M O D L I T W A

Twoje światło w Fatimie

czwartek, 14 listopada 2019

Co mówi Polsce Wanda Półtawska




"Nie mam raka. Nie będzie żadnej operacji, zwężenie ustąpiło, bóle znikły, nie boli mnie nic. (...) Nie śmiem powiedzieć, że to cud, odsuwam tę myśl - boję się jej".
Jeśli rzeczywiście powrót Półtawskiej do pełni sił po ciężkim oparzeniu w 2014 roku był cudem, to nie był to pierwszy cud w jej życiu. W 1962 roku niebo też w jej intencji było szturmowane. Z pewnością robił to Brat, Wojtyła, za pośrednictwem - dziś już świętego, a wówczas żyjącego w opinii świętości - włoskiego za­konnika, o. Pio.
Tuż po wakacjach w 1962 roku Wojtyła wyjechał do Rzymu na pierwszą sesję II Soboru Watykańskiego. Pozostali w Krako­wie Półtawscy szykowali się do kolejnej przeprowadzki. Kilka lat wcześniej Wanda, która była wówczas radną dzielnicy Stare Mia­sto, jako ofiara eksperymentów pseudomedycznych w Ravensbruck dostała od premiera Józefa Cyrankiewicza przydział na mieszkanie przy rondzie Mogilskim, tuż obok pętli tramwajowej. Hałas pojazdów uniemożliwiał jej spanie, więc niemal natych­miast dała ogłoszenie w gazecie o zamianie. Po kilku miesiącach udało się wymienić mieszkanie na lokal przy ul. Brackiej - tuż przy krakowskim Rynku, parę minut spacerem od kurii przy Franciszkańskiej. Jednak w tym czasie pojawiły się u niej silne bóle. Początkowo tylko w nocy, potem także w ciągu dnia. Za­częła podejrzewać, że to nowotwór. Jej diagnozę 31 października potwierdził lekarz. Rak jelita grubego.
"Pani doktor nie powiedziała mi diagnozy wprost. Wiedzia­łam, że nie miała odwagi. Powiedziała opisowo: na wysokości 13 cm twardy, okrężny naciek z owrzodzeniem - źródło bólu!" - zapisała w notatkach. Dodając, że była wprawdzie spokojna, nurtowały ją jednak pytania o to, co robić dalej, ile czasu jesz­cze jej zostało: "Ale uświadomiłam sobie, że małe mają dopiero 4 lata! I nagle zdecydowałam, że wezmę urlop bezpłatny i spędzę resztę życia z dziećmi, żeby coś zapamiętały z matki, zanim za­bierze mnie przedłużone rakowe konanie!".
Następnego dnia - w uroczystość Wszystkich Świętych, w dzień rocznicy święceń kapłańskich Wojtyły - poszła na cmen­tarz, bo wydawało jej się, że musi wybrać miejsce na grób. "Skoń­czyłam 41 lat życia. Dużo, ale mało, żeby umierać!" - notowała.
Pomimo bólu i zmęczenia rzuciła się w wir pracy. By wy­kończyć "planowo wszystkie pozaczynane sprawy", by ukryć słabość przed rodziną. O diagnozie lekarzy nie powiedziała bo­wiem mężowi. Gdy ze łzami w oczach pytał, co przed nim ukry­wa, śmiała się, a on się uspokajał. "Płacz Andrzeja ujawnił mi jedno: jeżeli będą jakiekolwiek szanse przedłużenia życia, szanse jakiejkolwiek operacji, muszę się zgodzić. To nic, że będzie to ja­kiś czas życie kalekie. Dla niego lepiej, żebym była żywa jak naj­dłużej" - pisała. Jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego, że życie ze sztucznym odbytem jest właściwie kalectwem. Walczy­ła samotnie. Nikt nie wiedział. Mocowała się z Bogiem: "Jezu, widzę to tak jaskrawo, że boli samo przeczucie. (...) Panie, nie dorosłam do tego krzyża, takiego krzyża! Nie chcę, nie chcę, nie mogę tego przyjąć!".
A dalej: "Coś się we mnie boi i zarazem coś ufa; coś jest głębią spokoju i coś we mnie ginie w niepokoju! Rozdarcie - coś podej­rzewa najgorsze i coś we mnie ufa, spodziewa się... Czego? Cudu?". Pracuje szybciej i dokładniej. Nie ma obok niej Brata, a ona cze­ka na jego pośrednictwo. Chce napisać do niego list. "Ale nagle pomyślałam, że zanim te napisane przeze mnie teraz słowa dotrą do Ciebie, mnie może już tu nie będzie. I zatłukło mi się serce lę­kiem" - pisała w notatkach przeznaczonych dla Wojtyły.
List z wiadomością o chorobie oraz z pojawiającymi się w związku z nią pytaniami do Wojtyły jednak wysłała. Mężowi nie mówiła nic. Przeprowadzka i zamieszanie wokół niej pozwa­lały na ukrywanie cierpienia.
10 listopada 1962 roku Wojtyła pisał z Rzymu: "Twoje przeko­nanie, że jest nowotwór, nie zostało wprawdzie potwierdzone, ale można je przyjąć. Chodzi o to, co dalej robić. I tutaj, Dusiu, pragnę Cię, tak jak umiem, zmobilizować do walki o Twoje zdrowie i ży­cie. Widzisz, masz za sobą straszliwe doświadczenia Ravensbruck, masz szereg ciężkich porodów i wyczerpującą pracę, ale dopiero co skończyłaś 40 lat, masz czworo małych dzieci i Andrzeja. Dusiu, jest jeszcze coś więcej - jakaś misja czy powołanie, które jest rzeczą rzadką, jakieś szczególne doświadczenie człowieka oparte na samodoświadczeniu. Chodzi o to, aby tymi wartościami jak najdłu­żej służyć innym, choćby nawet nie w takim zakresie ilościowym, ale tutaj przede wszystkim jakość jest ważna".
W dalszej części zachęcał do poddania się operacji, zapew­niał o modlitwie za nią i podkreślał, że mąż musi się dowiedzieć, bo "pozostawianie go poza zasięgiem tej sprawy, pozostawianie go w nieświadomości poza tym, że jest niemożliwe, byłoby chyba jakąś krzywdą". List - zgodnie z prośbą Półtawskiej - wysłał na adres ks. Mariana Jaworskiego.
Kilka dni później Półtawska podjęła decyzję o poddaniu się operacji. Odbyła rozmowę ze znajomym doktorem, który zgodził się przeprowadzić zabieg. Termin wyznaczono na czwartek 22 li­stopada. O chorobie powiadomiła męża. Płakał. W sobotę 17 li­stopada poszła do szpitala na badania. "Powiedzieli, że jest jeden procent na sto, że może to nie rak. Po co tak mówią, chyba lepiej milczeć" - odnotowała w zeszycie. Weekend spędziła w domu. Do kliniki wróciła we wtorek. W środę przeprowadzono kolejne badania. W czwartek - 22 listopada - napisała: "Jestem jak ude­rzona, nie mogę siebie odnaleźć. Boję się powiedzieć, co się stało, boję się rzecz nazwać po imieniu. (...) Badanie ostateczne, ostat­nia rektoskopia wykazała zupełnie co innego. (...) Owrzodzenie, które wczoraj było, zniknęło, nie ma go, została lekko zaróżowio­na po świeżym zagojeniu śluzówka. Nie mam raka. Nie będzie żadnej operacji, zwężenie ustąpiło, bóle znikły, nie boli mnie nic. (...) Nie śmiem powiedzieć, że to cud, odsuwam tę myśl - boję się jej. (...) Ja nie modliłam się o zdrowie, to nie ja uprosiłam!". W notatkach z kolejnych dni niedowierzanie miesza się z lękiem. Przecież nie prosiła o żaden cud, a została "osaczona przez Boga". I natrętne pytanie: "Czego chcesz ode mnie, Panie?".
Wiadomość o cudownym uzdrowieniu błyskawicznie posła­no do Rzymu. Wojtyła odpisał 26 listopada, ale list do Krakowa dotarł dopiero 7 grudnia. "Za tamto, tj. przywrócenie zdrowia Dusi, dziękujemy - obyśmy umieli tak samo gorąco dziękować, jak umiemy prosić" - pisał. Ale jak można dziękować tak samo, jak prosić, skoro Wanda nie prosiła o cud? "Nie umiałabym uwierzyć w cud i nie umiem przeżyć cudu! - odnotuje. - Wła­śnie o to chodzi: ja nie umiem przeżyć cudu - dlaczego? Usiłuję zrobić analizę. Chyba coś się we mnie buntuje przeciwko takiemu »manipulowaniu« mną. A fakt uzdrowienia, zamiast rzucić mnie na kolana z wdzięcznością dla Boga, wzbudził we mnie bunt".
"Ja nie modliłam się o zdrowie, to nie ja uprosiłam!" - pisze Półtawska. A zatem kto? Cofnijmy naszą narrację do 17 listo­pada 1962 roku, do dnia, w którym przeszła w szpitalu pierw­sze badania przed operacją. Tego właśnie dnia bp Karol Wojtyła napisał jednozdaniowy list do San Giovanni Rotondo. Jego ad­resatem był o. Pio: "Wielebny Ojcze, proszę o modlitwę w inten­cji czterdziestoletniej matki czterech córek z Krakowa w Polsce (podczas ostatniej wojny przebywała pięć lat w obozie koncen­tracyjnym w Niemczech), obecnie ciężko chorej na raka i bę­dącej w niebezpieczeństwie utraty życia: aby Bóg przez Wsta­wiennictwo Najświętszej Dziewicy okazał swoje miłosierdzie jej samej i jej rodzinie".
List za pośrednictwem przyjaciela - ks. Andrzeja Marii De­skura, wówczas referenta w Papieskiej Komisji ds. Kinematografii i Radia - trafił do rąk Angela Battistiego, który od 1941 roku znał o. Pio. Następnego dnia, w niedzielę 18 listopada, wieczorem ko­perta jest już w rękach świątobliwego zakonnika. Battisti relacjo­nuje: "Ojciec Pio poprosił mnie o otwarcie koperty i przeczytanie listu. Byłem zaskoczony: list nie zawierał nic nadzwyczajnego. Był jednym z wielu tego rodzaju, które Ojciec Pio otrzymywał każdego dnia od osób proszących go o modlitwę". Po wysłu­chaniu treści listu zakonnik mówi: "Angelino, jemu nie można odmówić!" i poleca, by biskupa z Polski zapewnić, że będzie się gorąco modlił "za tę mamę".
Jedenaście dni później Wojtyła pisze kolejny list, w którym informuje zakonnika o niespodziewanym uzdrowieniu kobiety, jeszcze przed operacją: "Bogu niech będą dzięki. Także Tobie, Wielebny Ojcze, serdecznie dziękuję". Także i w tym przy­padku posłańcem jest Angelo Battisti, który staje przed o. Pio 1 grudnia, a ten prosi o odczytanie listu. "Panu niech będą dzię­ki!" - mówi zakonnik i poleca, by Battisti przechował oba listy, "ponieważ pewnego dnia się przydadzą".
Półtawska nie wiedziała nic o listach Brata wysyłanych do San Giovanni Rotondo. Nie miała nawet pojęcia o istnieniu o. Pio. O wszystkim dowiedziała się dopiero w grudniu 1962 roku po powrocie Wojtyły z Rzymu. "Nie pytałam o nic i wola­łam to zamknąć. (.) Zamknęłam ten rozdział, ale było we mnie to pytanie: »Jak to naprawdę było?«. Drążyło mnie".
W grudniu 1997 roku Jan Paweł II powie w rozmowie ze swoim biografem, że według jego przekonania był to cud, do którego doszło za pośrednictwem o. Pio. Z notatek Półtawskiej z roku 1962 wynika, że także ona tak uważała, ale nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Wypierała to. W wywiadzie udzie­lonym w 2001 roku dwumiesięcznikowi "Głos Ojca Pio" wy­znała, że nie brała pod uwagę Bożej ingerencji, a fakt zniknięcia objawów chorobowych uważała za mieszczący się "w ramach po­myłki diagnostycznej". W cud uwierzyła dopiero w maju 1967 roku, a więc prawie pięć lat po wyzdrowieniu.
Na początku tego roku Półtawska wyjechała do Stanów Zjednoczonych na skomplikowaną operację kręgosłupa szyjnego. Groziło jej porażenie wszystkich kończyn i krakowscy neurochi­rurdzy zdecydowali się wysłać ją do Honolulu, do prof. Ralpha Clowarda - wybitnego specjalisty od tego typu zabiegów. Ope­rację przeszła pod koniec lutego i na początku marca opuściła klinikę. Na powrót do Polski otrzymała od niemieckiej organi­zacji Pax Christi bilet okrężny i mogła wybrać dowolną trasę po­wrotną. Wracała przez Londyn, Paryż oraz Rzym. W notatkach z podróży kilka razy pisze, że chciałaby spotkać o. Pio, lecz nie potrafi uzasadnić dlaczego. Pod koniec kwietnia znalazła się we Włoszech, a 11 maja dojechała do San Giovanni Rotondo. Na­stępnego dnia zobaczyła się z o. Pio.
"Jest we mnie tak, że nie znajduję słów, nie chcę nic pisać, nie chcę nikomu mówić. Opowiem Ci, jak się spotkamy - ale. teraz dopiero na pewno wiem, co się stało w listopadzie 1962.
Wiem - ale jak to wyrazić? Brak słów - no i teraz jest we mnie wreszcie uciszenie" - pisze w notatce przeznaczonej dla Wojtyły i mimo zastrzeżenia, że opowie wszystko przy osobistym spo­tkaniu, podaje lakoniczny opis zetknięcia się ze świątobliwym zakonnikiem.
Po mszy św., wychodząc z zakrystii, podszedł do niej i kła­dąc rękę na jej głowie, zapytał: "Allora, va bene?". "Kobieta obok nas rozpłakała się i mówi, że tyle razy tu była, a nigdy nikogo nie dotknął, że mamy szczęście. Wiem, że to było dla mnie - nikt mi tego nie wytłumaczy. To przeze mnie pogłaskał także zakonni­ce. Ale to było dla mnie - rozpoznał mnie. I teraz jest we mnie wreszcie wyciszenie" - napisze.
Wydarzenie to przez wiele lat było tajemnicą rodziny Półtawskich oraz Karola Wojtyły. Nikomu o tym publicznie nie mówili. Przechowane przez Angela Battistiego dwa listy Wojtyły do o. Pio po raz pierwszy opublikowano dopiero w 1987 roku z okazji wi­zyty Jana Pawła II w San Giovanni Rotondo. Sama Półtawska wypowiedziała się na ten temat dopiero pięć lat później. W 1992 roku o spotkaniu z o. Pio napisała: "To spojrzenie mam w sobie -i tego spojrzenia nie da się opisać. A ja nagle wiedziałam, że On mnie rozpoznał i że to właśnie On przyczynił się do tych pięciu procent tam, wtedy - na oddziale onkologii! Spojrzenie i uśmiech jakby trochę figlarny... (...) Czułam i czuję do dziś dotyk tej dłoni na mojej głowie. Zrozumiałam i rozumiem do dziś to spojrzenie przenikające do głębi serca - i noszę je w sobie".
Ojciec Pio stał się jej prywatnym - choć wtedy jeszcze nie­formalnym - świętym. Do tego stopnia bliskim, że zaczęła mu przypisywać wiele wydarzeń ze swojego życia.
Jak choćby to, gdy w jakimś parku podeszła do niej niezna­joma kobieta i poprosiła, by poszła z nią do ciężko chorej sio­stry. Kiedy do niej dotarły, ta bez ogródek oświadczyła, że miała pewność, że Półtawska do niej przyjdzie. Ojciec Pio jej o tym powiedział.
Albo to, gdy stojąc w deszczu w długiej kolejce na postoju taksówek i widząc, że nie zdąży na zaplanowane spotkanie, wes­tchnęła: "No, tym razem muszę mieć pomoc z góry, bo nie ma siły, nie zdążę". Nagle pojawia się dawny pacjent i proponuje pod-wiezienie.
Albo w 1978 roku, gdy przed Bożym Ciałem lało jak z ce­bra, a ona poprosiła o pomoc o. Pio. Podczas mszy św. odprawia­nej w katedrze na zewnątrz jeszcze padało, ale gdy tylko ludzie wyszli na dwór, deszcz ustał i przez całą procesję nie spadła ani jedna kropla wody. Lunęło, gdy wrócili do katedry. "Cud? Oczy­wiście, zjawisko naturalne - ale ja wiem, że to nie tak. Że mój prywatny Święty podtrzymał niebo i zasłonił Hostię niesioną na ulice. Nie zmuszam nikogo, żeby w to wierzył - nie mówię, ale ja wiem" - stwierdza.
Także podczas wycieczki z przyjacielem księdzem. Też pa­dało, ale o. Pio sprawił, że gdy zaczynali mszę św., przestało. Nad nimi piękne słońce, a po bokach ciężkie deszczowe chmury.
Albo wtedy, gdy po niegroźnym wypadku samochodo­wym na jej twarzy pojawił się obrzęk, spowodowany przez płyn mózgowo-rdzeniowy. Znajomy lekarz orzekł, że trzeba operować, ale przecież ona musi pojechać do Rzymu! I wte­dy pomaga przyłożony do twarzy obrazek z kawałeczkiem relikwii i modlitwą o beatyfikację o. Pio. Rano po obrzęku nie było śladu.
Interwencja ma miejsce także podczas wizyty u pewnego kapłana, który był zaprzyjaźniony z o. Pio i miał w domu róż­ne należące do niego kiedyś przedmioty. Przy stole wywiązała się ożywiona rozmowa z innymi gośćmi. Krytykowano Kościół, hierarchów. A kiedy Półtawska mówi, że ta dyskusja na pewno nie podobałaby się o. Pio, "z tych nagromadzonych przedmio­tów buchnął tak skoncentrowany zapach kwiatów, jakby ktoś rozbił flakon perfum". Wszyscy zamilkli, a ona powiedziała tyl­ko: "no właśnie".
Czy pomógł wtedy, gdy jesienią 1975 roku po raz kolejny zdiagnozowano u Półtawskiej nowotwór? Złośliwy - do natych­miastowego usunięcia. Sytuacja trochę podobna do tej z listopada 1962 roku. Wojtyła w Rzymie, ona w krakowskim szpitalu prze­żywa wszystko w samotności. Znów strach przed operacją, przed kalectwem. Nowotwór usunięto w całości. Przerzutów nie było. W notatkach żadnych śladów po prośbach o pomoc do o. Pio.
"Chciałabym doczekać tej chwili, kiedy fanfary na placu świętego Piotra ogłoszą, że Kościół uznał Go świętym - chciała­bym tego nie dla mnie, bo ja sama nie mam żadnych wątpliwości. (.) Taki święty jest potrzebny dla naszej ziemi i dla tej zagubio­nej ludzkości, która nie może odnaleźć prostej drogi do nieba. Chciałabym to widzieć, jak się odsłoni jego postać wyniesiona na ołtarze, i myślę, co zrobić - co zrobić?! - żeby ten moment przyspieszyć? Jak poruszyć to Niebo? Myślę, że do tego trzeba poruszyć Niebo, bo ta ziemia jest zbyt oporna i pełna przeszkód" - napisze Półtawska w 1992 roku w jednym z artykułów.
- Poruszała to niebo wszelkimi możliwymi sposobami. W sprawie beatyfikacji naciskała na wszystkich, którzy mogli coś w tej sprawie zrobić. Oczywiście głównie na Jana Pawła II, któ­remu też zależało na szybkich pracach przy procesie - mówi mi abp Edward Nowak, w latach 1990-2007 sekretarz watykańskiej Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych. - Półtawska wręcz nas za­dręczała w tej sprawie. Mówiła, że my w kongregacji nic nie ro­bimy, że za wolno pracujemy. Nie mogła zrozumieć, że pewnych procedur po prostu nie da się przeskoczyć czy obejść - dodaje.
To podejście widać w jednym z tekstów Półtawskiej, w któ­rym porusza m.in. problem procesu beatyfikacji zakonnika z San Giovanni Rotondo: "No więc żeby poruszyć Niebo, trzeba się modlić o to, żeby ten proces wreszcie się skończył. Bo właściwie ten proces to jest tylko biurokracja, sterty papierów, które i tak nie przemogą ludzkiej pewności. Padre Pio jest święty, czy go tak nazwą, czy nie. Ludzie - setki, tysiące ludzi - dziś już mają to przekonanie, ale jest potrzebny ten akt formalny, żeby jeszcze po­mnożyć możliwości działania".
W tym samym tekście wspomni również o tym, że przy każdej wizycie we Włoszech odwiedza San Giovanni Rotondo i modli się przy grobie zakonnika. Niepokoi ją fakt, że jego współbracia usuwają kwiaty z jego grobu, bo przed beatyfikacją nie wolno szerzyć kultu. "Nie rozumiem tego. Co to znaczy? Kto może mi zabronić modlić się do mojego Świętego? A wreszcie, przecież warunkiem kanonizacji jest vox populi (»głos ludu«)! Ludzie muszą uznać kogoś świętym i dopiero wtedy Kościół to akceptuje. A ludzie już dawno uczynili Ojca Pio świętym, bo Go znali. »Znał swoje i one go znały« - więc na co jeszcze czekać???" - pytała.
- W tym artykule najlepiej opisała swoje podejście do pro­cedury. Wychodziła z założenia, że skoro ona jest przekonana o świętości o. Pio, to cały Kościół musi tak uznać. Nie ma na co czekać. Parę razy byłem świadkiem tego, jak wierciła Jano­wi Pawłowi II dziurę w brzuchu w tej sprawie - opowiada jeden z obecnych pracowników Kongregacji. - A on za każdym razem tłumaczył, że nie ma się co spieszyć - dodaje.
"Pozwoliłam sobie nawet przypomnieć Ojcu Świętemu, że św. Antoni został wyniesiony na ołtarze w ogóle bez procesu, tyl­ko decyzją papieża. Ale nasz Ojciec Święty odpowiada: »Ja też chcę, ale wszystko ma swój czas« i uważa, że trzeba respektować oficjalną drogę wyznaczoną przez kongregację. Ile razy mówię, że chcę doczekać tej chwili, a jestem już stara, Ojciec Święty od­powiada: »Ja też chcę, a jestem starszy« - no i takie są nasze roz­mowy" - mówiła Półtawska w wywiadzie dla "Głosu Ojca Pio".
W listopadzie 1996 roku Jan Paweł II napisał do Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych list z prośbą o przyspieszenie prac nad procesem beatyfikacyjnym o. Pio. Komisja teologów nie bada­ła cudownego uzdrowienia w 1962 roku Wandy Półtawskiej, bo w procesie nie liczą się cuda dokonywane za życia kandydata na ołtarze. W grudniu 1997 roku Kongregacja zakończyła prace. Be­atyfikacja o. Pio odbyła się 2 maja 1999 roku na placu św. Piotra w Rzymie. Trzy lata później - 16 czerwca 2002 roku - Jan Paweł II ogłosił go świętym. W obu uroczystościach brała udział Wan­da Półtawska. A kiedy później bywała w San Giovanni Rotondo, gwardian tamtejszego klasztoru dawał jej klucz do celi o. Pio, by mogła tam spokojnie pobyć.
W marcu 2017 roku Wanda Półtawska przekazała parafii pw. św. Ojca Pio na warszawskim Gocławiu jego relikwie, które sama wcześniej otrzymała od przyjaciół świętego. Są to skrze­py krwi świętego oprawione w obrazek, zdobiony relikwiarz z fragmentem bandaża z jego rany oraz obrazek z własnoręczną dedykacją.

Fragment pochodzi z książki "Wanda Półtawska. Biografia z charakterem". 
https://deon.pl/wiara/duchowosc/cud-wandy-poltawskiej,457769
_____________________________________

Wanda Półtawska: Jan Paweł II bolał nad ateizacją Polski. Ignorancja jego nauki jest żenująca

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz