojonemu miejscu absolutnego spokoju. Każdemu z nich przyświecała nadzieja, że gdzie w tym odosobnionym miejscu, razem z rodziną przeczeka nawałę wojenną.
W tym czasie nie wszystko już było stracone. Polski żołnierz wciąż walczył, starając się zahamować niemiecki żelazny pochód. Lecz on, głodny, zmęczony i niedostatecznie uzbrojony dobiegał granic swojej mentalnej i fizycznej wytrzymałołci. Ustępując miejsca nieprzyjacielowi, on też szukał schronienia i przytułku, aby tam ponownie zebrać swoje siły i stawić czoła pancernym oddziałom wroga. Modre wody Wisły nie dały mu ochrony, a Warszawa, serce Polski, była już zagrożona ze wszystkich stron.
Niemiecka machina wojenna prze bez przerwy do przodu z rozmachem blitzkriegu, nie dając wytchnienia polskiemu żołnierzowi. Po jej stronie była przewaga uzbrojenia i duch zwycięzcy, który potęgował ich zapał do dalszego i szybszego pochodu w głąb polskiej ziemi. W połowie września zwycięstwo Niemców było już niemal faktem dokonanym, a ostateczna kleska polskiej armii była tylko kwestią dni... Ustępujący żołnierz starał się wykorzystać każdą drogę, aby uniknąć śmierci lub niewoli. Instynkt samozachowawczy przejął nad nim komendę, a zmysł rozsądku kazał mu cofać się do tyłu w nadzieji, że gdzieś w środkowej lub wschodniej części kraju ostatecznie zajmie pozycję obronną. Jednak z każdym dniem, godziną i minutą możliwość stworzenia nowej linii oporu zamierała powolną a nieuniknioną śmiercią.
W tej trudnej sytuacji na południowych kresach zrodziła się jedna mała myśl nadzieji, której istotą było stworzenie linii obronnej w najdalszym zakątku kraju, na południowym brzegu rzeki Dniestru. Zachowanie tego skrawka ziemi w polskim posiadaniu miałoby symboliczne i moralne znaczenie bastionu oporu, który pozwoliłby na kontynuowanie walki. Dniestr urósł do wymiarów cudownej rzeki, za którą polski żołnierz pod dowództwem mistycznego wodza miał odzyskać ducha i walczyć na swojej ziemi do ostatniej kropli krwi.
"Za Dniestr!...Za Dniestr!..." poszedł rozkaz po linii.
Wszystkie oddziały w odwodach, wszystkie zapasowe bataliony, wszelka broń i zaopatrzenie przybrało kierunek marszu ku południowi. Maszerujące oddziały piechoty, przeplatane konnymi pojazdami, polowymi kuchniami i nawet artyleryjskimi działami, rozpoczęły swoje długie i męczące zadanie. Fala ludzka za falą płynęły dniem i nocą, aby jak najszybciej dotrzeć tam, gdzie nieznany dowódca weźmie ich w karby i ocali kraj oraz honor żołnierza.
"Za Dniestr!...Za Dniestr!..." powtarzał każdy dowódca oddziału, a za nim każdy podwładny mu żołnierz. Marsz ciągły i nieustanny, marsz długi i męczący od Złoczowa, Lwowa, Tarnopola i Brzeżan zakurzoną szosą, drogą polną i każdą inną trasą, prowadzącą do Halicza, jedynego punktu przez który oddziały mogły przekroczyć zbawienną rzekę. Widocznym celem strategi wojennej było przerzucenie jak najwięcej żołnierza, broni i sprzętu na południową stronę zanim niemieckie czołgi dotrą do północnych brzegów Dniestru.
Struga ludzka, bez początku i końca, wiła się dolinami, polami i lasami, płynąc wolnym ruchem przez jesienną panoramę podolskiego kraju. Czasem część tej strugi ginęła w głębokim jarze, lub znikała za zakrętem, aby ukazać się znowu na przeciwległym wzgórzu lub otwartym polu i pozostać na ludzkim widoku aż następna przeszkoda terenowa zakryła ją przed okiem człowieka. Znowu innym razem płynąca struga przechodziła przez wioski i miasteczka ku zabawie małych dzieci i ku trosce starszych osób, które z niepojem na twarzy dzieliły się z żołnierzem wodą, jedzeniem i dobrym słowem. Czasem do kogoś z maszerujących żołnierzy podbiegała zapłakana kobieta i szeptem pytała:
"A wy z jakiego pułku?"
"Czy widzieliście mego syna? Jego nazwisko jest takie i takie."
"Czy spotkaliście mego męża? On nazywa się tak i tak."
Z ust pytanego z reguły padała stereotypowa odpowiedć "nie znam" i "nie wiem". W wojennym zamieszaniu cofającej się armii tylko niezwykły przypadek mógł przynieść pożądaną odpowiedź.
Czasem ze stanu odrętwienia budziły żołnierza głośne wołania, podawane kolejno po linii:
"Dać drogę! Zejść w prawo!"
Wtedy wolną stroną szosy przejeżdżał samochód lub pojazd konny, wypełniony po brzegi zmęczonymi ludźmi i ich bagażem... Szczęśliwcy, oni też zdążali w tym samym kierunku, ale trudy i zmęczenie marszem nie były ich udziałem. Przywilej motorowego i konnego transportu przysługiwał tylko niewielu wybranym.
Od czasu do czasu oczu maszerujących udzielał się przykry widok porzuconego sprzętu wojskowego, widocznie nie nadającego się więcej do użytku. Czasami trafiała się armata z rozwalonym kołem, nieczynna kuchnia polowa lub rozbita furmanka z zaopatrzeniem. W jednym miejscu nawet znalazły się czołgi z polskimi znakami, które jakimś trafem znalazły się na trasie marszu i stanęły w bezruchu z braku paliwa. Innym, często spotykanym zjawiskiem, był żołnierz leżący w rowie, który doszedł do kresu swojej wytrzymałości i w zakurzonej trawie szukał odpoczynku dla swoich zbolałych i odparzonych nóg.
Z każdym dniem coraz większe zmęczenie opanowywało żołnierza; nogi przybierały ciężar ołowiu, plecak przygniatał barki wagą kamienia, a karabin niemal urywał mu ramię. Jednak wola dowódcy i wszczepiona dyscyplina były tym prawem, któremu musiał podporządkować siebie i swój stan fizyczny. Na jednym z postojów ubyło mu nieco ciężaru. Z rozkazu wyższej władzy kazano mu zdać karabin. Razem z bronią odjechali zawodowi oficerowie, jako przedni rzut organizowanej obrony za rzeką.
Po krótkim odpoczynku znowu monotonny, apatyczny marsz w długiej kolumnie. Masa zielonych drelichów i mundurów znów płynęła do przodu flegmatycznym ruchem po twardej żwirowanej powierzchni szosy. Kompania za kompanią, grupa za grupą w większym lub mniejszym porządku maszerowały ku Dniestrowi, kierowane żołnierskim instynktem i bezwładnością ruchu, nadanego im w początkowej fazie. Ociężałe nogi niosły ich samorzutnie bez pieśni na ustach, bez życia i radości na twarzach. Zmęczenie zmieniło ich w powolnych robotów, pozbawionych emocji i osobistej myśli, a których jedną czynnością był nieustanny marsz. Nastrój ten nawet udzielił się naturze. Przydrożne drzewa i okoliczna flora, przykryte kurzem, przybrały szary pogrzebowy wygląd, jakby kolorem swej szaty pragnęły żegnać tych, którzy resztami sił zdążali ku nieznanej przyszłości.
***
W jednym z maszerujących oddziałów długiej kolumny, ciągnącej się od horyzontu do horyzontu, szedł Stanisław, młody podchorąży, przydzielony do Zapasowego Ośrodka 51go Pułku Piechoty w Brzeżanach. Ociężałe nogi niosły go w żołnierskim szeregu przez równiny, doły, wzgórza, wioski i miasteczka, równomiernym ruchem bezdusznego robota. W nim podobnie, jak u jego towarzyszy, apatia, obojętnośc i zniechęcenie były nieuniknionym stanem cofającego się żołnierza, którego tylko resztki dyscypliny, połączone z głęboko ukrytą nadzieją cudu, trzymały jeszcze w szeregu. Takim uczuciem musiał kierować janczar tureckiego Wezyra, kiedy uchodził z pod Wiednia, szwedzki żołnierz króla Karola XII, kiedy szukał bezpiecznego miejsca w tureckich granicach oraz grenadier napoleoński, kiedy poprzez śniegi uchodził z pod Moskwy. Każdy z nich musiał nosić w sobie nadzieję ostatecznego wybawienia z niedoli, a która nikomu z nich się nie spełniła.
Nadzieja to ułuda człowieka w potrzebie, to przysłowiowe ostrze brzytwy, której on się trzyma, aby w nierealnym tworze wyobraźni szukać rozwiązania w trudnej sytuacji.
Wreszcie jeden nocny odpoczynek w jakiejś większej miejscowości, leżacej na marszrucie oddziału. Wreszcie po całodziennym marszu nadarzyła się okazja do przespania się w szopie na słomie, może do ranka, a może nawet dłużej. Każdy z żołnierzy zwalił się na słomę w najbliższej stodole i zasnął twardym kamiennym snem... Nikt wówczas nie wyznaczał warty, nie myślał o służbie czy o bezpieczeństwie swoim i oddziału. Ogólne zmęczenie wymazało wiele terminów z ludzkiej świadomości. Sen i odpoczynek były jedyną ludzką wartością, jaką kierował się każdy dowódca i jego podwładny... Sen i odpoczynek były najwyższą potrzebą życia, czemu nikt zaprzeczyć nie mógł.
Noc ciemna była zbawieniem i ukojeniem dla ciała i duszy Stanisława oraz jego towarzyszy, których los wojenny przywiódł pod gościnną strzechę obszernej stodoły.
Młody podchorąży spał jak kłoda prze resztę nocy pozostałej do jego dyspozycji. Ze snu takiego napewno nie obudziłby go huk armat, grzechot karabinów maszynowych ani grzmoty letniej burzy. Jednak w ciagu nocy jego instynkt żołnierski wyczuł podświadomie pewną zmianę w otaczającej go sytuaji. W ciszy budzącego się poranka otworzył zaspane oczy i ku swemu zdziwieniu nie ujrzał na słomie towarzyszy wczorajszego marszu... "Co się stało?"... "Chyba alarm..." Stanisław sobie wytłumaczył. W pośpiechu nałożył na barki swój ekwipunek i szybko wyskoczył na szosę.
Tam się nic nie zmieniło. Jak w poprzednim dniu szosą maszerowały kolumny zmęczonych żołnierzy, przerywane konnymi transportami zaopatrzenia.
"Czy pan wie gdzie jest trzecia kompania?" młody podchorąży zapytał pierwszego napotkanego na drodze podoficera. Zmęczony, nieogolony i przyprószony kurzem człowiek popatrzył na niego zaspanym wzrokiem i wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że sprawa tej czy innej kompanii jest dla niego rzeczą nieistotną i obojętną. Stanisław jednak zdawał sobie sprawę z tego, że jego oddział musiał być gdzieś w przodzie i dlatego mimo zmęczenia przyśpieszył kroku. W myśl jego rozumowania jego grupa wcześniej czy później musi zatrzymać się na odpoczynek i wówczas nadarzy się okazja do dołączenia do niej.
Przechodząc obok wolno wlokącej się kolumny furmanek, patrzył z politowaniem na wynędzniałe konie, ciągnące wozy wyładowane zapasami jakiegoś magazynu wojskowego. Biedne zwierzęta też stały się ofiarą wojny. Pnąc się pod górę, ich grzbiety wyginały się w kabłąk a głowy chyliły się ku ziemi, aby podołać na nich nałożonemu ciężarowi. Widać było, że w tym fizycznym wysiłku dawały z siebie maksymalną ilość energii, aby się dostać na szczyt wzgórza, gdzie czekało je łatwiejsze zadanie, hamowania wozu toczącego się na dół. Kiedy mijał te stworzenia, od czasu do czasu, dochodził do Stanisława głos sierżanta, dozorującego kolumnę, który potężnym głosem ostrzegał swoich ludzi, aby nie czepiali się drabin dla ulżenia swemu zmęczeniu.
"Nie trzymać się wozów... konie są zmęczone," brzmiał jego doniosły głos.
Po dojściu na szczyt wzgórza przed maszrującym podchorążym ukazała się przednia część kolumny, rozciągająca się na długość doliny tak daleko, jak daleko sięgał jego wzrok. Długi pas ludzi, ciągnący się jak mrowie, w którym tysiące żołnierzy kierowało się jedną i tą samą myślą - myślą dostania się za Dniestr. W tej chwili usłyszał za sobą znajomy głos kolegi, Jasia Kukurydzy, ze szkoły podchorążych.
"Staszek, dokąd się tak śpieszysz?"
"Szukam za swoją kompanią." brzmiała odpowiedź.
"Napewno jej nie dogonisz. Musi być daleko z przodu. Ja swoją też zgubiłem. Chodź ze mną, będzie nam raźniej," kolega zasugerował.
Odtąd on i Jasio maszerowali jeden przy drugim tym samym krokiem i tym samym tempem. Kilometr dalej dołączyła do nich trzecia osoba, szukająca swego oddziału. W zachowaniu tego człowieka można było wyczuć niepokój i zdenerwowanie. On najwidoczniej chciał cos zakomunikować maszerującym podchorążym, ale jakieś skrupuły wstrzymywały go od tego. W końcu jednak zdobył się na wypowiedzenie tego, co go wewnątrz nękało jego myśli, duszę i serce:
"Czy panowie słyszeliście ostatnie wiadomości?" nowy towarzysz zapytał nieśmiało.
"W tym ciagłym marszu nic do nas nie dochodzi. Czy pan coś słyszał, panie plutonowy?"
"Ludzie mówią, że wojska sowieckie przekroczyły maszą granicę, ale ja w to nie chcę wierzyć," podoficer odpowiedział, patrząc niespokojnym wzrokiem na podchorążych.
"To musi być plotka," Jasio wybuchnął z miejsca kwestionując prawdę tej informacji.
"To musi być niemiecka propaganda," Stanisław dorzucił swoje zdanie.
Jednak naprzekór temu ta niespodziewana i przerażająca wiadomość znalazła potwierdzenie z innego źródła. Przy najbliższym skrzyżowaniu dróg, dobrze ubrany pan, średniego wieku, na widok naszywek podchorążackich przystąpił do Stanisława i jego kolegi. Następnie łagodnym a niepewnym głosem zadał im pytanie podobnej treści. "Czy panowie wiecie coś o przekroczeniu naszej granicy przez wojska sowieckie?"
"Słyszeliśmy o tym, ale w tym napewno niema prawdy," Stanisław szybko odpowiedział.
"Oby tak było, oby tak było...dobrze ubrany pan powtórzył to życzenie kilkakrotnie. Widząc zmęczone i wymizerowane twarzy dwóch młodych żołnierzy, zwrócił się do nich z inną propozycją.
"Panowie pewno jesteście głodni. Może wstąpicie do mego dworu. U nas jest zawsze coś do zjedzenia... Może się wpierw przedstawię - jestem właścicielem majątku w Dobrowodach."
"Propozycja posiłku, może gorącego, jakiego nie znali od wielu dni była conajmniej zachęcająca. Podchorążowie spojrzeli jeden na drugiego, jakgdyby wzajemnie chcieli odczytać swoje ukryte myśli. Potem, niemal równocześnie z nieukrywaną chęcią w głosie przyjęli zaproszenie właściciela majątku.
Dwór był położony blisko szosy, ale będąc zakryty starymi rozłożystymi drzewami nie był od tej strony widoczny. Do dworu prowadziła dróżka z rzadka znaczona drzewkami i krzakami, rosnącymi po jej obu stronach. Białe ściany domu dały znać o sobie, kiedy goście i gospodarz weszli na trawnik ozdobiony klombami krzewów i kwiatów. Przed nimi ukazał się typowy polski dworek z frontowym gankiem, opartym na kolumnach i obrośniety bogatym liściem bluszczu. Ze ścian błysnęły przed nimi jasne okna z szerokimi wejściowymi drzwiami w pośrodku. Wszystko razem robiło wrażenie zacisznego kąta, gdzie można było zapomnieć o świecie, wojnie i wszystkich troskach ludzkich.
Na ganku stała gospodyni domu, osoba też w średnim wieku, w towarzystwie dwóch panieniek, niewątpliwie córek - wszystkie czekające niecierpliwie na powrót męża i ojca. Gospodarz domu i jego goście nie doszli jeszcze do schodów ganku, gdy pani w średnim wieku, nie zwracając uwagi na jego młode towarzystwo, głośno rzuciła pytanie do jej męża:
"Czy dowiedziałeś sę coś nowego ?"
"Niestety niczego. Panowie, których spotkałem na głównej drodze wątpią, aby to było prawdą... Kochanie, daj im coś do zjedzenia. Oni wyglądają na bardzo głodnych i zmęczonych."
"Dobrze, dobrze, zaraz podamy obiad... Muszę ci tylko powiedzieć, że był tutaj człowiek z wiadomoącią od sąsiada, że czołgi sowieckie już wczoraj były w Czortkowie. On chce wiedzieć jakie są twoje zamiary... Tutaj czeka jego człowiek... Daj mu odpowiedź jak najszybciej", pani na ganku mówiła szybkim i niecierpliwym głosem.
"Uspokój się, kochanie. Daj nam wpierw coś zjeść..." meżczyzna odpowiedział spokojnie.
Obiad widocznie był już gotów do podania. Wkrótce po wejściu gości do domu i po umyciu rąk i twarzy w kuchennej miednicy, służba wniosła stos jedzenia do jadalni, który tylko swoim zapachem mógł nakarmić kompanię wojska. Przy stole dominował temat sowieckiej inwazji, która wobec kilku podobnych informacji, jakie dochodziły z różnych stron, musiały być prawdziwe. Jedyną niepewną stroną wiadomości było to czy polscy wschodni sąsiedzi weszli do granic Polski jako sprzymierzeńcy, czy jako najeźdzcy. Nikt z obecnych nie był w stanie dać na to logicznej i miarodajnej odpowiedzi. W treści dyskusji kryła się podświadoma obawa, że naród polski znalazł się w niebezpiecznej sytuacji, z której tylko cud mógł go wybawić.
Wizyta pochorążych w gościnnym domu gospodarzy trwała krótko - tylko tyle czasu ile wymagało spożycie posiłku i krótkie ochłonięcie ze zmęczenia.
W godzinę potem obaj młodzi ludzie znaleźli się ponownie na żwirowanej szosie, teraz już nie mając wątpliwości, że gdzieś po drodze mogą spotkać się z sowieckimi czołgami. Kwestią było pytanie gdzie i kiedy? Gdyby zdąrzyli przekroczyć rzekę przed przyjściem pierwszego oddziału najeźdzców, ich konfrontacja ze sprzymierzeńcami lub wrogami mogłaby nie dojść do skutku.
Z taką niepewnością w duszy Stanisław i Janek dołączyli do pierwszego maszerującego oddziału i dawnym monotonnym krokiem maszerowali dalej w nastroju ludzi skazanych na stracenie. Kilkanaście minut później znaleźli się na przedmieściach miejscowości Monasterzyska, znanej Stanisławowi z harcerskich obozów, jakie organizował w pobliskiej wiosce. Tutaj Janek doszukał się swojej kompanii, której dowódca zatrzymał się, aby zebrać i uporządkować swoich ludzi. Kompania Stanisława musiała być w przodzie, co zmusiło go do dalszego marszu aż do jej odnalezienia.
Jego dalsza trasa prowadziła główną ulicą miasta. Widok, jaki rzucił się jemu w oczy nie był wcale pocieszający. Po obu stronach ulicy stały tłumy ludzi o minorowych nastrojach - twarze mężczyzn wyrażały niepokój i zmartwienie, a kobiety łzami dawały wyraz swoim uczuciom. Niektórzy podchodzili do żołnierzy i obdarowywali ich żywnością, inni szukali u nich pocieszających wiadomości, a jeszcze inni żegnali ich ze łzami w oczach. Tragedia polskiego żołnierza była ich tragedią, co razem stanowiło tragedię całego narodu.
W samym centrum miasta Stanisław napotkał pierwszy ślad swego oddziału. Na boku ulicy stał wóz kancelaryjny jego kompanii. Woźnica zatrzymał tam konie, ponieważ w jego ocenie one nie były zdolne do dalszego wysiłku. Stanisław korzystając z prerogatywy wyźszgo stopnia kazał mu zajechać na rynek i tam dał koniom odpoczynek.
W tym centralnym punkcie miasta młody podchorąży dojrzał znajome jemu twarze - twarze kolegów i koleżanek z buczackiego gimnazjum. Wielu przystąpiło do niego i hojnie obdarowywało go papierosami, które niewątpliwie pochodziły z lokalnej fabryki tytoniu. Wprawdzie palenie papierosów jeszcze nie było w jego zwyczaju, ale przyjmował tę darowiznę z myślą rozdania jej między swoich żołnierzy. Widząc rozdawne papierosy on doszedł do wniosku, że dotychczasowy system polski w mieście szybko się rozluźniał i że pewna grupa ludzi przyjęła upadek Polski jako fakt dokonany.
W czasie tego jeden z kolegów przyniósł wiadomość, że sowieckie czołgi są już w Buczaczu. Wieść tego rodzaju natychmiast wywołała konsternację wśród ludzi zebranych na rynku. Nikt nie był pewien tego co należało oczekiwać od żołnierzy narodu, zawsze wrogo nastawionego do Polaków. Główną ulicą wciąż ciągnęły tłumy polskich żołnierzy. Jedni szli w dobrze zorganizowanych kompaniach, drudzy maszerowali luźno, ale wciąż w ramach kolumny. Stanisław stał z woźnicą przy wozie i nie był pewien jak należało postąpić wobec ostatniej wiadomości.
Problem rozwiązał się samorzutnie bez jego wspóludziału. Z daleka doszedł go warkot motorów i dźwięk czołgowych gąsienic. Wkrótce na ulicy pojawiły się trzy czołgi. Ostatni z nich zatrzymał się na wysokości kościelnego placu. Jego dowódca wychylił głowę z wieżyczki i zawołał głośno po polsku: "Niech Żyje Polska!". Ten patriotyczny okrzyk polski, wypowiedziany przez sowieckiego żołnierza dawał Stanisławowi wiele do myślenia. Pierwsza myśl - oni przyszli jako sprzymierzeńcy, wobec czego należy kontynuować marsz.
"Trzeba jechać dalej," młody podchorąży odezwał się do woźnicy.
"Mnie się coś nie wydaje. Tak wygląda, że trzeba będzie jechać do domu i do żony," woźnica odpowiedział.
Pierwsza intencją Stanisława było wydanie rozkazu do dalszego kontynuowania marszu, ale w ostatniej chwili zaniechał tego kroku. Patrząc na zmartwioną i zniechęconą twarz podwładnego, zdał sobie sprawę, że narzucanie woli człowiekowi żonatemu i może ojcu w sytuacji ogólnego rozgardiaszu jego rozkaz mógł się spotkać z odmową. W ogólnym stanie rzeczy każdy mógł odpowiadać tylko za siebie. Wobec czego zabrał swój bagaż z wozu, nałożył na siebie płaszcz, i z plecakiem w ręku udał się do najbliższego cywila z prośbą o przechowanie jego własności.
"Chętnie, bardzo chętnie przechowam. Niech pan tylko wraca cało i zdrowo. Wy wszyscy wracajcie jak najwcześniej, my będziemy na was czekać," cywil zawołał, biorąc plecak do ręki i wskazując równocześnie na dom w którym zamieszkiwał.
Znowu marsz w kolumnie wśród nieznanej mu grupy żołnierzy. Tym razem nie uszedł daleko. Na drodze marszu czekała go następna niespodzianka. W pewnej chwili wśród zatroskanych i zapłakanych twarzy na chodniku ujrzał nieco jaśniejszy i bardziej atrakcyjny obraz, który z miejsca sciagnął na siebie jego uwagę. W tym spojrzeniu wyczuł pewien powiew ciepła, którego źródłem była para dużych piwnych oczu, należących do znanej mu osoby. Wzrok tej przystonej młodej panienki natychmiast zelektryzował jego niespokojne myśli, chwilowo odwracając jego uwagę od ponurej rzeczywistości.
Ładna twarzyczka na chodniku należała do jednej z koleżanek Stanisława kuzynki, którą poznał conajmniej rok wcześniej i którą znał jako miłą i zalotną Zosię Swidzińską. Znajomość trwała krótko, ponieważ panna wyjechała do domu na wakacje, a po wakacjach nie nadarzyła się okazja ponownego widzenia się. Przypadkowe spotkanie w tragicznym dniu, kiedy uczucia każdego Polaka i Polki były wystawione na próbę, miało dla niego nieco głębsze znaczenie niż zetknięcie się z interesującą twarzą z przeszłości. Sytuacja, bez uprzednich słówek i półsłówek, drogą ludzkich impulsów narzuciła im bliższy wzajemny stosunek. Na widok znajomego wojaka Zosia wybiegła z tłumu, wzięła go pod rękę i rozbrajającym głosem poprosiła, aby na chwilę zatrzymał się przy jej domu.
Stanisław zawahał się z odpowiedzią. Jednak malutka ukryta myśl podszepnęła mu "dlaczego nie?" W tym czy innym oddziele miejsce dla niego będzie zapewnione. Z takim przekonaniem w duchu poddał się woli dziewczyny i przepychając się przez tłum dotarł do korpulentnej osoby z zapłakanymi oczyma, co chwila ocierającej oczy chusteczką.
"To jest mój znajomy pan," Zosia przedstawiła go matce.
"Córeczko daj mu coś zjeść, on napewno głodny," starsza pani zawołala do córki.
"Stasiu, jeśli niemasz dużo czasu, to przynajmniej poczekaj chwilę. Zaraz ci coś przyniosę - kanapki...owoce."
"Może owoce...Ah, kanapka też może być," Stanisław dorzucił po krótkim namyśle.
Zosia zostawiła go przy matce, a sama skoczyła po schodach do wnętrza domu. Matka jej, ciągle ocierając oczy, zaczęła wynurzać przed młodym człowiekiem swoje żale i obawy. Dla samej grzeczności on słuchał jej monologu, nie próbując nawet wtrącać swoich uwag, albo pocieszających słówek. Kobieta, roztrzęsiona sytuacją zwierzała sie przed nim z róznych myśli, jakie leżały jej na sercu.
"Niech mi pan powie, co teraz zrobimy ze sobą, co się stanie z nami, gdzie wy pójdziecie, czy wy wrócicie?... A co tutaj będzie bolszewicy będą rządzić razem z tutejszymi komunistami. Pan chyba wie kto oni są - sama hołota. Może Francja i Anglia nas uratują. Żeby oni tylko przyszli jak najszybciej... Może wytrzymamy do tej pory."
Jej źale, obawy i nadzieje płynęły jednym ciągłym strumieniem tak jak dyktowały jej uczucia. Tak czuła ona, tak czuli wszyscy ludzie na ulicy i napewno tak czuli żołnierze maszerujący ulicą. Przed ostatnimi bardziej niż przed kimkolwiek innym zjawiła się zmora niepewności jutra, która z każdą chwilą coraz bardziej przygniatała ich troską o siebie i swoich najbliższych w domu.
Pojawienie się Zosi z miską owoców i papierową torebką kanapek przerwało dalszy monolog jej matki. Jeszcze kilka ciepłych słów pożegnania i ostatnie życzenie "Wracaj pan zdrowo i szczęśliwie." Przy pomocy panny Stanisław zapakował owoce i kanapki do chlebaka i do kieszeń, wymieniając przytym kilka miłych słów z dziewczyną. Przy pożegnaniu Zosia się wprawdzie uśmiechała, ale z jej dużych piwnych oczach przebijało uczucie smutku. Gdy Stanisław przebijał się przez tłum, aby dołaczyć do maszerujących szeregów panna zawołała do niego, kiwając przytym ręką:
"Do miłego zobaczenia!
Za miastem szosa pięła się łagodnie do góry, a potem weszła w szerokie ale płytkie zagłębienie. Szosą znowu przejechało kilka sowieckich czołgów, tym razem powiewając czerwonymi chorągiewkami. Żołnierze w czołgach nie wyglądali groźnie, co mogło utwierdzic wielu maszerujących Polaków, że sowieci istotnie przyszli im z pomocą.
Spotkanie z Zosią było ostatnim miłym i przyjemnym wydarzeniem, jakie w tym dniu spotkało Stanisława. Oddział w szeregu którego maszerował jeszcze nie doszedł do dna doliny, kiedy z kierunku miasta doszedł go następny odgłos motorów, tym razem głośniejszy i potężniejszy. Odgłos gąsienic coraz bardziej zbliżał się w jego kierunku. Wewnętrzny głos szeptał mu słowa ostrzeżenia, że w tych zbliżających się dźwiękach kryło się coś przykrego i może nawet niebezpiecznego. Umysł jego zaczął pracować w przyśpieszonym tempie, starając się rozwiązać sytuację, aby ostatecznie znaleść drogę wyjścia z trudnego położenia.
Sporadyczne myśli, więcej lub mniej realne, zaczęły kołatać się w jego głowie - uciec z szosy i schować się w przydrożnych krzakach, czy pozostać w kolumnie i maszerować dalej. Dyscyplina wpojona w nim w szkole podchorężych przemawiała na rzecz dalszego marszu. Tylko rozkaz dowódcy mógł dać mu podstawę do opuszczenia szeregu. Kilku oficerów, maszerujących na przodzie oddziału napewno nie nosiło się z myślą dania wolnej ręki żołnierzom. Pozatym ukazanie się sowieckich czołgów na wzgórzu za nimi przesądziło sprawę. W tej sytuacji należało przyjąć bierną podstawę i czekać aż sprawa się wyjaśni.
Sytuacja istotnie zaczęła się zmieniać, ale na polską niekorzyść. Pierwsza fala sowieckich czołgów już zajęła bojową pozycję na horyzoncie przed nimi, a tylną linią zajęła podobną pozycję na wzgórzu za nimi. Ten manewr otoczenia nie mogł mieć nic innego na względzie niż wzięcie całej polskiej grupy do niewoli. Kwestia przedostania się na drugą stronę Dniestru stała się martwą literą. Rzeczywistością chwili były sowieckie czołgi z przodu i z tyłu oraz możliwy prospekt jenieckich obozów w głębi Związku Sowieckiego.
"Co dalej? Co dalej?" powstało pytanie.
Myśl tego rodzaju musiała przebiegać nieskończoną ilość razy przez świadomość każdego żołnierza na szosie... "Co dalej?... Jakgdyby w odpowiedzi na to odezwały się szczekające serie z karabinów maszynowych z jednej i drugiej strony. Latające i gwiżdżące kule ropoczęły swój bojowy taniec nad ich głowami... "Jaki jest cel tej gry?" znowu jedno z retorycznych pytań odezwało się w myśli Stanisława... "Czy oni pragną naszej śmierci, czy chcą nas steroryzować do poddania się?"... Każdy z przewidywanych zamiarów był skierowany przeciwko polskim żołnierzom. Jedynym racjonalnym wyjściem z tej sytuacji było szukanie schronienia za bezpiecznym dołkiem w przydrożnym rowie lub pobliskich krzakach. Niczym na komendę kolumna znikła z szosy. Tylko kilka par koni w zaprzęgu pozostało na miejscu, jako ewentualna ofiara sowieckiego ognia.
Strzelcy sowieckich czołgów, chyba po raz pierwszy mając palec na cynglu, siali często i gęsto po całej dolinie. Konie, pozostawione na szosie, w kilku następnych minutach padły pastwą ich ognia. Prawo decydowania o śmierci czy życiu musiało wprowadzić młodych sowietów w ekstazę siły i wielkości. Maszynowe karabiny wciąż grały swoją melodię groźby, przerywając ją tylko na chwilę, jakby dla nabrania oddechu. W miarę strzelania głowy Polaków albo kryły się głębiej, alby lekko wychylały się z ukrycia celem sprawdzenia jakie są ich dalsze możliwości.
W pewnej chwili grzechot karabinów i świst kul ustały jakby na rozkaz. Cisza głucha i złowroga zapanowała nad doliną i szosą, pokrytą miejscami żołnierskim ekwipunkiem i trupami nieszczęśliwych koni. Dla zwycięzców pole jednostronnej bitwy musiało być pierwszą doświadczalną strzelnicą. Karabin, kule i zapach prochu były tymi elementami, jakie miały na celu wyrobienie w świeżym żołnierzu uczucie sowieckiej potęgi i żądzę zwycięstwa nawet nad nieuzbrojonym przeciwnikiem.
Cisza nie trwała długo. Na wzgórzu od strony miasta ponownie odezwał się warkot motorów, tym razem łagodniejszy i bez wtórnego echa gąsienic. W niedługim czasie na szosie ukazały się sowieckie wozy ciężarowe, wypełnione po brzegi piechotą. Zaraz po ich zatrzymaniu się odezwały się wołania w języku rosyjskim:
"Wychadi na darogu! Wychadi na darogu!"
Rozkaz tego rodzaju wyraźnie dawał do zrozumienia obu stronom, że z tą chwilą polscy żołnierze zostali podporządkowani obcej i brutalnej władzy. Nową władzą był okrutny system sowiecki, na względy i tolerancję którego nie można było liczyć. Taką myśl zdradzały ostre bagnety, groźnie połyskujące w świetle kończącego się dnia. One były tym silnym argumentem przemocy, z która należało się liczyć i której należało się podporządkować.
Szosa zaczęła się ponownie wypełniać polskimi mundurami. Wyżej na szosie kilku polskich oficerów zaczęło pertraktacje z dowódcą sowieckiego oddziału. Równocześnie tu i ówdzie pokazały się białe chorągiewki, widoczny symbol poddania się zwyciężcom. Wśród nich dla niewiadomej przyczyny pojawiły się również czerwone. Jak się później okazało zostały one dostarczone jeńcom przez sowieckich żolnierzy, widocznie dla podkreślenia wagi swego zwycięstwa.
Stanisław, obserwując z przydrożnego dołka scenę jaka się przed nim rozgrywała w ogólnej sytuacji starał się rozwiązać swoją pozycję. Pierwszą myślą była ucieczka w krzaki, aby uniknąc dostania się do niewoli. Układ terenu i niewielka ilość zadrzewienia nie sprzyjały takiemu rozwiązaniu jego osobistej sprawy. Sowiecka niewola wydawała się być jedyną ewentualnością.
Groźba niewoli podsuwała mu inne pomniejsze sugestie, aby w przyszłych okolicznościach stworzyć warunki ucieczki lub zmniejszyć konsekwencje niewolniczej doli. Jedną z tych małych myśli podszepnęła mu, że w tej niewyraźniej sytuacji byłoby bezpieczniej pozbyć się srebrnych naszywek podchorężackich, które mogłyby być niewłaściwie zrozumiane przez sowieckiego bojca. Mając pewne pojęcie o wewnętrznym ustroju związku sowieckiego zdawał sobie sprawę, że każda pozycja powyżej zwykłego robotnika może się stać przyczyną represji. Dlatego najlepiej byłoby być najprostszym z najprostszych ludzi, czyli w jego wypadku zamienić się w prostego szeregowca. Zgodnie z tą myślą zdjął naszywki pochorążackie i dla niepoznania powyciągał nitki wiszące z drelicha.
W piaszczystej ziemi również wygrzebał dołek, aby w nim ukryć dwa granaty, jedyną broń jaka była w jego posiadaniu. Po całkowitej degradacji i osobistym rozbrojeniu się Stanisław wyszedł na szosę zgodnie z rozkazem swoich nowych władców, wciąż nosząc się z myślą ucieczki przy najbliższej nadarzającej się okazji.
"Oficerowie, podchorążowie i podoficerowie do przodu!" po linii podano rozkaz.
Żołnierze wymienionych stopni zaczęli wysuwać się na czoło kolumny. Stanisław nie mial zamiaru usłuchać tego rozkazu - on wolał pozostać przy nowo-obranym stopniu prostego szeregowca. Wewnętrzna myśl stale mu podpowiadała: "Jeśli nosisz się z zamiarem ucieczki, zostań tym czym jesteś. Osiągniesz to łatwiej jako prosty żołnierz". Sugerując się tą radą najnowszy szeregowiec w tej grupie trzymał się jak najdalej od wyróżnionej grupy na czole kolumny i ostatecznie jako szeregowiec pomaszerował w kierunku Monasterzysk pod sowieckim konwojem.
Długi dzień i bogaty w wydarzenia miał się już ku końcowi. W czasie powrotnego marszu do miasta słońce schowało się za horyzontem, a szary zmierzch już panował nad okolicą. Miasto przedstawiało teraz zupełnie inny wygląd niż kilka godzin temu. Ulice były puste i żadna ludzka dusza nie współczuła maszerującym i nie oferowała im pomocy. Ludność cywilna, przestraszona wydarzeniami dnia, szukała spokoju i bezpieczeństwa w murach swoich domów. Tylko tu i ówdzie ukazywała się twarz w oświetlonym oknie, jakgdyby do sprawdzenia czy parada duchów już dobiega końca.
Wrześniowa, chłodna noc była już zupelnie ciemna, kiedy kolumnę polskich jeńców przyprowadzono do żelaznej bramy kompleksu budynków, otoczonych wysokim parkanem z drutu i oświetlonych elektrycznymi światłami. Nowy system, jaki wcześniej w tym dniu wszedł do miasta, już rozpoczął swoje urzędowanie. Pierwszym dnia porządkiem było znalezienie pomieszczenia dla jeńców. Wybór był łatwy. Najbardziej odpowiednim pomieszczeniem na ten cel była lokalna fabryka tytoniu, która z łatwością mogła pomieścić w swoich drutach tysiące ludzi.
W ciemnościach nowych jeńców wpuszczono na fabryczne podwórko. Wewnętrzne budynki były jeszcze pozamykane. Jesienny chłód dawał się odczuwać coraz bardziej. Płaszcz żołnierski, który Stanisław miał ze sobą okazał się bardzo przydatną częścią jego garderoby. Wśród jeńców byli już tacy, których sowieccy żołnierze zdołali pozbawić odzienia aż do koszuli. Dla nich czekanie i marznięcie przy drzwiach budynku było dodatkowym bolesnym doświaczeniem tego dnia. Około północy ktoś przybył z kluczami. Drzwi zostały otwarte i dopiero wtedy można było wejść do środka oraz ułożyć się do snu na podłogach fabryki.
Twarda podłoga fabryczna, pokryta kartonami, stała się jenieckim łożem dla Stanisława i jego przygodnych towarzyszy. Ale dla niego, człowieka niepalącego, odór tytoniu stał się przekleństwem nocy. Zarówno drażniąca jego węch jak własne ciągle aktywne myśli nie pozwoliły mu usnąc spokojnym snem zmęczonego żołnierza-jeńca. Małe myśli, niczym chochliki, zakłócały porządek jego myślenia, utrzymując jego umysł w stanie stałej aktywności. Każda z nich wkradała się do jego świadomości i każda strała się wywrzeć swój wpływ na jego teraźniejszość i najbliższa przyszłość. Jedna otwierała przed nim przerażające widoki niewoli, inna przypominała mu dom i rodzinę, a jeszcze inna, może najsilniejsza, budowała w nim plany i zamiary ucieczki z niewoli. Myśli te, latając dowolnie od tematu do tematu, bawiły się niczym piłką jego uczuciami obaw i nadzieji.
Chwilowo jego rozmyślania zostały przerwane przez głośne narzekania jednego z jego sąsiadów. Człowiek ten widocznie przeżywał ostatnie wydarzenia bardzo głeboko i boleśnie i podobnie jak Stanisław nie mógł znaleść ukojenia w tak pożądanym nocnym odpoczynku. Najpierw starał rozładować swoje uczucia przez gwałtowne spacerowanie w jedną i drugą stronę, paląc przytem papierosa za papierosem. Potem usiadł na jakimś stołku przy maszynie i zaczął szukać za winowajcami polskiej tragedii. "Nikt inny tylko piłsudczycy są temu winni!" zdenerwowany człowiek co pewien czas wykrzykiwał głośno. W końcu jednak zmęczenie podporządkowało jego myśli potrzebom ciała i usnął twardym snem na twardej podłodze.
Stanisław nadal kontynuował rozważania nad możliwością rozwiązania swojej sytuacji. Dominującą treścią rozmyślań była perspektywa niewoli w rozległych stepach europejskiej Rosji albo bardziej przerażająca możliwość ciężkiej pracy w syberyjskiej tundrze czy tajdze. W reakcji takiej możliwości obudził się w nim bunt przeciwko narzuconej władzy. Pozbawienie go swobody, podporządkowanie obcej sile, oderwanie go od rodziny i domu było tym gwałtem z którym jego wolna dusza nie mogła się pogodzić.
Jej protest stale mu powtarzał "nie daj się... nie daj się..." Kiedy sprzeciw i napięcie doszło do zenitu on, podobnie jak jego sąsiad na podłodze przy maszynie, podporządkował się potrzebom ciała.
Z kamiennego snu obudził go zaduch papierosowego dymu. Nałogowi palacze, korzystając z okazji, starali nasycić swoje zwyczaje do przesady. Pora poranna musiała być dość późna. Przez zamknięte okna i przez kłęby dymu przenikało dzienne światło. Stanisław podniosł się z podłogi i podszedł do okna, zakrytego metalową siatką od wewnątrz, aby zobaczyć z daleka widok słonecznego dnia i przynajmniej w wyobraźni nacieszyć się pozorem świeżego powietrza. Słońce wprawdzie operowało po drugiej stronie budynku, ale widok ulicy ubranej w złoto dawał świadectwo temu, że piękna pogoda będzie treścią tego dnia.
W ulicy tej bez trudu rozpoznał swoją marszrutę z poprzedniego dnia. Przed bramą budynku stała grupa cywilnej ludności i przypatrywała się sowieckim strażnikom. Jedna z nich skupiła swoją uwagę na karabinach maszynowych ustawionych w strategicznym punkcie przy bramie. Ustawienie broni wskazywało na to, że tymczasowy obóz jeńców był strzeżony od zewnątrz, co mogło być wielkim utrudnieniem w jakichkolwiek planach ucieczki. Długo stał przy oknie i patrzyć na otwarty świat, zazdroszcząc cywilom swobodę ruchu. Wprawdzie oni też byli już w niewoli, ale twarda dola niewolnika jeszcze ich nie dosięgła.
Niewola to przykra sytuacja człowieka z którą wolna dusza nie mołe się pogodzić i przeciwko czemu gwałtownie się buntuje.
Jeszcze przed południem sytuacja grupy szeregowych wyjaśniła się na ich korzyść. Sowiecki komendant obozu pozwolił im wyjść na fabryczne podwórko, uznając to jako przywilej należny najniższej klasie wojskowej. Całe towarzystwo palące i niepalące wyniosło się nazewnątrz, aby używać dobrodziejstw słonecznego dnia. Słoneczne ciepło, świeże powietrze i spacer po podwórku z miejsca podniósł ich na duchu. Stanisław wyszedł razem z nimi, aby jak oni, delektować się tym, co wcześniej oglądał przez zamgloną szybę sali fabrycznej. Jedno z jego niedawnych życzeń nieoczekiwanie się spelniło, pozwalając mu na rozkoszowanie się naturalnymi darami natury.
Spacerując po podwórku i używając świeżego powietrza, młody człowiek nie raz jeden dziękował tej myśli, która doradziła mu zdjąć naszywki. Gdyby znalazł się w jednym pomieszczeniu z oficerami, podchorążymi i podoficerami w centralnym budynku fabryki, zaglądałby przez okno tak jak oni i zazdrościłby niższaj szarży słonecznego ciepła i swobody ruchu. Dla nich odrazu stworzono inny świat - świat sowieckiego "zakluczonego" w którym przyznawano mu przywilej wyjścia na zewnątrz jedynie w wypadku skorzystania z zewnętrznej ubikacji.
Świeże powietrze i spacer po otwartej przestrzeni pobudził jego umysł do bardziej intensywnego myślenia. Tematem umysłowej aktywności stale i ciągle była myśl ucieczki z zamkniętej i strzeżonej przestrzeni obozu. Od otwartego świata dzielił go tylko druciany parkan, wprawdzie szczelny i wysoki, ale przedstawiające mniejszą przeszkodę niż grube mury fabryki. Poza drutami i poza linią rozstawionych strażników istniał ten świat, który przemawiał do niego silnym uczuciem osobistej wolności i nadzieją uniknięcia niedoli wojennego jeńca. Wprawdzie świat zewnętrzny nie był wolny, ale życie nawet w zmienionych okolicznościach mogło być przejściowym etapem do odzyskania dawnych przedwojennych swobód.
Jego cichy przyjaciel, ukryty głos wewnętrzny, wciąż udzielał mu rad i wskazówek, szepcąc je kiedykolwiek była ku temu potrzeba... "Spaceruj dookoła podwórka, obserwuj wszystko i szukaj za okazję"... Za jego radą Stanisław chodził, oglądał i analizował każdą stronę parkanu i każdy szczegół podwórka. Na pierwszy rzut oka nic nie wskazywało na to, że w tej zamkniętej przestrzeni są jakieś słabsze punkty, które on mogłby wykorzystać do swoich ukrytych planów.
Razem z nim po podwórku kręciło się tysiące jeńców, prawdopodobnie też dla korzystania z piękna jesiennego dnia, które niespodziewanie zostało im udostępnione. Niektórzy z nich podchodzili do drutów, aby wykorzystać okazję do zdobycia kawałka chleba, które im ludność cywilna oferowała od zewnątrz. Oni musieli być głodni i potrzeba jedzenia w tej chwili najgłośniej do nich przemawiała. Być może, że wśród nich byli też ludzi, ktorzy nosili się z ukrytymi zamiarami, jak Stanisław, bo w każdym z nich musiało istnieć uczucie wolności, jakie natura wszczepiła w nim w chwili jego urodzenia.
Już w pierwszych godzinach nadanego przywileju Stanisław zauważył niezwykła aktywność w okolicy bramy, której inicjatorami musiały być osoby cywilne miasta Monasterzysk. Miejscowa ludnośc, która musiała już ochłonąć z wrażeń poprzedniego dnia, wyłoniła z siebie komitet obywatelski, aby udzielić pomocy rodakom najbardziej poszkodowanym przez wojnę. Tysiące głodnych żołnierzy na terenie ich miasta i wielu z nich potrzebujących lekarskiej pomocy było pierwszym zadaniem obywateli, którzy poczuwali się do obowiązku służenia innym.
Wśród polskiego społeczeństwa w mieście musiały znalść się osoby z otwartą głową i niecodziennie spotykanym zmysłem organizacyjnym, które zdobyly się na podjęcie takiej myśli wobec nowych władców kraju. Już w południowej porze przy bramie ukazały się sanitarjuszki z czerwonym krzyżem na ramieniu, rozpoczynając swoją charytatywną pracę od otwarcia punktu sanitarnego. Potrzebujących ich opieki było wielu. W niedługim czasie przed bramą stanęła długa kolejka z poocieranymi i pokaleczonymi stopami. Drobne i delikatne ręce pań i panienek wzięły się do zmywania stóp, dezynfekowania ran i zakładania opatrunków. W krótkim czasie potem w tym samym punkcie zorganizowano punkt żywnościowy, gdzie jeńcom wydawano gorącą zupę. Początkowo Stanisław niezbyt się śpieszył z odwiedzeniem tej strony podwórka - żadne boleści mu nie dolegały, a kanapki Zosi o piwnych oczach w zupełności zaspokajały jego poranny głód.
Coraz większy tłum przy bramie pobudził jego ciekawość. On tez podszedł do bramy, bo wydawało się jemu, że tam poza opatrunkami i zupą musi być jeszcze inna atrakcja. W zamkniętym świecie pozbawionym płci żeńskiej młode i przystojne sanitarjuszki budziły wiele zainteresowania u swoich pacjentów i nie-pacjentów. Tych młodych pań nie było wiele. Każda z nich dla swoich kobiecych wdzięków ściągała na siebie uwagę mężczyzn, głodnych kobiecego widoku. Stanisław przepchał się przez tłum i ku swemu zdziwieniu w grupie panien z czerwonym krzyżem na ramieniu rozpoznał twarzyczkę i kształty osoby, znanej mu z gimnazjalnych czasów. Dla niego było to niezwykle cenne odkrycie - w pobliżu niego znalazła się osoba przez którą ewentualnie mógł przekazać wiadomość do swojej rodziny.
"Tak, to jest Zosia Marakówna, moja długoletnia koleżanka z gimnazjum w Buczaczu..." Stanisław skonstantował, kiedy definitywnie rozpoznał twarz panny zajętej opatrywaniem żołnierskiej nogi.
Teraz nie miał już wątpliwości, że była to Zosia, ale inna niż ta, którą spotkał dnia poprzedniego. Widocznie w pewnym czasie w Monasterzyskach był urodzaj na Zosie. Stanisław poczekał chwilę, aż młoda sanitarjuszka skończyła z zakładaniem opatrunku. Poczym podszedł do niej i dotknął jej ramienia.
Dziewczyna odwróciła twarz i przez dobre parę chwil ze zdziwieniem patrzyła swoimi dużymi ciemnymi oczyma na stojącą przed nią osobę. Niemal natychmiast jej wyraz zdziwienia zamienił się na uczucie sympatii i wowczas młody człowiek usłyszał swoje imię połączone z retorycznym pytaniem:
"Staszku, Staszku, co ty tutaj robisz?"
Odpowiedź na to była w treści samego pytania, w drucianym parkanie otaczającym fabrykę i w "streżkach" rozstawionych na jej peryferiach. Urodziwa Zosia musiała zdawać sobie sprawę z tego, że jej obecnośc w obozie była wypadkową wojny i że obecność Stanisława w tym samym miejscu miała tę samą przyczynę. W tej chwili dyskusja na ten teamat była najmniej istotna. Okoliczności ich otaczające mogły dostarczyć im wiele bardziej pożytecznych tematów. Zosia miała na myśli udzielenie pomocy swojemu koledze, a on niezmiennie pozostawał przy swoim zamiarze opuszczenia drutów obozu.
"Zosiu, powiedz mi czy sowieci noszą się z myślą wypuszczenia nas na wolność?" Stanisław zapytał na wstępie.
"Wielu ludzi sobie tego życzy, wielu pytało ich o to i niektórzy nawet dostali potwierdzającą odpowiedź, ale ile w tym jest prawdy tylko Bóg może o tym wiedzieć, " dziewczyna odpowiedziała bez większego przekonania w głosie, że taka możliwość może zaistnieć w przyszłołści.
Dalsza rozmowa dotyczyła doraźnej pomocy żywnościowej, jaką ona chciała udzielić swemu koledze. Stanisław nie miał nic przeciwko temu. Wprawdzie w tej chwili głód mu nie dokuczał, ale okoliczności mogły zmienić się na jego niekorzyść i w takim wypadku dodatkowy zapas jedzenia mogł mieć wielką wartość dla niego. Rozmowa skończyła się na tym, że Zosia zobowiązała się do przyniesienia mu żywności jeszcze tego samego dnia, w poźniejszych godzinach popołudniowych, być może, że dziewczyna miała na widoku możliwość odtransportowania jeńców na tereny sowieckie w najbliższym czasie, co uzasadniało jej pośpiech w udzielniu pomocy swemu niedawnemu koledze.
Młody człowiek patrzył na jej wdzięczną figurkę, jak odchodziła w kierunku bramy. Obserwując ją zdaleka doszedł do przekonania, że jego gimnazjalna koleżanka w ciagu jednego roku dojrzała na przystojną pannę, która swoją urodą mogła zaimponować niejednemu panu. Gdyby on w danej sytuacji prawił jej komplementy z tego tytułu, panna napewno pomyślałaby z politowaniem: "jak mogły mu takie mrzonki przychodzić do głowy w tak trudnej chwili..." Jej smukła postać znikła w tłumie, a on skierował swoje kroki w odwrotnym kierunku z zamiarem dalszego rozpoznawaniu terenu.
Krótkie spotkanie z koleżanką szkolną obudziło w nim refleksje na temat wspólnej gimnazjalnej przeszłości. Istniejące okoliczności nie bardzo sprzyjały tego rodzaju rozmyślaniom, ale myśli same jemu się narzuciły i razem z nim chodziły po podwórku. W swojej wyobraźni widział ją i inne koleżanki, jak spacerowały po gimnazjalnym podwórku, i już wtedy podziwiał Zosię dla jej regularnych rysów twarzy i smukłej postaci. Podczas przypadkowego porannego spotkania jego zdanie o jej pięknie spotęgowało się wybitnie. Ponadto zadanie, jakiego ona się podjęła, stawiało ją na poziomie osoby o wyższych ludzkich wartościach. W tych wartościach które są zrozumienałe dla osoby w trudnej życiowej sytuacji. W nowym ujęciu obraz dawnej koleżanki nabrał na kolorach w każdej fazie kobiecych cnót i urody.
Obraz jej pozostał z nim przez pewien czas i z tym myąli o niej błąkały się z nim po podwórku. Troska o ludzi w gorszym położeniu od niej, jak najbardziej widoczna w jej ciemnych oczach, spokojna i poważna twarzyczka, wyrażająca poczucie obowiązku przyjętego na siebie, jeszcze bardziej podkreślały niecodzenne walory tej młodej dziewczyny. W jednym krótkim spotkaniu Zosia urosła w jego ocenie do rozmiarów osoby piękna ducha i ciała. Niewątpliwie dlatego jego uwaga skupiła się na niej niż okoliczności to uzasadniały.
Jego wędrowanie po podwórku miało inny i bardziej istotny cel. W terminologii wojskowej podwórko fabryczne było terenem akcji, które należało rozpoznać dokładnie przed powzięciem decyzji. Jego niedawne przeszkolenie w podchorążówce poprostu domagało się kontynuowania takiej myśli. Teren był wprawdzie zamknięty i odseparowany od zewnątrznego świata, ale wszystko co było w jego widoku było dla niego polem działania, którego szczegóły mogły wpłynąc na powodzenie jego planów.
W tej chwili poczuł się zamknięty w tłumie żolnierzy, kręcących się po podwórku. Po raz pierwszy odczuł w tym dniu, że tłok ludzi pozbawił go wolnej przestrzeni i poprostu zamknął go w sobie, pozbawiając go indywidualności niezależnego człowieka. Powoli przepchał się przez otaczających go żołnierzy i znalazł się przy fabrycznej budce, przyległej do drutów parkanu. Koło jej nawpół zamkniętych drzwi kręcił się jakiś żołnierz. Z jego zachowania można było wnioskować, że budka musiała być przedmiotem jego skrytych zamierzeń. Stanisław stanął na uboczu i obserwował.
Zołnierz ostrożnie uchylił drzwi i wsunął się do wnętrza budki. "On musi planować ucieczkę..." pomyślał Stanisław. Równocześnie obudziło się w nim pytanie, czy ten człowiek wyjdzie czy nie wyjdzie z budki. Idąc jego śladem Stanisław też wsunął się do budki... Wewnątrz nie było nikogo - osoba ta musiała wydostać się nazewnątrz. Uchylona deska ściany i nieco podniesiony dół parkanu dawał wyraźnie do zrozumienia, że ryzykant musiał opuścić druty. Stanisław postanowił pójść jego śladem. Przez otwór w ścianie zaglądnął nazewnątrz. Wzdłuż parkanu przebiegała dróżka, a za nią widniał czysty kawał ziemi, wyglądający na ogród. Widok był obiecujący poza jedną okolicznością. W niedalekiej odległości od szałasu stał sowiecki strażnik. W takiej sytuacji ucieczka byłaby ryzykowną próbą. Należało czekać na lepszy układ rzeczy lub szukać za inną możliwością.
Pod parkanem, po stronie podwórka, siedziało kilku żołnierzy, wygrzewających się na słońcu. Ciepły jesienny dzionek stwarzał nastrój błogiego próżnowania i oddaniu się rozmyślaniom o sprawach natury osobistej. Stanisław zajął wolne miejsce obok jednego z nich. Siedząc tam przygladał się spacerującym żołnierzom i dla braku innego zainteresowania analizował ich po ich zewnętrznym wyglądzie. Większośc z nich musiała należeć do klasy rezerwistów, powołanych do służby tuż przed wybuchem wojny. Ich zatroskane twarze wyraźnie wskazywały na to, że niepokój o żony, dzieci i innych członków rodziny był głównem przedmiotem ich rozmyślań. Powrót do domu musiał być ich pragnieniem, marzeniem i najwyższym celem życia.
Taki sam był cel Stanisława i prawdopodobnie każdego jeńca zamkniętego w peryferiach drucianego parkanu. Błogie dumanie nasuwało mu inne i bardziej niespokojne myśli. Z tych ewentualność spędzenia wojny w obozie jenieckim lub na pracach w dalekiej Syberii nie dawała mu spokoju. Jakgdyby w opozycji do niej wewnętrzny głos bronił się rozpaczliwym wołaniem
"Nie...nie...absolutnie nie..."
Wzmianka o niewoli i Syberii przywołała mu na myśl jego chłopięce lata, kiedy przysłuchiwał się wojennym opowiadaniom swego stryja Ignacego. Między jego sytuacją a wspomnieniami stryja było jedno logiczne powiązanie. Stryj też był wojennym jeńcem, jako austryjacki żołnierz w Pierwszej Wojnie Światowej, który spędził kilka lat na urodzajnej i bogatej Wielkorusi. W jego opowiadaniach kraina ta była "miodem i mlekiem" płynąca, gdzie ludzie żyli w wygodach i dostatku. Z drugiej strony informacje docierające do Polski przez zieloną granicę mówiły o biedzie i głodzie w po-rewolucyjnych latach kraju Związku Sowieckiego.
Stanisław może przyjąłby opowiadania stryja jako miarodajną opinię o życiu na terenach rosyjskich, gdyby nie widok wychudzonych i wybiedzonych twarzy sowieckich żołnierzy, wyraźnie rzucające się jemu w oczy. Ich widok był absolutnym dowodem, że pogłoski o biedzie w kraju "czerwonego raju" miały więcej uzasadnienia niż wojenne wspomnienia stryja. Róznica czasu i zmiana systemu miały swój wpływ na zmianę waruków życia obywatela sowieckiego kraju.
Stryj był jedną z większych postaci w młodych latach Stanisława. Najbardziej interesującą stroną tego człowieka były jego doświadczenia i związana z tym filozofia życia, jaką on stworzył dla siebie i dla dobra innych. Filozofię tą on ujął w formie złotych myśli, własnych i pożyczonych, którymi operował przy każdej nadażającej się okazji. Stanisław często przysłuchiwał się jemu i przy każdej okazji starał się przyswoić sobie te cudowne myśli. Wówczas one imponowały młodemu chłopakowi wielkością idei, polotem treścią i górnolotną frazeologią. Ukrytym celem w tym przysłuchiwaniu się starszemu człowiekowi było przyswojenie sobie różnych myśli i frazesów, aby w przyszłości mogł imponować innym erudycją i wiedzą.
Wpomnienie o stryju było tylko przelotną refleksją, spowodowaną podobieństwem jego obecnej sytuacji do jego bliskiego krewnego z innej wojny. Pozatym jego złote myśli w trudnych okolicznościach zaczęły przemawiać do Stanisława w formie rad i porad, jakie mogły być pomocne w przewidywanej sytuacji. Każda z nich mogła udzielić mu moralnego poparcia w planowanym przedsięwzięciu czy skoordynowaniu jego luźnych myśli. W konsekwencji tego, siedząc pod płotem, wyciągał z bogatego ich zasobu te, które w danej chwili mogły służyć jego intencjom.
"Nie wolno rozpaczć i tracić nadzieji..." głos stryja wołał myślą ostrzeżenia przed poddaniem się uczuciu zwątpienia, obojętności i rozpaczy.
"Co za cudowna myśl. Porada tego rodzaju jest jak najbardziej na czasie," bratanek natychmiast wypowiedział swoje zdanie.
Z chwilę przyjęcia tej mądrości inna złota myśl natychmiast wyłoniła się z lamusa pamięci:
"Do odważnych świat należy!" głos bliskiego krewnego wołał ponownie.
Tym razem sprawa była bardziej skomplikowana. Okazanie odwagi w obliczu ustawionych strażników i karabinów maszynowych mogło zakończyć istnienie ryzykanta jedną zabłąkaną kulą. Brawura mogła podnieść człowieka do wyżyn bohatera, ale też może wymazać go z listy żyjących bez nadania mu rozgłosu. Mimo zastrzeżeń co do tej mądrości Stanisław był jak najbardziej skłonny przysłuchiwać się dalszym myślom, jakie jego pamięć zdołała zachować i zaoferować.
"Odważnym szczęście sprzyja..." do niego doszła następna sugestia.
Znowu trudno było doszukać się rozsądku w tej złotej myśli w danej sytuacji. Przynajmniej na pozór ona nie wnosiła nic nowego do jego sprawy. Znowu brawura zawierająca w sobie możliwość popełnienia samobójstwa.
"Rozważ to nieco głębiej," następny głos porady przemówił do Stanisława.
Do obecnej chwili jego pojęcie odwagi wiązało się ściśle z wielkimi wyczynami wielkich ludzi, którzy oddali swoje życie na polu chwały dla ocalenia ludzkości od złych sił i przewrotnych idei, lub przynajmniej dla uwolnienia zaklętej księżniczki ze szponów tyrana. Jego obecna sytuacja wymagała innej interpretacji terminu. W tym kryło się ocalenie własnej skóry z trudnej sytuacji wojennej.
"Działaj po tej linii," głos stryja sugerował. "Ale co czynisz rób z rozsądkiem i patrz końca."
Ostatnia myśl wydała się jemu dziwnie znajomą. W tym wypadku nie mogł przypisać autorstwa swemu krewnemu. Musiał też przyznać, że stryj nigdy nie rościł sobie pretensji do jej stworzenia.
Ta myślowa dyskusja wydawała się dziwną i nierealną, ale w niej kryły się pewne pobudki i wartości, które mogły być pomocne w przeprowadzeniu Stanisława zamiarów. Pozytywne pojęcia jak odwaga, osobiste szczęście i rozsądne myślenie były tymi elementami, które budowały w nim moralne poparcie i zaufanie do samego siebie. To pobudziło go do dalszego działania. Jeśli miał zdobyć się na tak ryzykowne przedsięwzięcie jak ucieczka, ponowne i bliższe rozpoznanie terenu byłoby jak najbardziej wskazane.
Siedząc pod płotem miał na widoku centralny budynek w którym pod strażą trzymano polskich oficerów i inną szarżę, z prawej strony masa żołnierska przeszkadzała mu obserwowaniu na bramę, a od południa stała już rozpoznana przez niego budka z dróżką i "strażnikiem" nazewnątrz. Żaden z tych trzech kierunków nie mogł wchodzić w rachubę jego planowania. Pozostała tylko wschodnia część z której jeszcze nie zapoznał się w szczegółach.
Już poprzednio wzrok Stanisława wędrował w tamtym kierunku, ale pobieżna obserwacja nie oferowała nic konkretnego. Tym razem postanowił podejść bliżej do rogu południowo-wschodniego rejonu fabryki. W miarę zbliżania się do tego miejsca kilka niezauważonych dotychczas szczegółów wzbudziło w nim zainteresowanie. Dlatego dalsze rozpoznania tego punktu było jak najbardziej wskazane.
Obecność strażnika w tym kącie dawała mu do zrozumienia, że komenda obozu doszukała się w tym rejonie słabego punktu i postanowiła wzmocnić go strażą. Zdanie komendy oraz domysły Stanisława, aczkolwiek podobne w zasadzie różniły się z sobą w szczegółowym ujęciu tych pogladow.
Stanisław zrobił kilka kroków w kierunku strażnika, chociażby dlatego, aby zapoznać się z jego osobą. Młody i wychudzony chłopczyna z karabinem na ramieniu, stojący po wewnętrznej stronie drutów, prowadził ożywioną rozmowę z cywilną ludnością nazewnątrz. Tematem rozmowy były warunki życia w Związku Sowieckim. Ton dyskusji nadawał młody chłopczyna z karabinem, jako wybitny znawca swego rodzinnego kraju. Na każde pytanie z poza drutów odpowiadał chętnie długą tyradą pochwał dla systemu komunistycznego. Rola propagatora sprawy sowieckiej musiała mu bardzo imponować, ponieważ twarz jego promieniała radością, kiedy głosił wielkość i chwałę swego kraju.
Polski jeniec, stojąc w pobliżu, przez kilkanaście minut przysłuchiwał się jego wywodom. W czasie tego przypatrywał się jego osobie, jego wyglądowi, jego ubraniu oraz wojskowemu oporządzeniu. Ten młody człowiek mimo swego karabinu budził w nim litość. Jego wiek, napewno nie przekraczajłcy osiemnastu lat, jego szara wychudzona twarz i chude do kości ciało tworzyły razem obraz człowieka godnego pożałowania. Jego uzbrojenie, składające się ze starego carskiego karabinu z nałożonym bagnetem i umundurowanie w postaci wytartego drelichu też nie mogły niczym imponować jego słuchaczom.
Jego zewnętrzny wygląd był zaprzeczeniem tego, co on opowiadał o zaczarowanym raju, gdzie według jego orzeczenia ludzie żyli dostatnio i wygodnie. Słuchająca ludność cywilna musiała zdawać sobie sprawę z tego, że jego głos był głosem sowieckiej propagandy - czyli głosem nieprawdy i zakłamania. To widocznie prowokowalo słuchających do zadawnia różnych pytań, które zakrawały na nabijanie się z młodego żołnierza. On jednak przyjmował je poważnie i bez zastanowienia wypowiadał epistołę propagandy, wpojonej w nim przez "politruków.".
"Czy w twoim kraju jest makaron?" ktoś z poza drutów zapytał.
"Mnogo... mnogo..." Chłopczyna z miejsca odpowiedział. "Nasze kopalnie produkują go dniem i nocą."
"A pomarańcze też macie?"
"Kanieczno ...Fabryki produkują ich więcej niż potrzeba," brzmiała natychmiastowa odpowiedź.
Słuchanie tej propagandy sowieckiej było dla polskiego jeńca przypadkową sprawą. On mial inne sprawy w swojej myśli. W najbliższym otoczeniu tego kąta fabryki były różne szczegóły, które budziły w nim większe zaintersowanie niż wywody "strażnika". Na lewo od siebie widział biegnący wzdłuż całej długości parkanu drewniany barak magazynowy. Między płotem i ścianą baraku biegło wąskie przejście, odgrodzone od podwórka krótkim parkanem i furteczką. Nieco dalej w tym samym kierunku, ale za płotem, widniał zielony sad, lśniący czerwienią dojrzewających jabłek. W jego natychmiastowej ocenie miejsce miało niemal idealny układ dla przeprowadzenia jego planów.
Samo odkrycia miejsca nie było ostatecznym rozwiązaniem problemu. Wiele szczegółów pozostało jeszcze do rozwiązania. Wolnym ruchem Stanisław podsunął się do furteczki. Odwrócony do niej plecami uchwycił za klamkę, ani na chwilę nie spuszczając oczu ze strażnika. Klamka poddała się pod naciskiem jego dłoni - furtka uchyliła się lekko. To było wszystko co on chciał wiedzieć w danej chwili. Reszta planu musiała czekać do zmierzchu.
Słońce wciąż wisiało wysoko na niebie. Pogoda dnia ani na chwilę nie zmieniła swego oblicza. Cudowna jesień ubrała pierwszy dzień niewoli Stanisława pięknem na które istniejące okoliczności absolutnie nie zasługiwały. Jednak niebieskie niebo i słońce nawet w tak niewyradnej sytuacji budziły w nim uczucie błogiego istnienia. Wolny od swojej zasadniczej troski, Stanisław postanowił spędzić resztę popołudnia pod parkanem i rozkoszować się dobrodziejstwem jesiennego dnia.
Na miejscu tym miał zamiar czekać na swoją szkolną koleżankę, czarno-oką Zosię, która przyrzekła powrócić do fabryki. W tym wypadku on musiał być kierowany przeczuciem, bo ledwie usiadł pod parkanem ujrzał jej smukąa postać przepychającą się przez tłum żołnierzy. Idąc między nimi, oglądała się w jedną i drugą stronę, jakgdyby w poszukiwaniu za znaną osobą. Tą osobą nie mógł być nikt inny tylko jej gimnazjalny kolega. Młody człowiek podniósł się z miejsca i wyszedł na jej spotkanie.
Twarz jej była spokojna, ale smutna. Nic nie wskazywało na to, aby ona miała pocieszającą wiadomość dla swego kolegi. Patrząc na jej niewyraźny wyraz twarzy, Stanisław domyślał się, że w swej wyobraźni dziewczyna już go widziała na dalekich stepach Rosji, czy Syberii, jako wojennego "plennego". Tym razem spotkali się nieco dalej od bramy. Dziewczyna wzięła go pod ręke i zaprowadziła na nieco wolniejsze miejsce. Następnie wyciągnęła z torebki niewielką paczuszkę, zawiniętą w papier gazetowy i wcisnęła mu do ręki.
"Musi być kiełbasa..." Stanisław powiedział z lekkim uśmiechem na twarzy, kiedy doszła woń czosnku.
"Niezupełnie... kanapki z kiełbasą. Napewno przydadzą się tobie."
"Możesz być tego pewna," jej niedawny kolega ze szkoły odpowiedział.
Dziewczyna ponownie sięgnęła do torebki i wyciągnęła następną paczuszkę owiniętą w gazetowy papier. Stanisław wyczuł w palcach coś twardego. Zaglądnął do środka. Wewnątrz był solidny kawał czarnej czekolady. Takiego luksusu w nowych okolicznościach on się nigdy nie spodziewał.
"Skąd tyś to dostała?" jej szkolny kolega zapytał. "Czy taki towar jest jeszcze w sklepie?"
"Oh, nie... to z kuchni od mamy," panna odpowiedziała z uśmiechem. "Sklepy są już zupełnie puste. Czego sowieci nie wykupili to sklepikarze pochowali."
"Mówisz, że w sklepach już niczego niema?"
"Już ci powiedziałam, co było na półkach wczoraj, dzisiaj zupełnie znikło. Sowieci wykupują chleb całymi naręczami, a w restauracji zabrali wszystkie pierogi. Oni wyglądają na bardzo głodnych," Zosia wyjaśniła.
"To widać po ich twarzach".
Dziewczyna popatrzyła na niego smutnymi oczami, jakby chciała coś mu jeszcze powiedzieć. Widząc smutny wyraz twarzy, jej towarzysz domyślał się, że wyobraźnia panny już śledziła jego najbliższe losy. W tej chwili on chciał upewnić ją, że jego przyszłość nie musi wyglądać zbyt tragicznie. W jego trudnej sytuacji uprzedzanie faktów jest kwestią wyobraźni, która widzi przyszłość człowieka w minorowych kolórach. Przed odejściem Zosia uścisnęła go i na pożegnanie powiedziała:
"Jutro przyniosę ci wiżcej..." i z tym odeszła od niego.
Młody jeniec śledząc ją wzrokiem, w swej duszy cicho jej odpowiedział:
"Zosiu, jeśli mi wszystko pójdzie dobrze, ty mnie jutro tutaj nie zobaczysz."
Kiedy raz jeszcze spoglądnął w stronę koleżanki, jakiś nieznany męski głos wypowiedział swoje zdanie na jej temat:
"Ach, to fajna babka...Można panu pozazdrościć."
"To jest moja koleżanka, nie moja panna," Stanisław wyjaśnił.
"Wszystko jedno, to jest klasa dziewczyna," przygodny adorator Zosi nadal wyrażał podziw dla jej urody.
Stojąc wśród tysiący ludzi na podwórku, młody człowiek nagle poczuł się osamotniony. Odejście Zosi, jedynej bliskiej duszy, musiało podziałać na niego deprymująco. Bezwiednie skierował swoje kroki do miejsca pod parkanem, aby obserwować ludzi i rozmyślać o swoich ukrytych planach. Do zachodu słońca było conajmniej dwie godziny czasu. Widok kręcących się żołnierzy od czasu do czasu pochłaniał jego uwagę. Przypadkowe myśli dotyczące jego zamaru pochłaniały resztę jego czasu i powoli budowały w nim zrozumiałą emocję.
Kiedy gorzejąca tarcza zachodzącego słońca schowała się za linią budynków, Stanisław znowu zrobił krótki spacer do wcześniej upatrzonego miejsca.
Przez pewien czas kręcił się tam i z powrotem, sprawdzając czy nic się nie zmieniło w poprzednim układzie rzeczy. Już na pierwszy rzut oka rozpoznał, że w tym punkcie nastąpiła jedna zasadnicza zmiana, która dotyczyła strażnika. W czasie jego siedzenia pod parkanemnu zmieniono posterunek i na miejsce młodego chłopczyny przyszła bardziej dojrzała osoba. Gdyby nowy strażnik poświęcał wiecej uwagi służbie niż dyskusjom z cywilami z poza parkanu, taka sytuacja mogłaby wpłynąc ujemnie na plany polskiego jeńca. Pod tym względem sytuacja nie uległa żadnej zmianie.
Młody człowiek odetchnął z ulgą, kiedy nowy strażnik wykazał te same skłonności jak jego poprzednik. Rozmowa z cywilami była nawet bardziej ożywiona. Wartownik, nieco starszy wiekiem, dla widocznej chęci zaimponowania słuchaczom z zapałem opowiadał im o cudach swego komunistycznego kraju. W nim było nawet więcej pewności siebie i swady oratora niż u jego poprzednika, co mogło być konsekwencją uprzednio nabytej sztuki propogawania nieprawdy. Temat jego opowiadań nie był istotną sprawą dla Stanisława; ważnym było to, że ten człowiek rozkoszował się własnym głosem.
Na dworze zaczęło robić się szaro. Z nastaniem zmroku na lini parkanów fabrycznych zajaśniały elektryczne światła. Tego Stanisław nie wziął pod rachubę w swoich planach. Trzeba było sprawdzić w jakim stopniu ten problem mógł być przeszkodą lub utrudnieniem. Dla sprawdzenia popatrzył w kierunku przejścia między parkanem, barakiem i drzewami owocowymi nazewnątrz. Światła elektryczne miały swoje szare rejony, które wydawały się najlepszym punktem do przeskoczenia przez druty.
Odwrócony tyłem do furtki sięgnał po klamkę. Kiedy trzymał ją w dłoni myśl o stryju ponownie dała mu znać o sobie... "Stryju życz mi powodzenia," Stanisław szepnął do siebie. W chwię potem przekręcił klamkę i lekko pchnął furtkę. Powolnym ruchem przesunął się na jej drugą stronę, cały czas obserwując strażnika i grupę cywilów prowadzących z nim rozmowę.
Podczas zamykania furtki wzrok jego spotkał sie z parą oczu wpatrzoną w niego. Oczy te musiały należeć do Polaka, który napewno życzył mu dobrze. Tego był jak najbardziej pewny, bo oczy w tym krytycznym momencie zwracały uwagę na niego a nie na strażnika...One mi nie pomogą, ale napewno nie zaszkodzą," Stanisław pomyślał. Mała przelotna myśl, która dla niego w danej chwili nie miała większego znaczenia. W tym momencie należało działać szybko i w jak najkrótszym czasie dostać się do upatrzonego ciemniejszego miejsca.
Wzdłuż ściany biegł wąski chodnik cementowy, który jemu wcale nie był potrzebny. Szczęśliwie równolegle do niego biegł wąski trawnik, który całkowicie głuszył jego kroki. Słuchem on wciaż sprawdzał co się za nim działo. Od rogu dochodziły go odgłosy rozmowy, a nawet krótkie wybuchy śmiechu..."Być może, że cywile współpracują ze mna..." krótka myśl przebiegła przez jego głowę.
Parę chwil później znalazł się na uprzednio upatrzonym miejscu. Tam zatrzymał się na sekundę, aby sprawdzić jak wygląda sytuacja w okolicy strażnika. Tam ożywione głosy wciąż górowały nad szarzyzną wieczora. W tym momencie myśl o stryju znowu powróciła do niego, w odpowiedzi sam szepnął do siebie:
"Stryju, teraz albo nigdy."
Momentalnie chwycił rękami górną linię drutów i zaczął się wspinać po parkanie. Ciszę wieczoru przerwał przeraźliwy zgrzyt butów ocierających gwoździami o siatkę drutu. Ten przeraźliwy dźwięk zagrał w jego uszach tysiącem karabinów maszynowych, równocześnie strzelających do niego. W danej chwili na to nie mógł zwracać uwagi. Należało wspinać się szybko i myśleć jeszcze szybciej. Tego wymagała najbardziej krytyczna chwila jego przedsięwzięcia.
W ułamku sekundy był już na wysokości górnych drutów. Przez moment jego ciało wahało się w jedną i drugą stronę, aby uchwycić równowagę. Potem skok w dół. Nagle lot ciała w powietrzu został niespodziewanie zahamowany. Jego kurtka zaczepiła o kolce górnej linii drutów. Uciekinier całym ciężarem ciała szarpnął się w dół. Druty się poddały. W następnym ułamku sekundy znalazł się na trawie po drugiej stronie parkanu. W szarzyźnie wieczora rozpoznał rzędy drzew i wolną przestrzeń między nimi, prowadzącą do jaśniejącego światła u jej końca.
Styanisław przyjął dalekie światło jako swój następny cel. Powstał na nogi i zaczął biec tak szybko jak mu siły pozwalały. Kilka następnych minut biegu wydawały się tak długie jak wieczność. Wreszcie zdyszany znalazł się przed drzwiami jakiegoś domku. Natychmiast zapukał. Przez sekundę niecierpliwie czekał na odpowiedć - znowu czas dłużył się w nieskończoność. Jedna myśl jaka dawała znać o sobie była obawa czy mieszkańcy tego domu będą skżonni jemu pomóc. Od ich dobrej woli mogło zależeć dalsze powodzenie jego ucieczki.
Po kilku długich sekundach drzwi uchyliły się lekko. Stanisław bez zaproszenia wśliznął się do środka. Młoda kobieta, stojąca przy drzwiach, patrzyła na intruza ze zdziwionymi oczyma, nie zdając sobie sprawy z tego kto i poco on wdarł się do jej domu. Z tego stanu osłupienia wybawił ją młody mążczyzna, który widząc obcą osobę w domu też podszedł do drzwi. Zanim człowiek ten wypowiedział pierwsze słowo, Stanisław zawołał podniesionym głosem:
"Uciekłem z fabryki. Potrzebuję cywilnych łachów. Dam panu w zamian mój nowy drelich."
Mężczyzna wahał się przez chwilę, nie będąc pewnym jak reagować w tej sytuacji. Kobieta zorientowała się szybciej w sytuacji, jaka nagle powstała w jej domu.
"Poszukaj za starym ubraniem na dole i daj je temu panu," Stanisław usłyszał jej rozkazujący głos.
Młody człowiek, niewątpliwie jej mąż, bez najmniejszego sprzeciwu skoczył po schodach do jakiegoś pomieszczenia na dole, które wyglądało na piwnicę lub skład dla niepotrzebnych gratów.
Stanisław natychmiast przystąpił do następnej nieuniknionej czynności - do ściągania ze siebie wojskowego munduru, nie krępując się wcale obecnością kobiety w pokoju. W ogólnym podnieceniu ani on ani ona nie czuli się zażenowani jego obnażaniem się z ubrania aż do bielizny. Młoda kobieta musiała rozumieć sytuację i zdawała sobie sprawę z tego, że uciekinierowi należy pomóc w jak najszybszym opuszczeniu jej domu. Jeśli sowieci wysłaliby patrol w poszukiwaniu za zbiegiem sytuacja właścicieli domu mogła być niezwykle trudna.
Jej mąż musiał też działać w połpiechu, bo w kilka chwil później stał już przed Stanisławem trzymając w ręce starą zniszczoną kurtkę i nie lepiej wyglądające spodnie. Młody uciekinier odrazu zauważył jeden zasadniczy problem, gdy naciągnał na siebie dolną część garderoby. W rozkroczu była wielka dziura , która dla ludzkiej przyzwoitości należało czymś przykryć. Kobieta musiała to zauważyć, bo szybko skoczyła do innego pokoju i przyniosła kilka szpilek. To niewielkie ulepszenia życia do pewnego stopnia zaradziło problemowi. Na całe szczęście górna część ubrania przedstawiała się lepiej. Jej długośc, sięgająca poniżej rozkrocza zupełnie przesłoniła widoczne jeszcze dziury.
"Czy pan zna drogę do Jazłowca?" Stanisław zwrócił się z zapytaniem do gospodarza domu.
"Tak znam, conajmniej dwadzieścia kilometrów drogi. Ale pan będzie musiał przejśc przez dwie ukraińskie wioski, gdzie pan nie spotka się z gościnnym przyjęciem," gospodarz odpowiedział, oferując przytem cenna usługę wyprowadzenia uciekiniera poza granice miasta.
W ciemności nocy Stanisław i jego przewodnik przeszli kilka ulic i wkrótce znaleźli się na peryferiach miasta. Uszli jeszcze kilkaset metrów przez niezabudowaną przestrzeń i znaleźli się przy wązkiej kładce, przerzuconej przez jakiś strumyk. Tam młody człowiek pożegnał swego dobroczyńcę i kierując się jego wskazówkami oraz własną intuicją ropoczął długą drogę do rodzinnego Jazłowca.
W obcej okolicy i w dodatku w nocy Stanisław nie czuł się zbyt bezpiecznie. Poczucie wolności jednak było silniejsze niż obawa przed niespodziewaną przygodą w nieznanym mu terenie. Świadomość tego, że w najbliższym czasie nie groził mu pobyt w sowieckim obozie jeńców, że jego niedawna rola jeńca należała już do przeszłości i że zima syberyjska znikła z jego niedawnych obaw, budowała w nim uczucie pewności siebie i pogodę ducha. Równocześnie budziło się w nim uczucie wiary w powodzenie przedsięwzięcia na które zdobył się samodzielnie w najtrudniejszym momencie swego życia.
Noc była cicha, spokojna i częściowo pochmurna. Od czasu do czasu blady księżyc ukazywał się z poza chmur i oświecał przed Stanisławem otwartą przestrzen po której on maszerował. Mimo uczucia samotności młodym uciekinierem wciąż kierowało podniecenie jakie było konsekwencją niedawnej ucieczki i odzyskanej wolności. One całkowicie głuszyły w nim obawy przed niespodziankami nocnej wędrówki w nieznanym terenie. W danej chwili nie był pewien co do układu lokalnej geografii, ale z grubsza orientował się, że był po południowej stronie szosy łączącej Buczacz i Monasterzyska. Posuwał się więc ostrożnie, kierując się słuchem i intuicją starego harcerza, aby przypadkiem nie wdać się w jakąś niepotrzebną przygodę.
Po dłuższym wędrowaniu na przełaj wydało się jemu, że musiał zejść z kierunku swojej trasy. Tuż za ciemną linią horyzontu ukazały się jakieś światła na przewidywanym szlaku jego marszu. Widocznie znalazł się w pobliżu jakiejś wioski, która mogła być małym osiedlem o ukraińskiej albo mieszanej ludności. Ostrożnie podszedł do okna najbliższej chaty. Zaglądnał do wewnętrz. Na scianach zobaczył ikony oraz obrazy grecko-katolickich świętych. Odrazu zdał sobie sprawę, że znalazł się w niewłaściwym miejscu. Dla bezpieczeństwa należało ominąć to osiedle.
Celem obejścia wioski, Stanisław musiał wejść do ciemnej ściany lasu, która w szarzyźnie nocy wyglądała jak jeden solidny mur. Bezpieczeństwo wskazywało na konieczność wejśćia do wnętrza i tam szukać drogi, utrzymującej kierunek jego marszruty. Zaraz po przekroczeniu czarnej granicy poczuł pod nogami wąską dróżkę lub ścieżkę, biegnącą brzegiem lasu. Po czasie jego wzrok przywykł do ciemności lasu, co pozwoliło mu na odróżnienie odróżnić linii drzew o wolnej przestrzeni ścieżki. Las dobiegł końca. W tym miejscu, dróżka zeszła się z szosą i małym strumykiem. Nad strumykiem przebiegał mały i wąski mostek. Młody uciekinier przeszedł na drugą stronę i znowu znalazł się w otwartym polu. Uszedł kawał drogi i wówczas znowu się jemu wydało, że pomylił kierunek. Skręcił więc w lewo z myślą, że po przekroczeniu szosy znajdzie się w pobliżu polskiej wioski Barysz. Znowu uszedł kawał drogi, ale na szosę się nie natknął.
Natomiast na lewo, conajmniej w odległości kilometra, spostrzegł światła reflektorów i usłyszał warkot motorów. Tamtędy musiała przechodzić szosa do Buczacza. W tym samym czasie doszedł do niego odgłos broni maszynowej i pojedynczych strzałów karabinowych. Dla pewności położył się w kartoflisku i przeczekał aż strzelanina ustała a warkot motorów zamilkł. Lezac na ziemi poczuł głód i zmęczenie. Sięgnął ręką do kieszeni i z apetytem głodnego wilka pochłonął kanapki z kiełbasą, darowane mu przez koleżankę Zosię.
Po posiłku i odpoczynku poczuł się na siłach do kontynuowania marszu. Na szosie po lewej stronie panowała już kompletna cisza, natomiast po stronie prawej na ukos przed nim dochodziło go dalekie szczekanie psów..."Tam musi być jakaś wioska...", Stanisław pomyślał. Postanowił pójść w tamtym kierunku w nadzieji, że jakaś poczciwa dusza pozwoli mu przespać na słomie w szopie lub stodole. W kilka minut później zobaczył przed sobą ciemne kontury stodoły. Starał się dojść do niej, ale wściekłe ujadanie psów zmusiło go do zrezygnowania z tego zamiaru.
Niedługo potem natknął się na zarys konturów innego zabudowania. Znowu ujadający pies bronił dostępu do stodoły. Tym razem zdołał go obejść i w miejscu gdzie wyczuł słomę zaczął układać dla siebie legowisko. Nagle w domu po drugiej stronie podwórka zaświeciło się światło. Wkrótce w wejściowych drzwiach wiejskiej chaty ukazała się postać ludzka z naftową lampą w ręku.
"Kto tam jest?" Stanisław usłyszał głos kobiecy wołający po polsku.
Przez otwarte drzwi stodoły on z miejsca odpowiedział:
"Wracam z wojny, chcę się przespać w waszej stodole."
"Czemu w stodole? Przyjdźcie do mieszkania, tutaj będzie wam wygodniej."
Stanisław znowu obszedł psa i idąc za kobietą wszedł do mieszkania. Wewnątrz zastał dorosłą dziewczynę, która siedziała w kacie na barłogu.
"Daj temu człowiekowi swój tapczan!" kobieta z lampą w ręku zawołała do niej.
Ale, kiedy w świetle lampy zobaczyła człowieka w brudnym i podartym ubraniu jej pierwsza sugestia natychmiast uległa rewizji. Następny rozkaz rzucony w kierunku młodej kobiety był zupełnie odmienny w swej treści.
"Przynieź wiązankę słomy ze stodoły i zrób temu człowiekowi łożę na podłodze."
Wkrótce potem na podłodze znalazła się rozścielona wiązanka słomy przykryta konopianą weretą. W swoim żebrackim ubraniu Stanisław natychmiast rozłożył się na niej i usnął jak zabity. Faktycznie była to pierwsza noc z wielu ostatnich, kiedy mógł rozłożyć swoje kości na posłaniu i zaznać rozkoszy głębokiego snu.
Obudził się dopiero późnym rankiem. Natychmiast po podniesieniu się z łoża chciał wyruszyć w dalszą drogę, aby dojśc do rodzinnego domu jeszcze tego samego dnia. Gospodyni z miejsca sprzeciwiła się temu. Kazała mu usiąść na ławie i zaczekać aż przygotuje mu śniadanie. Podczas, gdy ona krzątała się w kuchni, do mieszkania weszło dwóch starszych meżczyzn, niewątpliwie jej krewnych, albo sąsiadów. Między nimi a Stanisławem zaraz wywiązała się rozmowa na temat ostatnich światowych wydarzeń. Wiadomości, jakie mężczyźni przynieśli ze sobą były wprost nie do uwierzenia.
Wioska Barysz, do której młody człowiek wszedł w ciagu nocy i w której doznał gościnnego przyjęcia, był w stanie całkowitego nieładu informacyjnego. Wyobraźnia ludzka tworzyła absurdalne wiadomości, podobno pochodzące ze świata, które naiwni ludzie roznosili po okolicy jako absolutną prawdę. Obaj niewątpliwie godni gospodarze nie omieszkali podzielić się wiadomościami z nieznajomym człowiekiem, który niespodziewanie trafił do ich wioski w ciagu ciemnej nocy.
"Czy pan wie co się dzieje na świecie" jeden z nich zapytał.
"Nie słyszałem niczego od kiedy wojska sowieckie weszły do Polski," Stanisław odpowiedział.
"Mówią ludzie, że Niemcy już zajęli terytorium Francji i Anglii. Cały świat jest gotów im się poddać," jeden z nich wyjaśnił.
"To nie jest prawdopodobne," młody człowiek, rozumiejąc niedorzeczność takiej wiadomości, z miejsca zaprzeczył.
"Nie tylko prawdopodobne, ale prawdziwe... Nie tylko to, ale podobno Japonia już zajęła Amerykę," dodał drugi.
"To nie może być prawdą. Tak duże zmiany nie mogłyby zaistnieć w ciagu kilku dni," młody Polak starał się wyjaśnić gospodarzom niemożliwość takich wydarzeń w świecie w tak krótkim czasie.
Podczas śniadania Stanisław zwrócił się do nich o wskazanie mu drogi do Jazłowca. Obydwaj znali doskonale piętnasto kilometrową trasę do tego starożytnego miasta. Ale w ich przekonaniu droga ta dla Polaka była raczej niebezpieczną. Problemem były dwie ukraińskie wioski, Zubrzec i Leszczańce. Dlatego ze wzgędu na ryzyko gospodarze doradzali młodemu człowiekowi obejść je zdaleka. Swoje obawy opierali na nie sprawdzonych jeszcze wiadomościach, jakie krążyły po Baryszu.
"Podobno w Zubrzcu zaatakowali polską kolonię," jeden z nich podzielił się informacją ze Stanisławem.
"Jak wygląda sprawa w Leszczańcach?" młody Polak zapytał.
"Tego nie wiem, ale będąc panem, wystrzegałbym się tej wioski."
"U nas we wiosce już urzęduje milicja. Trzeba uważać, aby się na nich nie natknąć, bo mogą aresztować..." Drugi też udzielił swoją radę Stanisławowi..."ale, żeby pan był bezpieczny to wyprowadzę pana do lasu, a stamtąd trzeba będzie szukać swojej drogi."
Dla uciekiniera z rąk sowieckich była to cenna pomoc. Po śniadaniu opuścił gościnny dom Polki razem z gospodarzem i bez żadnych przygód przeszedł przez wioskę. Nowych stróżów prawa jeszcze nie było na drogach, a z ludności cywilnej nikt nie zwracał uwagi na obcego i licho ubranego człowieka. Jego towarzysz zaprowadził do lasu i znowu wyjaśnił mu bezpieczny szlak do jego rodzinnego Jazłowca.
Liściasty las, dający mu osłonę przed ludzkim wzrokiem, był bezpieczniejszym miejscem niż otwarte pole. Stanisław wszedł na jedną leśnych dróżek, w przybliżeniu biegnącą po linii jego marszu. Nie uszedł daleko, gdy w samym środku lasu spotkał się z grupą kilku kobiet przy odosobnionym domku. One natychmiast go obstąpiły i zaczęły wypytywać o mężów i synów, których powołano do wojska. Jedna z nich zaprosiła go do mieszkania, aby ugościć go jedzeniem. Młody człowiek mając na myśli długą drogę do domu nie skorzystał z jej gościnności. Inna kobieta pobiegła do sadu, narwała trochę jabłek do fartuszka i wypchała nimi jego chlebak i kieszenie w jego porwanych łachmanach.
Po wyjścu z lasu, natknął się na gospodarza orzącego pole. Człowiek ten, narodowości ukrańskiej z miejsca odniósł się podejrzliwie do obcej osoby w jego okolicy. Odrazu zaczął go wypytywać co robi w tym miejscu i dokąd idzie, cały czas patrząc na niego jak na człowieka, któremu nie należy ufać. Dla udobruchania go Stanisław wyciągnął z chlebaka paczkę paierosów i wsunął mu do ręki. To małe przekupstwo stworzyło nieco lepszą atmosfere, która pozwoliła mu na oddalenie się od gospodarza o podejrzliwych oczach.
Po dalszych kilku kilometrach znowu spotkał gospodarza, orzącego pole. Dla bezpieczeństwa zapytał go po ukrainsku o drogę do Jazłowca. Mimowoli spojrzał na tabliczkę furmanki i wyczytał na niej czysto polskie nazwisko. To nie świadczyło jednak o polskości tego człowieka. Przez wiele wieków mieszania się ludności samo nazwisko nie było dowodem pochodzenia danej osoby. Gospodarz ten okazał się być Rusinem i po ludzku odniósł do obcego sobie człowieka.
"Przez Zubrzec wy sami nie idźcie, tam milicjanci aresztują każdego obcego człowieka," chłop mówił po ukraińsku.
"Macie tutaj kawałek chleba. Połóżcie się pod kukurydzianką. Jak skończę oranie to przewiozę was przez wioskę," człowiek mówił dalej.
Do zorania kawałka pola nie pozostało mu wiele. Słuchając jego rady młody Polak położył się pod stogiem kukurydzianki i w milczeniu spożył kawałek czarnego chleba, jaki chłop wcisnął mu do ręki. Wkrótce po zakończeniu orania i włożeniu sprzętu na wóz stary Rusin kazał mu wsiadać obok siebie i powiózł go w kierunku wioski. W czasie drogi człowiek ten zaczął zwierzać się ze swoich obaw, których przyczyną było wkroczeniem sowietów na polską ziemie.
"Widzicie," on mówią, "całe życie człowiek ciężko pracował w Ameryce, dorobił się trochę grosza, kupił w kraju dom i pole i teraz może zostać bez niczego. Sowieci zaprowadzą kołchozy, a ja niezależny gospodarz będę u nich służył za zwykłego robotnika."
Widać było, że gospodarz miał pewne pojęcie o systemie komunistycznym, którego ideje nie bardzo mu odpowiadały. Obawy Rusina wydawały się Stanisławowi nieco przedwczesne, ponieważ zajęcie polskich terenów nie oznaczało przejęcie ich pod swoje panowanie. Tylko ostateczny traktat pokojowy po zakończeniu wojny mógł zadecydować o przesunięciu się granic w tę czy inna stronę. Prawdopodobnie gospodarz otarł się o jakąś ukraińską komunistyczną organizację, która propagowała natychmiastowe wprowadzenie sowieckiego ustroju w nowo zajętym kraju.
"Widzicie, na starość przyjdzie się człowiekowi być najemnikiem," gospodarz wciąż ubolewał nad swoim przyszłym losem.
"Musicie mieć ładne gospodarstwo, skoro przyjechaliście z Ameryki," Polak zapytał. "A jest parę ładnych morgów i ładny dom pod blachą, ale co z tego, jak wszystko trzeba będzie oddać. Mówiłem żonie, trzeba było zostać w Ameryce, ale ona się uparła jechał do kraju. Teraz człowiek nie wie jaki będzie jego koniec," Rusin w dalszym ciągu ubolewał.
Jadąc główną drogą Stanisław obawiał się, że mimo towarzystwa jego opiekuna jakiś gorliwy milicjant może go zatrzymać dla wylegitymowania obcego człowieka w wiosce. Widocznie gorliwi i najgorliwsi byli zajęci innymi sprawami w danym czasie. Na drodze nie było żadnej wielkiej władzy z karabinem na ramieniu o ponurym spojrzeniu w oczach. Na drugiej stronie wioski stary Rusin, przed pożegnaniem udzielił młodemu Polakowi kilka rad i wskazówek.
"Obejdźcie Leszczańce zdaleka. Tam nie jest bezpiecznie. Wczoraj zamordowali dziedzica."
"Kogo, starego Gołębiowskiego?" Stanisław zapytał.
"Nie, tego młodego..."
"Hrabiego Hasdorfa?"
"Tak jego...Spuścili na niego głaz i strzaskali mu głowę... Tak wy się pilnujcie, jak będzieci tamtędy szli..." Stary Rusin wciąż ostrzegał Stanisława, gdy ten zsiadał z wozu.
Do Leszczaniec nie było daleko - ledwie kilka kilometrów. Dzień był pogodny, chociaż niecałkowicie słoneczny. Pogoda akurat nadająca sią na spacer po polu i lesie, ale w nowych warunkach w takim spacerze nie było przyjemności. Po wyjściu z małego lasku ujrzał w oddali rząd białych chat wiejskich i na polu grupę pracujących ludzi. Zgodnie z ostrzeżeniem Rusina obszedł ta całą przeszkodę daleko z prawej strony. Potem skręcił w lewo do lasu i po zboczu jaru zszedł do rzeki Strypy. Po drugiej stronie widać już było jazłowieckie lasy, wśród których była działka jego ojca. Z chwilą przekroczenia rzeki Stanisław był już jedną nogą w domu.
Pozostało mu jeszcze pół godziny drogi do Jazłowca. Ale z myślą powrotu do domu wiązała się obawa przejścia przez miasto i spotkania się z jego nowymi władcami. Ktokolwiek tam rządził niewątpliwie nie był przychylny Polakom. Jego zjawienie się na ulicy mogło być w swoich skutkach przykre dla niego..."Lepiej udać się do wuja Leona, który ma sad pod lasem. Tam będzie bezpieczniej," Stanisław pomyślał.
Po wyjściu z lasu przeskoczył przez żywopłot i znalazł się na terenie kawałka ziemi, należącej do wuja. Akurat jego bliski krewny siedział na wysokiej drabinie i zrywał śliczne duże czerwone jabłka. Ledwie Stanisław ukazał się na otwartej przestrzeni natychmiast znany mu głos zawołał z góry:
"Co wy tutaj robicie, to jest prywatna własność."
"Wuju, czy wuj mnie nie poznaje?"
"Ach Stasiu... Stasiu, skąd ty się tutaj wziąłeś?" schodząc w pośpiechu z drabiny rozsypał jabłka i niemal spadł na ziemię. Natychmiast podbiegł do Stanisława, wziął go w ramiona i pełen wzruszenia zaczął mówić mu o jego najbliższej rodzinie:
"Twoi rodzice tacy zmartwieni, mama płacze a tato nie może sobie znaleść miejsca... Jak to dobrze, że wróciłeś z wojny."
Razem zeszli na niższy poziom posiadłości, gdzie się mieścił dom wuja. Bliski krewny cały czas trzymał go za ramię, jakby w obawie, aby na ostatnim odcinku jego drogi do domu nic się nie przydarzyło jego siostrzeńcowi. W domu powitała go ciotka i całe młode rodzeństwo. Najstarszej córce zaraz kazano pobiec do wujostwa i powiedzieć w tajemnicy, żeby przyszli do ich domu. Ojciec przybiegł pierwszy i rozpłakł się na widok syna. Matka już płakała po drodze. Chociaż wiadomość podana przez córkę wuja nic nie mówiła o powrocie Stanisława, serce matczyne wyczuło w niej dobrą nowinę dla siebie. W domu zrobiło się rojno i gwarno. Ogólnie zadecydowano, że jego powrót przynajmniej w danej chwili należy utrzymać w tajemnicy.
O zmroku, już we własnym ubraniu, Stanisław w towarzystwie rodziców zrobił ostatnia czść swojej długiej podrózy. Znowu przywitanie z młodszymi od siebie braćmi, którzy dopiero teraz dowiedzieli się o jego powrocie. Niedługo potem całe miasto wiedziało, że Stanisław powrócił z wojny. Do jego domu zaczęli przychodzić ludzie z pytaniami o mężów, braci i synów... czy on przypadkiem nie spotkał się z nimi. Brakujących było wielu. Jednak każda rodzina nosiła się z nadzieją, że ich najbliżsi, podobnie jak Stanisław powrócą cało i zdrowo do domowych progów.
Wieczorem kąpiel w ciepłej wodzie, świeża bielizna i świeżo wyprasowana pościel. Wreszcie można było użyć snu i spoczynku i przedewszystkim domowego ciepła. W tej chwili ogólnego poruszenia wszelkie sprawy domowe i nie domowe zeszły na dalszy plan. Wojna, jej konsekwencje i ostateczne rozwiązanie przynajmniej na kilka godzin nie były tematem chwili. Nawet nowi władcy miasta nie byli wielkim tematem ich rozmów, obaw i niepokoju. Szczęśliwy powrót jednej osoby do domu nawet w trudnej i niepewnej sytuacji przyniósł wiele radości dla wszystkich w najbliższym jej otoczeniu.
<./szlak_wstep.htm> <./szlak_wstep.htm> <./szlak_2.htm> <./szlak_2.htm>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz