Beata
Obertyńska (1898-1980), poetka i aktorka teatrów lwowskich, córka
Maryli Wolskiej. Aresztowana w lipcu 1940, przebywała w więzieniach
i obozach, w 1941 pracowała w kołchozie pod Bucharą. ZSRR opuściła jako
członkini Pomocniczej Służby Wojskowej Kobiet w 1942. Po wojnie
zamieszkała w Londynie, gdzie uprawiała twórczość poetycką
i prozatorską.
strona [2] „W domu niewoli” (fragmenty)
***
Piotr Lisiewicz
Przyczajone korzenie
Pisała najpiękniejsze w polskiej poezji wiersze o lasach, słonecznikach, zbożu i porach roku. Córka wybitnej poetki Młodej Polski i pioniera polskiego przemysłu naftowego w Galicji uznana przez komunistów za „wroga ludu” schudła w łagrze do 39 kilogramów. Dzięki dzielnemu lekarzowi pijakowi przeżyła czerwonkę. Na emigracji napisała należące do najważniejszych w polskiej poezji wiersze, będące rozrachunkiem z komunistyczną okupacją.
– Wy z Polski? – nastoletnia rosyjska prostytutka spytała polską więźniarkę. Ta kiwnęła głową. – A, to was oswobodzili – zaśmiała się ironicznie nastolatka. „Taką nienawiść do tych »oswobodzicieli« słyszę w jej tonie, że aż mi lżej!” – pomyślała Beata Obertyńska. Dziecko rosyjskiej ulicy spoważniało i rzuciwszy kilka szybkich spojrzeń dookoła siebie, dodało nagle ciszej, już bez ironii, a z wyrzutem tylko: – A my tak czekali! My tak wierzyli, że wy nas przyjdziecie oswobodzić!
Rozwrzeszczane 12–16-letnie „małolatki” to typowy obrazek z sowieckich więzień. „Korkiem czy sadzą najczęściej upaprany stwór, rozebrany najczęściej do fig i staniczka, o wytatuowanych sino rękach, nogach i pośladkach (…) Małe to przeważnie, przedwcześnie zgniłe i zdeprawowane, często bez zębów, anemiczne, skrofuliczne i robaczywe jakieś jakby od kołyski” – pisała Obertyńska o swoich towarzyszkach niewoli.
Z małolatkami ciężko było wytrzymać współwięźniarkom, ale także strażnikom. Pewnego dnia, nie mogąc sobie z nimi poradzić, zrozpaczony dyżurny wezwał na pomoc „jakąś grubą rybę”. Wysoki urzędnik stanął przed okienkiem w drzwiach celi. „Doskakuje, tupie, wali pięścią w drzwi” – zapamiętała Obertyńska. „Czuje się, że purpurowy szał bezsilnej złości zadławi go za chwilę i zaleje. alało go jednak coś zgoła innego! Oto przechodząc, chwytam błyskiem spojrzenia niedwuznaczny, żółtawy chlust, którym tryska niespodziewanie otwór okienka prosto w te rozżarte, na wierzch pasją wyduszone ślepia, na baranią czapkę, rubaszkę, buty, i widzę jeszcze, jak zadławiony, umilkły w pół słowa dygnitarz otrząsa się ze wstrętem jak pies, pluje, prycha, kaszle. Takie są małolatki!” – pisała w książce „W domu niewoli”, z której czerpię jej łagrowe wspomnienia.
W wierszu „Cela” napisze:
Cela – to nie jak w bajce:
cisza i błysk
wysokiego w kratach okienka.
Cela to upał, wrzask
i ścisk,
brak wody i stęchły pęcak.
Cela – to nie samotność:
słoma, dzban,
i szczura tętenty jedwabne.
Cela to ciągła świadomość, że tam
szynel pod drzwiami i bagnet.
Nad zwałem śpiących na podłodze ciał,
– by noc nie mogła być sobą –
oślepiający bąbel szkła:
żarówka tuż nad tobą…
I ta litosna obleśność snów,
co cię podziemnym kanałem
na parę godzin wypuszcza – by znów
lojalnie odstawić nad ranem…
I te uporem zwarte kły
i wola jak pięść ściśnięta,
żeby – na przekór tym spod drzwi –
przetrzymać – i zapamiętać!
Z wiatrówki w oko siostrzyczki
– Mamo! Rym!
– Do czego?
Tak wyglądały rozmowy między matką i piszącą swoje pierwsze wiersze córką. Matką urodzonej w 1898 r. Beaty Obertyńskiej była Maryla Wolska, wybitna poetka Młodej Polski, zaś ojcem Wacław Solski, pionier zwalczanego przez Wiedeń polskiego przemysłu naftowego w Galicji. Matka Wolskiej, zanim wyszła za malarza i rysownika Karola Młodnickiego była narzeczoną Artura Grottgera, zaś jej ojcem chrzestnym był Kornel Ujejski, nazywany ostatnim wielkim poetą polskiego romantyzmu.
– To niemożliwe! Mamie się przesłyszało… – tak Maryla Młodnicka zareagowała na wiadomość, że u jej rodziców był inżynier Wolski po to, by zapytać, czy nie będą przeciwni temu by zabiegał o jej rękę. Poznali się podczas wycieczki do Bubniszcz, skupiska kamiennych bloków.
Najstarsze wspomnienia Obertyńskiej dotyczące matki (opisane przez nią w książce „Wspomnienia” autorstwa Maryli Wolskiej, do której córka dopisała komentarz) nie są typowe: „Mama miała z naszym najmłodszym dzieciństwem, a może dzieciństwem w ogóle, najmniej do czynienia”. Nie była to z drugiej strony sytuacja w owych czasach rzadka. Jak zauważa Obertyńska, matki „nie musiały same niańczyć swoich piskląt, zwłaszcza gdy mogły mieć pewność, że ktoś zrobi to daleko lepiej od nich. A tę właśnie pewność miała, bo „pedagogicznych talentów nie miała za grosz”. Miało to swoje minusy – dystans matek do dzieci, ale i plusy, bo „Mama nigdy nie spowszedniała”.
Dlatego w wieku starszym jawiła się jako „świeży, nieznajomy, a z każdym rokiem lepiej poznawany przyjaciel”, a wkrótce „najlojalniejszy kolega po piórze”. Nietypowe wychowanie dało więc, zdaniem Obertyńskiej, „nieprawidłowo dobre” wyniki.
W dzieciństwie wyjątkową sytuacją, w której niepraktyczna matka nagle zmieniała się w najbardziej energiczną i sprawną opiekunkę, była choroba dzieci. Kiedy mały Julek przebił jeszcze młodszej córeczce Leli wiatrówką oko, jako jedyna nie straciła głowy.
Poetka i świder „Taran”
Przemysłowiec i poetka – dziś taki zestaw może wydawać się egzotyczny. Ale Wacław Solski też był idealistą. Choć wydawane przez niego książki miały tytuły nieco inne niż w przypadku tomików Maryli: „O poznaniu a priori”, „Logometria”, „O podstawach myślowych logistyki”.
Wielki wpływ na Wolskiego wywarł jego wuj – uznawany za naftowego geniusza Stanisław Szczepanowski. Szczepanowski i Wolski wraz z Kazimierzem Odrzywolskim mieli zostać trójką pionierów polskiego przemysłu naftowego w Galicji. „Dobrali się w korcu maku. Entuzjaści, ideowcy i idealiści, ludzie o najszlachetniejszych sercach i zasadach” – pisze Obertyńska. Mistrz Szczepanowski „wiał nad nimi jak orzeł twórczym rozpędem swej prometejskiej idei”. Najmłodszy Wolski – mógł zaoferować swoje techniczne wykształcenie, pracowitość i polot wynalazcy (znał jedenaście języków!). A Odrzywolski – praktykę wiertniczą w Argentynie. Ich ideą było stworzenie polskiego naftowego przemysłu w Galicji, wbrew nieprzychylności władzy w Wiedniu. Ale pięknie rozwijająca się idea została zniszczona. Dyrektor Galicyjskiej Kasy Oszczędności Franciszek Zima zapatrzony w idealistę Szczepanowskiego „jak w tęczę”, przekroczył dopuszczalną wysokość udzielanych mu kredytów.
W tym przypadku nie chodziło o naftę, lecz o węgiel i założenie kopalń w Myszynie i Dżurowie. Pomysł nie powiódł się, a Szczepanowski stał się niewypłacalny. W efekcie Zima został aresztowany. Jak pisze Obertyńska, był to efekt zakulisowych intryg Wiednia, który nie był zadowolony z powstawania przemysłu naftowego będącego w polskich rękach.
Jak zareagowali wspólnicy? Wolski i Odrzywolski nie byli w najmniejszym stopniu zobowiązani do żadnej reakcji. Mimo to natychmiast zgłosili gotowość oddania całego swojego majątku na zabezpieczenie odbioru pożyczek. I spłacili dług w naturze – w terenach, kopalniach, szybach, warsztatach. A majątek ich spółki wyceniano na od 9 do 23 milionów koron. W efekcie sąd uniewinnił Zimę. Ale zanim nadszedł dzień wyjścia na wolność, zmarł on w niewyjaśnionych okolicznościach, prawdopodobnie otruty. O zbrodnię powszechnie podejrzewano Wiedeń.
Taki był koniec marzenia. „Różne kruki i wrony rozdzióbały w krótkim czasie cały wspaniale już rozbudowany polski ośrodek naftowego przemysłu w Galicji i przekreśliły możliwość utrzymania go w polskich rękach” – pisze Obertyńska. Los sprawił, że w rok po tych wydarzeniach obaj wspólnicy Wolskiego zmarli – Szczepanowski na serce, zaś Odrzywolski w wyniku zakażenia.
W 1902 r. geniusz ojca pozwolił Wolskim znów stanąć na nogi. A to dzięki jego wynalazkowi – hydraulicznemu świdrowi do wierceń głębinnych, któremu żona poetka wymyśliła nazwę „Taran”. „Taran” okazał się o 50 proc. efektywniejszy od podobnych niemieckich wynalazków. W efekcie bank z Dusseldorfu kupił patenty na urządzenie za gigantyczną wówczas sumę 600 tysięcy marek. A we wspomnieniu Obertyńskiej z dzieciństwa zachowały się małe torebki z ziemią o różnych kolorach, przez które przebijał się „Taran”.
Szkliście czarny filozof
Lwowski dom dzieciństwa Beaty Obertyńskiej nazwany przez matkę poetycko Zaświeciem nie został zlicytowany, bo był zapisany na Marylę. Mieścił się „w widłach dwóch karkołomnie stromych ulic: Cytadelnej i Kalecza. Kalecza, a nie Kaleczej – bo jej nazwa pochodziła nie od kaleczenia sobie na owej stromiźnie nóg, tylko od nazwiska zasłużonego lwowskiego lekarza. We wspomnieniach Obertyńskiej pojawia się „ciągnący się przy ulicy Kalecza rząd parterowych domków o niskich oknach i błotnistych klepiskach chodników był niedwuznacznie podmiejski”. Nie była to dzielnica luksusowa, lecz „wyjątkowo złodziejska”, gdzie „kradzieże i włamania weszły jej w krew i obyczaj”.
W dziecinnych wspomnieniach poetki pojawia się mnóstwo „czworo-, dwu- i żadnonogów” (te ostatnie to rybki). Wspomina „kruka – szkliście czarnego filozofa”, świnkę morską, koty i dwa psy – mądrego Asana i poteżnego, głupiego Smoka. Pozycję Asana w rodzinie oddawała wypowiedź ojca: – Asan, kiedy widzi, że czytam, odwraca się i odchodzi. A własnych dzieci nie mogę tego nauczyć.
Maryla Wolska, daleka od praktycznego kierowania domem, podejmowała jednak najważniejsze decyzje dotyczące swoich dzieci. Nie chciała żeby chodziły do szkoły (sama też nie chodziła) lub były oddane do klasztoru. Do domu przychodzili nauczyciele, i przynajmniej w stosunku do dziewczynek przestrzegana była zasada: „żadnej wyższej matematyki, chemii, fizyki, geometrii”. Za to dużo więcej niż w szkołach było w ich edukacji literatury, historii sztuki, języków, fortepianu, gimnastyki. „Żadnych świadectw, żadnych dyplomów… Dziś by już taki numer nie przeszedł” – napisała melancholijnie we „Wspomnieniach” wydanych w 1974 roku Obertyńska.
Jak pisze siostrzeniec Obertyńskiej Kasper Pawlikowski (jego wspomnienia są częścią książki „Zaklęte przestrzenie”, zbierającej materiały z konferencji o Obertyńskiej na Uniwersytecie Rzeszowskim) fakt, że ona nigdy nie chodziła do szkoły, lecz tylko zdawała egzaminy eksternistycznie „kryje w sobie odpowiedź na niejedno pytanie związane z jej osobą. Instytucje szkolne, prócz przekazywania wiedzy, mają też na celu uspołecznianie młodych charakterów”. Poetka „nie przeszła przez magiel socjalizacji”, co nie było zresztą wówczas zjawiskiem rzadkim. Zaś „rolę wychowawczą, wraz z wyrabianiem patriotycznych powinności, co znowu nie było elitarne, przejął dom i jego kulturalna orbita”.
Beata miała czworo rodzeństwa – starszych braci, Ludwika (Luka) i Kazia, oraz młodsze rodzeństwo – Julka i Anielę nazywaną Lelą. Ojcem chrzestnym Luka był Władysław Bełza, autor „Katechizmu dziecka polskiego” rozpoczynającego się od słów: „Kto ty jesteś? – Polak mały. Jaki znak Twój? – Orzeł biały”. Luk był pierwszym polskim dzieckiem, które znało ten wierszyk na pamięć.
O Bogu nie mówiło się w domu dużo, bo to była zbyt ważna sprawa, by profanować ją gadaniem. Ale był wszędzie: „w ołtarzykach majowych. Nad łóżkiem babci w Grottgerowskiej kopii Madonny Belliniego czy nad łóżkiem rodziców w ciemnym obliczu Częstochowskiej”. Przed tym majowym ołtarzykiem, ustawionym na komodzie, odbywały się domowe majowe nabożeństwa.
Rodzice do spowiedzi szli zawsze razem, a był to dzień, który dziecko kojarzyło jako „coś prawie ważniejszego od imienin i wyjazdu na wakacje”. Na wyobraźnię dzieci działał fakt, że rodzice spowiadali się u siwiuteńkiego zakonnika, który nazywał się… ojciec Anioł.
Obertyńska będzie poetką ludowej religijności w najlepszym wydaniu, związanej z opisem przyrody i pór roku. W jednym z listów do przyjaciół pisała: „Człowiek powinien mieć do poły płaszcza Boskiego ten sam stosunek, co oset. Chwycić, wpiąć się i z całą świadomością swojej chwastowości nie puszczać”.
Trochę podobnie jak z Panem Bogiem było z patriotyzmem – był zbyt ważny, by o nim mówić wprost, nawet w poezji, choć jak pisała córka „Ta biel i ta czerwień wsiąkała w Mamę od kołyski”. I nie miało znaczenia, że w rodzinie były babki Niemki i Francuzki.
Letnie miesiące Wolscy spędzali w Storożce koło Stryja – miejscowości malowniczo „przypartej do podnóża Karpat” w dolinie rzeki Opór „kilkoma pętlami rzucona na jej dno”. Obok, od Stryja na południe, prowadziła cesarska droga na Węgry, jedyny istniejący trakt wiodący tam przez górzyste pasmo Karpat. Storożka powraca we wspomnieniach Obertyńskiej i jej opowiadaniach wybranych przez prof. Wojciecha Ligęzę, w wydanym w 2001 roku zbiorku „Oamo”.
Małżeństwo rodziców Obertyńskiej było szczęśliwe. „Raz ktoś Mamę zapytał, jak się nazywa krem, którego używa, aby tak młodo i świeżo wyglądać. – Szczęście… – odpowiedziała” – wspominała.
Szklany dzwon i strzał w Sarajewie
„Dopiero od strzału w Sarajewie rozprysnął się szklany dzwon, który nakrywał dzieciństwo i młodość” – tak wybuch I wojny światowej wspominała Obertyńska. Obaj starsi bracia wyszli z domu w legionowych mundurach – organizowanego przez Józefa Hallera Legionu Wschodniego, podlegającego cesarskiemu dowództwu. Córki wywieziono do bezpieczniejszego Kozińca.
Maryla Wolska jako siostra wolontariuszka podjęła pracę w szpitalu wojskowym na Łyczakowie. „Do pielęgnowania chorych miała niewątpliwy talent, a do ludzi prostych – sentyment. Starała się więc zawsze o pracę nie na oficerskich salach, tylko na tych, gdzie leżeli żołnierze” – pisze córka. Siedziała przy łóżkach Gruzinów, Tatarów i Kałmuków. Zdaniem córki, wyjście spod domowego klosza bardzo dużo dało samej matce. Pomaganie samotnym zajmowało w jej życiu wiele miejsca. Odwiedzała staruszki i korespondowała z nimi. Nikt oprócz niej nie pamiętał o wiejskiej nauczycielce, zapomnianej starej aktorce, córce stróża z ulicy Kalecza. A potem pisała ich nekrologi…
Na dwa dni przed podpisaniem traktatu brzeskiego, w lutym 1918 r., Beata wzięła ślub z Józefem Obertyńskim. Ojciec wygłosił z tej okazji mowę, ubrany w… czarny kontusz. Odziedziczył go po wuju Szczepanowskim, który uważał, że póki trwają rozbiory, Polak powinien chodzić w stroju żałobnym. Nie było to udane małżeństwo. „On, bywalec salonów, zainteresowany w kartach i koniach nie umiał docenić sublimowanego charakteru żony, ona zaś – przyzwyczajona do światła domowego ogniska, spragniona rodzinnego ciepła – często była samotna”.
Gdy brat Kaziu zbyt długo nie powracał z wojny, na jego poszukiwanie wyruszyła… 70-letnia babcia, która zdobyła niedostępne pozwolenie na jazdę wojskowym pociągiem na Wschód. Następnie cudem natknęła się na wnuka na dworcu w Żmyrynce. Ten, gdy ją zobaczył, uznał, że ma halucynacje. Energiczna 70-latka przemyciła pod płaszczem jego „dowborską szaszkę”, czyli szablę, której wnuk, mimo nakazów, nie chciał oddać.
Jak grom z jasnego nieba na Polaków ze Lwowa spadły walki z Ukraińcami, którzy nie chcieli przyłączenia miasta do Polski. Ojciec i Kazio wstąpili do Straży Obywatelskiej. Luk był w tym czasie w Perepelnikach, z dala od centrum walk i nikt z rodziny się o niego nie niepokoił. Tymczasem to on dostał się do ukraińskiej niewoli. Uwięziony i bity w czasie śledztwa, został wraz z grupą 24 Polaków rozstrzelany na zamku w Złoczowie 1 kwietnia 1919 roku. Według relacji księdza infułata Czajkowskiego, padł rozstrzelany z okrzykiem „Niech żyje Polska!” na ustach.
A rodzinie w uszach brzmiały słowa z wierszyka jego ojca chrzestnego:
Coś jej winien?
Oddać życie.
Dla Maryli Wolskiej, której był najukochańszym, pierwszym dzieckiem, była to tragedia, z której nie mogła się podnieść. Przeżycie to wpłynęło także na dalsze życie siostry. „Udział w Obronie Lwowa zbratał ją z Lwowskimi Orlętami, do których miała przez całe życie słabość: »To chłopcy, którzy jak Luk dali życie za Polskę«” – wspominał Kasper Pawlikowski.
Pszczoła kosmata
W światku literackim głośno było o przyjaźni Maryli Wolskiej z Leopoldem Staffem. 20-letniego poetę na Zaświecie przyprowadził Adam Młodnicki. Jak zapamiętała Obertyńska, gość miał wdzięk i swobodę swojskiego, dowcipnego chłopca: „Kruchy, wątły, niewysoki pan z bródką w szpic, o bardzo białych zębach i zawsze jakby lekko zachrypniętym głosie. Oczywiście peleryna i czarny kapelusz”.
Uwielbiał jej młodszą siostrzyczkę Lelę, a ją „zaledwie tolerował”. Ale swojski 20-latek robił się „spoważniały i nagle obcy”, gdy deklamował wiersze. Rodzina Obertyńskiej w osobie ciotki ojca – babci Padlewskiej, przyczyniła się zresztą do rozwoju jego kariery. Babcia miała bowiem odłożonych 400 koron, które zamierzała przeznaczyć na swój przyszły udział w sprowadzeniu prochów Słowackiego do Polski. Ale będąc pod wrażeniem poezji 20-latka przeznaczyła jej na wydanie „Snów o potędze”.
Staff pojechał też z Wolskimi do Włoch, na Capri. Mała Obertyńska pamiętała, jak na świeżym powietrzu potraktował chmarę wron, które obsiadły okolicę. „Leżał i krakał. Chropawo, wytrwale, do złudzenia podobnie… I te gawrony tego nie wytrzymały” – wspominała dziecięce wrażenie. We włoskiej restauracji mała Obertyńska wypiła ukradkiem wino ze stołu. Upiła się i Staff musiał wynieść ją stamtąd na rękach. O romansie Wolskiej i młodszego od niej Staffa plotkowano dużo i nieprawdziwie. Przez dowcipy na ten temat wygłaszane przez prof. Edwarda Porębowicza, Maryla zerwała z nim stosunki, a Beata utraciła ojca chrzestnego.
„A zaraz potem jakby kto dojrzałą śliwą potrząsnął” – wspominała pomoc matki w szukaniu rymów do pierwszych wierszy Obertyńska. „Talent dostaje się za darmo, na dobry wiersz trzeba sobie zasłużyć” – tłumaczyła Maryla córce. I wypowiadała zdanie, które zgorszyłoby z pewnością współczesnych polonistów i niemałą część ich studentów: „Poezja jest jak ostryga. Ostryg się nie rozgryza. Ostrygi się łyka. I albo smakują, albo nie. Nie smakują – nie jedz! Ale ruszać na ostrygę ze skalpelem w ręce?”.
Pierwszy tomik Obertyńskiej „Pszczoły w słoneczniku” rozpoczynało następujące motto:
Świat to słonecznik płaski,
a myśl – pszczoła kosmata
ugrzęzła w kwiecie świata…
Był w nim wiersz o ulewie, o urodzie poszczególnych miesięcy, o porach dnia. Jak w wierszu „Zmierzch”:
Nad stawu dymiącą błoń
mrok z pola się przywlókł siny
i pije cicho jak koń
spokój wieczornej godziny
W wierszu „Spowiedź” przyroda z Bogiem – jeden z najważniejszych wątków w poezji Obertyńskiej skojarzona jest najsilniej:
Zarzucę ręce na szyję
Pachnącej kopie pszenicy (…)
Obejmę ją ciasno, silnie,
I powiem w tajemnicy
Obraz siebie jako samotnego włóczęgi, który w jej poezji obecny będzie po wojnie, tu pojawia się po raz pierwszy w wierszu „Pędziwiatr”:
Najpierw prawa, potem lewa,
znowu prawa, znowu lewa,
ciżem moich czarne szczury
chwyta szybko pusta droga
co pode mną się przelewa… (…)
Siedem razy siedem rzek,
siedem razy siedem gór,
przebiegł cicho, chybko, chyżo,
prawy szczur, lewy szczur… (…)
Na sprężystym dwojgu nóg,
Ja – włóczęga pustych dróg!
Bardzo osobisty charakter w poezji Obertyńskiej mają wiersze o jej wymarzonym synku (nie mogli z mężem mieć dzieci). Wiersz „A trawa znów była zielona…” napisała „o moim małym synku, którego wcale nie ma”. „Słyszę nieraz po domu jak drepczesz malutki,/ i kocham twe znajome, wydeptane butki” – pisze poetka. Ten wątek wróci w jej poezji. W jeszcze smutniejszych okolicznościach.
Zboczonka i aligatorstwo
W 1936 roku Obertyńska odbyła pięciomiesięczną podróż – pociągiem ze Lwowa przez Wiedeń i Wenecję do Neapolu, a stamtąd statkiem do Lizbony, z postojami w Syrakuzach, Algierze oraz żeglugą wzdłuż brzegów Gibraltaru. Towarzyszyły temu wypady turystyczne, a w drodze powrotnej – zwiedzanie Paryża. Ten mało znany fragment jej życia opisał prof. Wojciech Ligęza.
Do Lizbony poetkę zaprosili przyjaciele – polski poseł w Portugalii Tadeusz Romer wraz z żoną Zofią z Wańkowiczów. Z podróży Obertyńska pisała listy do rodziny i przyjaciół, a na ich kanwie opublikowała cykl reportaży w „Prosto z mostu” (jej poglądy polityczne były bliskie endecji). Relacje te Ligęza porównuje do „Listów z podróży do Ameryki” Henryka Sienkiewicza.
Pojawienie się Obertyńskiej „na salonach” w połączeniu z rodzinnym charakterem korespondencji uruchamia w pełni jej poczucie humoru. Już samotna podróż powoduje – zmianę jej tożsamości – musi przekształcić się w kobietę wyemancypowaną, czyli „typ koleżeńsko-sportowy”. W efekcie otrzymuje w podróży dwie propozycje matrymonialne.
Na miejscu gazety interesują się jej przyjazdem: „Były już coś trzy czy cztery wzmianki w gazetach o przyjeździe do Lizbony „znanej poetki i literatki”, a telefony z różnych redakcji proszą o wywiad ze mną”. Z ironią podchodzi też do swojej „kariery medialnej”: „Będę musiała blagować »z przyrzutu« o książce, której tłem ma być Portugalia”.
Przed wyjściem na dyplomatyczny raut stwierdza: „Na szczęście widywałam nieraz w kinie, jak światowa kobieta wstępuje na schody”. Konieczne jest do tego unowocześnienie jej sukni, co wymaga jej rozprucia „do ostatecznych granic”. Jak konstatuje, staje się „ni to motylem, ni powojem”. Udaje się też pokonać problemy z kolorystyką: „Aby ożywić trochę moją mdławą tualetę (…) rozkwitam na żołądku płomiennymi kwiatami”. Przygotowania trwają do ostatniej chwili, gdy przychodzi czas na „spojrzenie w lustro i okrzyk japońskiego wojownika przed bitwą: A to jest straszna twarz, z którą rzucę się na wroga!”.
Teraz oberwać mają szacowni gospodarze. Zauważa, że król Portugalii Karol I ma oblicze „jakiegoś czeskiego nadleśniczego”. Zaś wybitna piosenkarka Lucienne Boyer to osoba „o ślicznie niskim głosie, gębie jak kafel, granatowych powiekach i ustach rubinowych, dla większej pokuśności wyświeconych jeszcze wazeliną”. Wśród opisywanych typów pojawiają się „jakiś Trocki, przebrany za kogoś innego” czy „bardzo dewotka i bardzo kwoka”.
Obertyńska nie oszczędza też dzieł sztuki, stwierdzając, że obraz „Święty Hieronim” mógłby nazywać się „Święty manicurzysta”, któremu „lew obojętnie oddał swoją ogromną łapę do zreperowania”. Jeszcze gorzej znieważony zostaje pomnik portugalskiego powieściopisarza Jose Marii Eca de Queirosa: „na dwu gładkich schodkach stoi sobie pan z krawatem, dziurką w klapie i guzikami w porządku – w ogóle pan. Trochę niżej od niego, w przegibie zalotno-miłosnym (…) naga donna, o zapraszająco rozłożonych ramionach i uśmiechu niedwuznacznym (…) Wypadek stanowczo raczej z miejsca kąpielowego czy kliniki, niż z Parnasu”.
Ligęza odnotowuje neologizmy używane przez poetkę: dymnąć (uciec), apódzieszał (od „a pódziesz” – do psa), potrzebnostki, zboczonka, pokłapka (rozmowa), banalitety, aligatorstwo (bierny odpoczynek) itp. Była to ostatnia taka podróż Obertyńskiej w wolnej Polsce. „Następna, przymusowa, będzie prowadzić na północ, poza koło podbiegunowe” – zauważa Ligęza.
Artyści scen sowieckich
– Gdzie wy widzicie tego waszego Boga? Gdzie on jest?
– W niebie.
– Ot i nieprawda! Jestem lotczykiem. Latałem nieraz wysoko, bardzo wysoko, pod samo niebo. I oglądałem się. I żadnego Boga nie widziałem.
– Trzeba było spaść i zabić się. Zaraz by go pan zobaczył!
To fragment dialogu sowieckiego agitatora z 14-letnim chłopcem. Antyreligijne mityngi po wejściu Sowietów do Lwowa miały charakter przymusowy.
Wejście Sowietów do Lwowa było końcem świata Beaty Obertyńskiej. „Bezradnie wracam wciąż pod bibliotekę. Znajome szeregi kolorowych grzbietów, które umiałabym z zamkniętymi oczyma rozpoznać jak ślepiec klawisze. Ratować książki? Jak?”. A ogród? „Zastygł w słońcu jak mucha w bursztynie i nie ma pojęcia, co go czeka. Jak te nasturcje kwitną tego roku! Aleja grabowa też nie wie jeszcze, że to jej ostatnia jesień”.
„Ostatnia jesień” tytuł jednego z jej wierszy:
…Noc narasta od wschodu wielka
i kosmata.
Noc zadławi niebawem precz,
u krańców świata
łun ostatek, co w drzew się nagiej
czerni żarzy.
Usnął park, w chłód przyziemny
grążąc się pomału,
w sen, nad którym wieczornie
osiadł już na straży
wron okrężnie w gałęzie naniesiony
namuł…
Usnął park, jak znużony
po wyroku więzień,
co śmierci się na jawie rozważać
nie waży,
za to snem się zawczasu
z jej bezwładem brata…
…Kiedy żar łun ostatnich między pnie
się wgniata,
Noc narasta od wschodu…
Wyniosła się z domu do pewnego lwowskiego mieszkania. Stamtąd obserwowała to, co dzieje się dookoła. Głoszono, że oficerowie służby czynnej, cała policja i żandarmeria mają się stawić na wyznaczonym placu, a to „dla rejestracji”. „Stawili się. W mundurach, z odznakami. Oficerowie, pułkownicy, generałowie. Otoczyło ich ukryte w bocznych ulicach wojsko, rozbroiło, załadowało na auta. Tych wywieziono w głąb Rosji najpierwszych…” – pisze Obertyńska.
Nie myliła się co do losów swojego domu i ogrodu. We Lwowie potajemnie odwiedzali „burżujkę” pracujący u niej chłopi. „Mój dom splądrowany. Meble wywieźli zaraz po wkroczeniu, książki oblali naftą i spalili na gazonie. Aleja grabowa wycięta. Teraz rąbią park” – zapisuje. Ten dom wracać będzie po wojnie w jej poezji jako jeden z najważniejszych motywów. Będzie tu o nim jeszcze dużo.
Chłopi ratują jak mogą polską „panią”: „Choć wedle sowieckiej propagandy jedliśmy podobno chłopskie dzieci na śniadanie, choć szczuliśmy chłopów psami i na kolanach kazaliśmy się im czołgać do bramy – dzielą się z nami wszystkim, czym mogą, przywożą drzewo, mąkę, mleko, groch. Nocą, chyłkiem – jak kradzione. Wiedzą dobrze, co ryzykują. Nic tak nie rozwściecza Sowietów, jak twierdzenia czy zeznania chłopów, że między dworem a wsią panowały przyjazne stosunki”.
Jeszcze nie wiedzą, że zapłacą za to aresztowaniem – i ona, i oni. Na razie Obertyńska ukrywa się, bierze udział w konspiracji: „Władze wiedzą – i my wiemy – że całe to pozornie uległe miasto pokryła z nagła sieć tajnych organizacji”.
Przemilczając swoją prawdziwą tożsamość, córka burżuja Wacława Wolskiego zgłasza się po odbiór znienawidzonego sowieckiego obywatelstwa, niezbędnego, by przeżyć. Wymyśla sposób, jak je wyłudzić. Przedstawia się jako aktorka, czego dowodem jest wspominany wcześniej dyplom i legitymacja ZASP-u. Sowiecki urzędnik drwi z końcówki nazwy „Scen Polskich”. „Tiepier będą artyści scen sowieckich” – wyjaśnia. Ale udaje się. Formalne średnie wykształcenie – nigdy przecież nie studiowała – też tu pomaga.
We Lwowie zaczynają się wywózki i wyrzucanie z mieszkań. „Po prostu: won na ulicę! Na ich miejsce sprowadzają się sowieckie komandiry z żonami i dziećmi” – notuje. Na kilkudziesięciostopniowy mróz trafiają rodziny z małymi dziećmi, z chorymi.
W czasie tego mrozu wywożą na Wschód całe wsie. Zawsze w nocy. A potem zaczyna się i we Lwowie. Sceny mrożące krew w żyłach: „Jakaś dziewczynka, nieprzytomna ze strachu, wyskakuje z drugiego piętra na bruk. Łamie obie nogi. Enkawudziści wnoszą ją na rękach do czekającego przed bramą kamionu. Inni taszczą materac ze sparaliżowaną staruszką. Miasto dudni od szalejących po ulicach aut. Łomotanie w bramy. Wyważanie drzwi. Krzyki. Płacz”.
W końcu przyjechali po nią. „Czarna limuzyna. Mówiący po polsku szofer w haftowanej mycce na łbie, z różnymi przytykami na temat »jaśnie pani«, która jedzie do kurortu” – zapamięta. Dokąd pojadą? Na całe szczęście do Brygidek, a nie do mającego najgorszą sławę z lwowskich więzień Zamarstynowa.
W celi jest tłok. 130 kobiet na 80 miejsc. Znaleźć kawałek podłogi, by się położyć graniczy z niepodobieństwem. Co czuje? Zadowolenie. Ulgę. Bezpieczeństwo. „Olśnienie – przestałam się bać”. Skończył się nareszcie strach przed aresztowaniem i wywózką.
Rządzą kryminalne. Z przekąsem nazywają kąt politycznych ulicą Legionów, a o sobie mówią z pewnego rodzaju dumą i wyższością: – My to złodziejki, a wy co? Pytanie jest całkiem sensowne: „Istotnie! Co my? Garstka skazanej na zagładę inteligencji, nieumiejącej jeszcze siłą zdobywać miejsc, bić wszy, wymyślać dyżurnym”.
Mroczy się futro tundry
W internetowych serwisach wrzuta.pl i youtube.com odnajdujemy piosenkę Marcina Skrzypczaka, laureata wielu studenckich, i nie tylko, festiwali. Tę, która przyniosła mu największe uznanie publiczności. To „Suplikacje” Beaty Obertyńskiej:
Od głodu,
od pochodów,
od deszczu,
od wszy,
od powietrza na wichrze
w skos prutego twarzą,
od ognia – kiedy nocą odejść
ci go karzą,
od tajgi, co do kolan moczarem
namaka,
od urwanej podeszwy,
od skradzionego chlebaka
wybaw nas, Panie!
Od tundry twarzą w niebo leżącej
na wznak,
od zmory białych nocy,
od komarzych młak,
od nagłych a niespodzianych
wymarszów ponocnych,
od świtów ołowianych
i zmroków popielnych
Święty Boże,
Święty Mocny,
Święty a Nieśmiertelny,
Wybaw nas, Panie!
Przytoczmy, niechronologicznie, fragmenty jej wspomnień. Pluskwy. Wszy. Nauka piosenek od kryminalnych. Różańce i szachy z chleba. Bo w celi wolno mieć tylko warcaby. Więzień nie powinien nadmiernie rozwijać się intelektualnie. Szaleństwo kobiety-matki, którą aresztowano, a zostawiła zamknięte małe dzieci w pustym domu. Wieści o kuzynce bitej w Zamarstynowie metalowymi kijami. Brudne wspólne ubikacje, zamarzające prysznice. Praca w oborze.
Podróże bydlęcymi wagonami po całej Rosji. Śmierć w takim wagonie nie jest żadnym nadzwyczajnym wydarzeniem. Napisze o niej:
Przeciągnęli go potem pod ścianę,
do kąta,
przyrzucili płaszczem bez guzików,
leżał sztywny i stygł…
Kto by sobie w transporcie
trupem głowę zaprzątał?
Nikt.
Jeszcze wczoraj wieczorem
mówił komuś po cichu,
że chory,
jeszcze rano dyszał…
Teraz spokój.
W tułaczych nóg zdeptane stępory
sztywność śmierci nacieka i cisza.
Nikt już więcej po świecie
wlec ni ganiać nie będzie
tych sznurkami okręconych szmat.
Tak.
W pośmiertnej wygodzie
zdobył kąt na podłodze
i wyciągnął się wreszcie na wznak.
Czyjś?
Na pewno… Ktoś czeka,
ktoś się modli nocami,
żeby wrócił, przetrzymał to wszystko…
Ot i przepadł.
Jak dojdą, gdy nie wiemy my sami,
jakie imię miał, jakie nazwisko.
Znowu jedna śmierć taka…
Kto odbolał, opłakał,
kto ją odczuł? Nikt.
Bo któż? Nie my…
…Chyba one. Te w strachu
od stygnących już łachów,
po wagonie rozłażące się
– wszy.
Obertyńska choruje na świerzb i czerwonkę. Zaczyna rozumieć powiedzenie „drapać z rozpaczy po ścianach”. Szpital i ratunek dzięki jednemu człowiekowi – lekarzowi pijakowi.
„Zapach słodkiego, prażonego mleka – to przecie dzieciństwo, to bezpieczeństwo, sytość, dom… Czy możliwe, aby tamto najszczęśliwsze dziecko świata, fuczące w znajomy garnuszek z obrazkiem, i ta świerzbowata łachmaniarka pod biegunem – to była jedna i ta sama osoba?” – napisze. Znika przynajmniej jeden problem: „Troska o linię, zatruwająca mi całą młodość, przestała mnie obecnie niepokoić. Ważę 39 kg!”.
W jej wierszach pojawią się opisy strasznych rzek, po których płynie „barżami śmierci” za koło podbiegunowe. I przyrody:
Tajga… Wilgocią obrzękły mech
I krzaki uklękłe w moczarze…
Nie wiem, za jaką winę i grzech
Bóg im tu rosnąć każe…
Nie wiem, pod wagą jakich win
ci ludzie zmięci i szarzy
znad smugi świeżo kładzionych szyn
nie wznoszą ziemistych twarzy…
Tuż obok, wbity w mokry chaszcz,
ogieniek rudo pełga…
…Gdzieniegdzie jeszcze wojskowy płaszcz
i czapka. Już bez orzełka.
Dym mija gnaty chudych pni
i brzózki podkurza nagie…
…Dźwięczące – mętne – chciwe krwi
komary idą od bagien.
Trudno tu poznać: noc czy dzień
pełznie przez grząski moczar…
Noc się tu teraz nie wtacza w cień,
dniom za to czarno w oczach.
Tajga… Jak w bagnie gnijący trup.
Głusza na wieki wieków.
Otchłań, gdzie zda się – nawet Bóg –
zapomniał o człowieku.
Nawet tu stara się dostrzec także piękno. Przynajmniej dwa razy. W nocy widzi zorzę polarną, kiedy to ciemne niebo nagle „rozkołysało się całe, od jednego brzegu po drugi”. Próbuje znaleźć na to słowa „Płynny deszcz kolorowego ruchu, dyszący faliście w pustce między ziemią a gwiazdami (…) Polarna zorza jest pograniczem! Tęczową, oddechem Boga żywego dyszącą zasłoną, która dzieli wiadome od Niepojętego”. I szybki powrót na ziemię: „Takie to rzeczy działy się na niebie, podczas gdy na ziemi – tej obłąkanej, niepoprawnej kulce – wszystko szło zwykłym porządkiem. Noce nocami, zorza zorzą, a NKWD dalej sobą”. Jest też opis Uralu:
Mroczy się futro tundry,
rdzawej jak tasmany.
Nad nią pustki błękitnej bezmiar
wniebowzięty,
a w głębi on – samotny, odwieczny,
nieznany,
Ural… Grzmot w żelazisty pomruk
zastygnięty.
Obce, srogie, śmiertelnie obojętne
– cudo!
Jaszczur grzbietem zębatym wparty
w nieboskłony.
Ciężar cielska na tundrę położywszy
rudą
wschód i zachód rozgarnął
w dwie przeciwne strony.
Fiolet wieków różowo lodem
w nim się mieni,
chłodniej coraz, wynioślej
i coraz wieczyściej…
On – który się w tej wrogiej,
przeklętej przestrzeni
jeden – mojej bezsilnej oparł
nienawiści!
„Nikt przed Obertyńską i nikt po niej nie potrafił tak opisywać przyrody – ale też i niewielu poetów zostało skazanych na przyrodę, na jej wrogie człowiekowi piękno – tak, jak skazuje się na śmierć. A jednak Obertyńska potrafiła pisać o tym bez nienawiści” – pisze w „Czerwonej Mszy” Bohdan Urbankowski. I zauważa: „Więc nawet tam… I to jest właśnie najdziwniejsze: prawdziwe wiersze mogły powstawać nawet w sowieckiej niewoli. Nie mogły powstawać tylko w sowieckiej wolności”.
Kulturne sowietki
Nadziei na ocalenie nie straciła nigdy. Nie tylko ona: „Kiedy nam mówili, że zostaniemy u nich na zawsze, nie robiło to na nikim prawie wrażenia. Po prostu nikt nie wierzył. (…) Przeczucie? Nie… To nie było i przeczucie. Raczej ślepa wiara w miłosierdzie Boże i niezachwiana pewność, że nas Pan Bóg woli od bolszewików. Po prostu”.
Wieść, że Polaków obejmie amnestia przyjęto wybuchem radości połączonej z niepewnością, czy to nie jakiś kolejny szatański pomysł Sowietów.
Więźniowie z samej ojczyzny proletariatu nie potrafią sobie racjonalnie wytłumaczyć wypuszczania Polaków. Przez lata uczeni, że Boga nie ma, śmiali się z modlących się Polaków. Teraz mówią, że to „polskie czary”.
Wieści o amnestii swoją drogą, a sowiecka sprawiedliwość swoją. Enkawudziści przywożą Obertyńskiej i niektórym innym Polkom… zaoczne wyroki wydane w ich sprawie. Poetka, jako „wrah naroda”, dostaje pięć lat.
Ale zapiski z tego czasu zawierają już więcej ironii: „Na samym skraju zony garbi się mała kretowina z uczepioną na żerdzi ogromną, czerwoną gwiazdą. Wygląda to z daleka trochę jak betlejemska szopka”. Albo: „Gdyby nietoperz mógł być blady i gdyby chorował na żołądek, miałby na pewno taką twarz jak ta, którą obnosi między nami ten – ostatni zostawiony nam na pamiątkę – przedstawiciel NKWD”.
Wychodzący na wolność nie wiedzą jeszcze, co znaczy „wolność” w sowieckim „raju”. Wspomnienia z „wolności” zajmują… połowę pamiętnika „W domu niewoli”. Wolność to dla wielu śmierć na zatłoczonej barży albo w bydlęcym wagonie, w czasie jazdy ku wolności. W niewoli były racje głodowe, tu przydzielone pożywienie kończy się szybko, a potem nie ma żadnego.
Dla Obertyńskiej wolność to podróż do wyczekiwanego niczym raj polskiego obozu w Buzułuku. Tyle, że jej pociąg… nie zatrzymuje się tam i jedzie dalej. Komendant pociągu mówi, że nie ma tam już miejsc. Poczucie bezsensu i absurdu, kiedy wagon całymi dniami pokonuje potężne przestrzenie, oddalając ich od celu podróży. „Mijamy Orenburg, mijamy Ural. Zaczyna się Azja” – pisze. Na to, by oddalić się z transportu bez pieniędzy i znajomości języka, nie ma odwagi.
Obserwacje nowej ojczyzny proletariatu. Awansu społecznego tutejszych nauczycielek i urzędniczek, czyli „kulturnych Sowietek o brudnych, czerwono lakierowanych paznokciach”: „Czy może być coś bardziej irytującego jak niedorozwinięty prymityw powleczony pokostem pseudokultury i pseudocywilizacji? Ów niewczesny tani, sowiecki pokost, którym posmarowano tu ludzi – po uprzednim wmówieniu w nich oczywiście, że są gotowi, cywilizowani i kulturalni – odebrał im rozpęd w dążeniu do rzeczywistej kultury”.
Na stacjach pracownice kolei, zupełnie inne niż w Polsce, w której przedwojenny kolejarz był kimś: „Gdyby nie czerwona chorągiewka, gwizdek w ustach i opaska na ramieniu, nikomu by pewnie do głowy nie przyszło, że to państwowe funkcjonariuszki”. Państwo piecze tu dwie pieczenie. Po pierwsze, proletariat widzi swój awans – skoro jego przedstawicielki dają sygnał do odjazdu pociągu. Po drugie – oszczędza na mundurach.
I chwile najbardziej przerażające, choćby podczas pobytu w szpitalu: „Zobaczyłam dwóch sowieckich towarzyszy – takich w fufajkach i wysokich butach – wciągających coś po szpitalnych schodach. Wyglądało to jak dziwacznie oplątany korzeń wykarczowanego starego jałowca. Z początku wleczone po stopniach, tłukło i kołatało tylko o beton, ale potem, ku dławiącemu przerażeniu – zaczęło jęczeć”. Okazał się być to „żywy, straszliwy szkielet, o patrzących oczach”. „Sprawiedliwość Boża, która – z jej tylko wiadomych powodów – nie runęła dotąd ogniem i siarką na ten przeklęty, po trzykroć przeklęty kraj!” – pisze o sowieckiej Rosji Obertyńska.
Wolni ludzie mają wolny wybór – umrzeć z głodu lub zatrudnić się do wyniszczającej całodniowej pracy w kołchozie. Tam znów trzeba dopłynąć barżą, czego znowu wielu nie przeżyje. Potem okaże się, że uzbeckie miejscowości, do których płynęli, nie chcą nikogo przyjąć. Zostają uwięzieni na wyspie, gdzie czeka ich śmierć głodowa. Kradzież łodzi i ucieczka przed strażą pozwalają dotrzeć. Dokąd? Do kołchozu, by zaznać szczęścia niewolniczej pracy.
Gdy pojawiają się enkawudziści, myślą, że to znów aresztowanie, tym razem za kłótnie z lokalną władzą. Może powrót do łagru? Na miejscu czeka w mundurze przemytnica Staszka, która awanturami doprowadziła do ich odnalezienia. Jadą do polskiego obozu w Guzarze. W namiotach nie ma ogrzewania, szerzy się tyfus. Ale są też męskie polskie mundury. „Jam jest Pan Bóg twój, Którym cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli. Nie będziesz miał Bogów cudzych przede Mną” – te słowa kończą łagrowe wspomnienia Obertyńskiej.
Mocne i twarde
Trafia do Persji, a potem do Palestyny. Palestyna to dla poetki, w której życiu wielkie znaczenia ma religia, Ziemia Święta. W wojennym zgiełku próbuje to odczuć. W wierszu „Palestyna” ten kraj w dzień to „asfalt, auta, Alianci i eukaliptusy”. Ale w nocy, gdy świecą pamiętające przeszłość gwiazdy, kraina ta „ciszą powagi napływa” i „twarz podnosi ku niebu i znowu jest – Święta”.
Obertyńska opisuje Palestynę, ale tęskni za Polską, jak w wierszu „A ja już nie chcę”:
A ja już nie chcę! Nie mogę!
Do płaczu mam już dość
eukaliptusu – błękitu – pomarańcz
– fig –
Psia kość!
To ma być jesień? Kpiny!
… Jesień jest szara i niska…
Ja pytam: gdzie jarzębiny?!
Kasper Pawlikowski pisze o jej surowym zdjęciu w mundurze oficerskim Drugiego Korpusu na Bliskim Wschodzie (tym zamieszczonym obok niniejszego tekstu): „Typowe u Wolskich kości jarzmowe uwydatniają wklęsłość policzków. Oczy nieco głębiej osadzone, niż na dawnych zdjęciach, rzucają widzowi wyzwanie. Cokolwiek mu przekazują jest to mocne i twarde, jak Jej niedawno przeżyte doświadczenie rzeczywistości Rosji sowieckiej”.
Dowództwo uznało, że schorowana Obertyńska najlepiej przysłuży się sprawie, pisząc wspomnienia z Sowietów. Uznała, że może zrobić to jedynie w spokoju, z dala od zajęć wojskowych. Wyjechała do Johannesburga w Południowej Afryce. Przebywała tam rodzina przyjaciela – Tadeusza Romera. Sam Romer jako członek rządu londyńskiego był w Europie, ale rodzinę udało mu się wysłać w bezpieczne miejsce.
Po wykonaniu rozkazu napisania wspomnień, została przeniesiona do Londynu, gdzie pracowała w Wydziale Kultury i Prasy Korpusu. Potem przeniesiono ją z kolei do Włoch, gdzie wojska alianckie, w tym oddziały polskie, zdobyły Monte Cassino, a potem Rzym. Marian Hemar o wartości relacji Obertyńskiej napisze w „Dzienniku Polskim” z 22 lutego 1945: „czego nie można odebrać poezji, tego nie można odebrać życiu”.
Osiadła jest ta wasza Anglia
Po wojnie Obertyńska trafiła do Londynu. O zdradzie Zachodu napisała w wierszu „Zgoda”:
Świat – choć stary – jest jednak
wciąż tym samym światem.
Wina – jeśli pospólna
– zawsze ludzi zbliża.
…Nieprzyjaciółmi byli
– i zbrodnia dopiero
– cień ponury czyjegoś niewinnego krzyża
– sprawił, że się „dnia tego”
znów czerwony Herod
z zawsze tak samo chwiejnym
pogodził Piłatem…
Motyw zdrady aliantów pojawia się też w wierszu „Anglia”:
Osiadła jest ta wasza Anglia
– cienista,
W starych murów i bluszczu
kwitnących uściskach (…)
Bezpieczna jest ta wasza Anglia
– i własna,
o chłód lasów oparta – o wzgórz
płynne pasma,
i trawiasta i ptasia i głogiem bielona
i na pół nie przecięta przez linię
Curzona…
Pisała w „Dzienniku Polskim”, „Dzienniku Żołnierza”, „Orle Białym”, „Polsce Walczącej”, „Ochotniczce”, „Wiadomościach”, „Życiu” i „Przeglądzie Polskim”. W autorce najpiękniejszych wierszy o polskiej przyrodzie mieszkanie w potężnym mieście wywołuje poczucie
obcości, co opisuje w utworze „Londyn”:
– A tu – miasto neonem opite,
żyły reklam napęczniałe krwią,
skurcz i rozkurcz opętanych liter,
to przeklęte w krzyk rozdęte szkło!
Zamknąć oczy! Nie widzieć! Uciekać!
Zgłuszyć kroki w kurzu polnych dróg
I w gwiazd ciszy czekać,
jak dnia czeka
nocą – w polu zostawiony pług…
W 1947 r. jej podpis odnajdujemy pod uchwałą Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie wzywającą do niepublikowania w okupowanym kraju. Kasper Pawlikowski tak opisuje wpływ wygnania na jej twórczość: „Talent pisarski Obertyńskiej pozostawał w jej wyłącznym władaniu. Odcięty od gleby, która go niegdyś syciła, w warunkach cieplarnianej izolacji rozwijał się jak orchidea. Wtedy dopiero, na emigracji, Beata Obertyńska zyskała wolność i czas do pracy twórczej, ale odbywało się to w próżni, która jako rzecz normalna nastała po tymczasowości wojennej”.
W mieszkaniu siostry w Londynie miała pokoik nazywany z powodu kilimków wieszanych na ścianach „namiotem wezyra”. Był tam kufer z poduszką zastępujący krzesło. Zaś „na prostokątnym stoliku karcianym – niczym czarny miniaturowy katafalk – stała „karmelka”, maszyna do pisania, z którą Ciocia nie rozstawała się nigdy, od „czasów Palestyny”. „Karmelka” była kochana, wierna i nieodłączna. Nic to, że jak bezzębny starzec miała szczerbatą klawiaturę, że w miejsce fabrycznych czcionek wstawiono jej inne”. Jak wspomina Pawlikowski, gdy siostra kupiła jej nową, przyjęła ten prezent, by nie robić jej przykrości. I dalej pisała na starej, co dało się poznać po uszkodzonych literach.
W tekstach współczesnych polonistów o Obertyńskiej możemy zauważyć podobną prawidłowość, jak w przypadku opracowań na temat Lechonia i Wierzyńskiego. Przedwojenna, młodzieńcza poezja jawi się w nich jako wartościowa. Zaś powojenna, skażona wygnaniem, jest jakby mniej ważna, ot – publicystyka. Pewnie trudno dziwić się młodym autorom, dziedziczącym podobne podejście do sprawy po profesorach, osobiście niezainteresowanych w grzebaniu się w tym okresie historycznym.
W rzeczywistości powojenna poezja Obertyńskiej jest jedną z najbardziej udanych prób zmierzenia się z rzeczywistością, której tchórze i koniunkturaliści wolą nie zauważać. Warto chyba rozmowę na ten temat zacząć od wiersza powracającego do starego tematu jej twórczości, dziecka, którego nigdy nie miała.
W wierszu „Do mego syna” Obertyńska pisze:
Nie zginąłeś onej jesieni,
aniś w tundrze w kopczyk płaski się
zmienił,
ni w katyńskim nie było cię lasku
Synek nie zginął też „w gruzach strasznego opactwa” (Monte Cassino), nie zaznał „kaźni Oświęcimia” ani „swądu stolicy”, ginącej w czasie Powstania. I puenta wiersza jest przeciwieństwem tego, o czym poetka pisała przed wojną:
Jakżeś mądry był – mądry
nad podziw –
żeś być nie chciał! Żeś się
nie urodził!
W jej tomiku „Miód i piołun” znajdujemy wspomnienie ogrodu i rosnącej w nim brzoskwini, która krótko przed wojną zamarzła zimą, bo nikt nie okrył jej słomą:
Panienko biało-różowa!
Drzewko bezbronne dziewczęce!
Tyle choć wiem, żeś żywe
nie wpadło w tamte ręce (…)
Dziękuję ci, żeś umarła!
Zniszczony przez komunistów dom pojawia się w wierszu „Śmierć domu”. Jako ostatnia ucieka z niego jego dusza:
Ocalała jakoś do ostatka.
Nikt jej w worku przy rabunku
nie natkał,
nikt jej w szafach, czy po kufrach
nie szukał,
nikt siekierą zamków nie łupał,
ram nie łamał, jak starym obrazom
z lustrem nie zbił, nie wywlókł
na gazon,
drapieżnymi nie skalał jej dłońmi –
nikt po prostu nie pomyślał o niej.
Wiersz ten jest przecież nie tylko o domu – także o polskiej duszy, tej wygnanej na emigrację, ale także tej, która została w PRL i poddano ją zabiegom, mającym ją wyplenić. I nie wróciła do dziś.
Los emigrantów, w tym jej samej, opisuje wiersz o odnalezionym na londyńskim chodniku liściu, którego poetka nie zasuszy w książce, ocalając od zniszczenia”:
Tedy idź… Rudo w oczach
chodnikom…
Wkrótce warstwą do reszty umarłą,
mnie i ciebie, jak wszystko
na świecie,
czas rozmiecie i wichry rozgarną. (…)
żywy jeszcze, niepotrzebnie śliczny,
a już w śmiercią podpłynięty
złociście –
może bym cię, włóczęgo uliczny,
mimo wszystko zabrała ze sobą,
gdyby było po co i dla kogo
i gdybym sama też nie była liściem…
Na czym polega różnica między Polską mającą duszę, a tą nową, PRL-em? Być może o tym jest wiersz „Lwica”:
Kiedyś – upalnej przestrzeni
władczyni.
Dziś – od lat krat niewolnica.
Jak wór piasku,
na płasko
rozgładzona snu laską,
śpi na boku
nad łap wyciągnięciem…
Wydma
płowej pustyni
na wilgotnym cemencie.
Lwica.
Pamięć pozostaje jednym z najważniejszych wątków jej poezji. W wierszu: „A przy plebanii…” napisze:
Ot – by na chwilę móc świat ten wskrzesić
co był i zsczezł,
próbuję nocą, zamkniętym oczom,
kłamać go – kłamać – do łez…
Wobec okupacji Polski nie tylko w poezji, lecz także w życiu zajmowała jasne stanowisko. Siostra Aniela z mężem odwiedzali stary kraj od lat 60. Obertyńska, gdy składano jej taką propozycję, nigdy jej nie podejmowała. Jak wspominał Gawlikowski „nawet siostrzeńca swojego męża nie chciała przyjąć w domu, bo należał w Polsce do partii”.
W PRL jej nazwisko znalazło się na indeksie, a potem, kiedy by już mogła publikować, sama tego odmawiała. Zasadę tę częściowo złamała tylko raz – w 1974 roku, kiedy PIW wydał „Wspomnienia” Maryli Wolskiej. Zgodziła się na dopisanie do nich komentarzy, sama nie będąc autorką książki. Zebranie i wydanie pism matki uznawała bowiem za życiową misję.
Sprawy poważne nie przeszkadzały jej interesować się mniej poważnymi. „Ciocia lubiła chodzić do kina na filmy »z akcją« – wspominał Kasper Pawlikowski. Napisała wydaną po jej śmierci gotycką powieść grozy „Skarb Eulenburga”. Podpisana była pseudonimem Tilly Rahm, w książce znajdowała się też informacja, że to „autoryzowany przekład z duńskiego”.
Gdzie się to błąkasz
Zahartowana syberyjskim mrozem dożyła 82 lat. Odwiedzał ją Kasper Pawlikowski, który wspominał, że „Każde »do widzenia« pozostawiało niepewność: do widzenia po której stronie?” – pisał Gawlikowski. W 1980 r. zawiózł ją samochodem do Zakopanego.
21 maja 1980 r. zasłabła na stacji kolejki Putney i zmarła na miejscu. To była jej ostatnia stacja. W kilka miesięcy później zmarła jej siostra Aniela.
Po 1989 roku jej twórczość w niewielkim stopniu przywrócona została polskiej kulturze. „Wartości, wywodzące się z kręgu kulturowego, w którym poetka wzrastała, dojrzewała i do którego dopisała ciąg dalszy, mogą się okazać niezwykle cenne i w naszych czasach. Dorobek literacki Beaty Obertyńskiej wciąż czeka na swoich – korzystając z leksyki wiersza »Pająk w wannie« – »Malmgröma, Amundsena, Scotta…«” – tak o potrzebie przywrócenia Obertyńskiej świadomości Polaków pisał w 2001 roku łódzki poeta Marek Czuku.
Przesłanie powojennej twórczości Obertyńskiej możemy odnaleźć w wierszu z tomiku „Miód i piołun” z 1972 roku „Gdzie się to błąkasz…”:
O co się smęcisz, zziębła pamięci?
O śmierć, czy o istnienie?
Zrozum… Ci tutaj w ziemię wrośnięci
to przyczajone korzenie…”.
Nowe Państwo 36/2009 NGP
DALEJ
strona [2] „W domu niewoli” (fragmenty)
strona [2] „W domu niewoli” (fragmenty)
***
Piotr Lisiewicz
Przyczajone korzenie
Pisała najpiękniejsze w polskiej poezji wiersze o lasach, słonecznikach, zbożu i porach roku. Córka wybitnej poetki Młodej Polski i pioniera polskiego przemysłu naftowego w Galicji uznana przez komunistów za „wroga ludu” schudła w łagrze do 39 kilogramów. Dzięki dzielnemu lekarzowi pijakowi przeżyła czerwonkę. Na emigracji napisała należące do najważniejszych w polskiej poezji wiersze, będące rozrachunkiem z komunistyczną okupacją.
– Wy z Polski? – nastoletnia rosyjska prostytutka spytała polską więźniarkę. Ta kiwnęła głową. – A, to was oswobodzili – zaśmiała się ironicznie nastolatka. „Taką nienawiść do tych »oswobodzicieli« słyszę w jej tonie, że aż mi lżej!” – pomyślała Beata Obertyńska. Dziecko rosyjskiej ulicy spoważniało i rzuciwszy kilka szybkich spojrzeń dookoła siebie, dodało nagle ciszej, już bez ironii, a z wyrzutem tylko: – A my tak czekali! My tak wierzyli, że wy nas przyjdziecie oswobodzić!
Rozwrzeszczane 12–16-letnie „małolatki” to typowy obrazek z sowieckich więzień. „Korkiem czy sadzą najczęściej upaprany stwór, rozebrany najczęściej do fig i staniczka, o wytatuowanych sino rękach, nogach i pośladkach (…) Małe to przeważnie, przedwcześnie zgniłe i zdeprawowane, często bez zębów, anemiczne, skrofuliczne i robaczywe jakieś jakby od kołyski” – pisała Obertyńska o swoich towarzyszkach niewoli.
Z małolatkami ciężko było wytrzymać współwięźniarkom, ale także strażnikom. Pewnego dnia, nie mogąc sobie z nimi poradzić, zrozpaczony dyżurny wezwał na pomoc „jakąś grubą rybę”. Wysoki urzędnik stanął przed okienkiem w drzwiach celi. „Doskakuje, tupie, wali pięścią w drzwi” – zapamiętała Obertyńska. „Czuje się, że purpurowy szał bezsilnej złości zadławi go za chwilę i zaleje. alało go jednak coś zgoła innego! Oto przechodząc, chwytam błyskiem spojrzenia niedwuznaczny, żółtawy chlust, którym tryska niespodziewanie otwór okienka prosto w te rozżarte, na wierzch pasją wyduszone ślepia, na baranią czapkę, rubaszkę, buty, i widzę jeszcze, jak zadławiony, umilkły w pół słowa dygnitarz otrząsa się ze wstrętem jak pies, pluje, prycha, kaszle. Takie są małolatki!” – pisała w książce „W domu niewoli”, z której czerpię jej łagrowe wspomnienia.
W wierszu „Cela” napisze:
Cela – to nie jak w bajce:
cisza i błysk
wysokiego w kratach okienka.
Cela to upał, wrzask
i ścisk,
brak wody i stęchły pęcak.
Cela – to nie samotność:
słoma, dzban,
i szczura tętenty jedwabne.
Cela to ciągła świadomość, że tam
szynel pod drzwiami i bagnet.
Nad zwałem śpiących na podłodze ciał,
– by noc nie mogła być sobą –
oślepiający bąbel szkła:
żarówka tuż nad tobą…
I ta litosna obleśność snów,
co cię podziemnym kanałem
na parę godzin wypuszcza – by znów
lojalnie odstawić nad ranem…
I te uporem zwarte kły
i wola jak pięść ściśnięta,
żeby – na przekór tym spod drzwi –
przetrzymać – i zapamiętać!
Z wiatrówki w oko siostrzyczki
– Mamo! Rym!
– Do czego?
Tak wyglądały rozmowy między matką i piszącą swoje pierwsze wiersze córką. Matką urodzonej w 1898 r. Beaty Obertyńskiej była Maryla Wolska, wybitna poetka Młodej Polski, zaś ojcem Wacław Solski, pionier zwalczanego przez Wiedeń polskiego przemysłu naftowego w Galicji. Matka Wolskiej, zanim wyszła za malarza i rysownika Karola Młodnickiego była narzeczoną Artura Grottgera, zaś jej ojcem chrzestnym był Kornel Ujejski, nazywany ostatnim wielkim poetą polskiego romantyzmu.
– To niemożliwe! Mamie się przesłyszało… – tak Maryla Młodnicka zareagowała na wiadomość, że u jej rodziców był inżynier Wolski po to, by zapytać, czy nie będą przeciwni temu by zabiegał o jej rękę. Poznali się podczas wycieczki do Bubniszcz, skupiska kamiennych bloków.
Najstarsze wspomnienia Obertyńskiej dotyczące matki (opisane przez nią w książce „Wspomnienia” autorstwa Maryli Wolskiej, do której córka dopisała komentarz) nie są typowe: „Mama miała z naszym najmłodszym dzieciństwem, a może dzieciństwem w ogóle, najmniej do czynienia”. Nie była to z drugiej strony sytuacja w owych czasach rzadka. Jak zauważa Obertyńska, matki „nie musiały same niańczyć swoich piskląt, zwłaszcza gdy mogły mieć pewność, że ktoś zrobi to daleko lepiej od nich. A tę właśnie pewność miała, bo „pedagogicznych talentów nie miała za grosz”. Miało to swoje minusy – dystans matek do dzieci, ale i plusy, bo „Mama nigdy nie spowszedniała”.
Dlatego w wieku starszym jawiła się jako „świeży, nieznajomy, a z każdym rokiem lepiej poznawany przyjaciel”, a wkrótce „najlojalniejszy kolega po piórze”. Nietypowe wychowanie dało więc, zdaniem Obertyńskiej, „nieprawidłowo dobre” wyniki.
W dzieciństwie wyjątkową sytuacją, w której niepraktyczna matka nagle zmieniała się w najbardziej energiczną i sprawną opiekunkę, była choroba dzieci. Kiedy mały Julek przebił jeszcze młodszej córeczce Leli wiatrówką oko, jako jedyna nie straciła głowy.
Poetka i świder „Taran”
Przemysłowiec i poetka – dziś taki zestaw może wydawać się egzotyczny. Ale Wacław Solski też był idealistą. Choć wydawane przez niego książki miały tytuły nieco inne niż w przypadku tomików Maryli: „O poznaniu a priori”, „Logometria”, „O podstawach myślowych logistyki”.
Wielki wpływ na Wolskiego wywarł jego wuj – uznawany za naftowego geniusza Stanisław Szczepanowski. Szczepanowski i Wolski wraz z Kazimierzem Odrzywolskim mieli zostać trójką pionierów polskiego przemysłu naftowego w Galicji. „Dobrali się w korcu maku. Entuzjaści, ideowcy i idealiści, ludzie o najszlachetniejszych sercach i zasadach” – pisze Obertyńska. Mistrz Szczepanowski „wiał nad nimi jak orzeł twórczym rozpędem swej prometejskiej idei”. Najmłodszy Wolski – mógł zaoferować swoje techniczne wykształcenie, pracowitość i polot wynalazcy (znał jedenaście języków!). A Odrzywolski – praktykę wiertniczą w Argentynie. Ich ideą było stworzenie polskiego naftowego przemysłu w Galicji, wbrew nieprzychylności władzy w Wiedniu. Ale pięknie rozwijająca się idea została zniszczona. Dyrektor Galicyjskiej Kasy Oszczędności Franciszek Zima zapatrzony w idealistę Szczepanowskiego „jak w tęczę”, przekroczył dopuszczalną wysokość udzielanych mu kredytów.
W tym przypadku nie chodziło o naftę, lecz o węgiel i założenie kopalń w Myszynie i Dżurowie. Pomysł nie powiódł się, a Szczepanowski stał się niewypłacalny. W efekcie Zima został aresztowany. Jak pisze Obertyńska, był to efekt zakulisowych intryg Wiednia, który nie był zadowolony z powstawania przemysłu naftowego będącego w polskich rękach.
Jak zareagowali wspólnicy? Wolski i Odrzywolski nie byli w najmniejszym stopniu zobowiązani do żadnej reakcji. Mimo to natychmiast zgłosili gotowość oddania całego swojego majątku na zabezpieczenie odbioru pożyczek. I spłacili dług w naturze – w terenach, kopalniach, szybach, warsztatach. A majątek ich spółki wyceniano na od 9 do 23 milionów koron. W efekcie sąd uniewinnił Zimę. Ale zanim nadszedł dzień wyjścia na wolność, zmarł on w niewyjaśnionych okolicznościach, prawdopodobnie otruty. O zbrodnię powszechnie podejrzewano Wiedeń.
Taki był koniec marzenia. „Różne kruki i wrony rozdzióbały w krótkim czasie cały wspaniale już rozbudowany polski ośrodek naftowego przemysłu w Galicji i przekreśliły możliwość utrzymania go w polskich rękach” – pisze Obertyńska. Los sprawił, że w rok po tych wydarzeniach obaj wspólnicy Wolskiego zmarli – Szczepanowski na serce, zaś Odrzywolski w wyniku zakażenia.
W 1902 r. geniusz ojca pozwolił Wolskim znów stanąć na nogi. A to dzięki jego wynalazkowi – hydraulicznemu świdrowi do wierceń głębinnych, któremu żona poetka wymyśliła nazwę „Taran”. „Taran” okazał się o 50 proc. efektywniejszy od podobnych niemieckich wynalazków. W efekcie bank z Dusseldorfu kupił patenty na urządzenie za gigantyczną wówczas sumę 600 tysięcy marek. A we wspomnieniu Obertyńskiej z dzieciństwa zachowały się małe torebki z ziemią o różnych kolorach, przez które przebijał się „Taran”.
Szkliście czarny filozof
Lwowski dom dzieciństwa Beaty Obertyńskiej nazwany przez matkę poetycko Zaświeciem nie został zlicytowany, bo był zapisany na Marylę. Mieścił się „w widłach dwóch karkołomnie stromych ulic: Cytadelnej i Kalecza. Kalecza, a nie Kaleczej – bo jej nazwa pochodziła nie od kaleczenia sobie na owej stromiźnie nóg, tylko od nazwiska zasłużonego lwowskiego lekarza. We wspomnieniach Obertyńskiej pojawia się „ciągnący się przy ulicy Kalecza rząd parterowych domków o niskich oknach i błotnistych klepiskach chodników był niedwuznacznie podmiejski”. Nie była to dzielnica luksusowa, lecz „wyjątkowo złodziejska”, gdzie „kradzieże i włamania weszły jej w krew i obyczaj”.
W dziecinnych wspomnieniach poetki pojawia się mnóstwo „czworo-, dwu- i żadnonogów” (te ostatnie to rybki). Wspomina „kruka – szkliście czarnego filozofa”, świnkę morską, koty i dwa psy – mądrego Asana i poteżnego, głupiego Smoka. Pozycję Asana w rodzinie oddawała wypowiedź ojca: – Asan, kiedy widzi, że czytam, odwraca się i odchodzi. A własnych dzieci nie mogę tego nauczyć.
Maryla Wolska, daleka od praktycznego kierowania domem, podejmowała jednak najważniejsze decyzje dotyczące swoich dzieci. Nie chciała żeby chodziły do szkoły (sama też nie chodziła) lub były oddane do klasztoru. Do domu przychodzili nauczyciele, i przynajmniej w stosunku do dziewczynek przestrzegana była zasada: „żadnej wyższej matematyki, chemii, fizyki, geometrii”. Za to dużo więcej niż w szkołach było w ich edukacji literatury, historii sztuki, języków, fortepianu, gimnastyki. „Żadnych świadectw, żadnych dyplomów… Dziś by już taki numer nie przeszedł” – napisała melancholijnie we „Wspomnieniach” wydanych w 1974 roku Obertyńska.
Jak pisze siostrzeniec Obertyńskiej Kasper Pawlikowski (jego wspomnienia są częścią książki „Zaklęte przestrzenie”, zbierającej materiały z konferencji o Obertyńskiej na Uniwersytecie Rzeszowskim) fakt, że ona nigdy nie chodziła do szkoły, lecz tylko zdawała egzaminy eksternistycznie „kryje w sobie odpowiedź na niejedno pytanie związane z jej osobą. Instytucje szkolne, prócz przekazywania wiedzy, mają też na celu uspołecznianie młodych charakterów”. Poetka „nie przeszła przez magiel socjalizacji”, co nie było zresztą wówczas zjawiskiem rzadkim. Zaś „rolę wychowawczą, wraz z wyrabianiem patriotycznych powinności, co znowu nie było elitarne, przejął dom i jego kulturalna orbita”.
Beata miała czworo rodzeństwa – starszych braci, Ludwika (Luka) i Kazia, oraz młodsze rodzeństwo – Julka i Anielę nazywaną Lelą. Ojcem chrzestnym Luka był Władysław Bełza, autor „Katechizmu dziecka polskiego” rozpoczynającego się od słów: „Kto ty jesteś? – Polak mały. Jaki znak Twój? – Orzeł biały”. Luk był pierwszym polskim dzieckiem, które znało ten wierszyk na pamięć.
O Bogu nie mówiło się w domu dużo, bo to była zbyt ważna sprawa, by profanować ją gadaniem. Ale był wszędzie: „w ołtarzykach majowych. Nad łóżkiem babci w Grottgerowskiej kopii Madonny Belliniego czy nad łóżkiem rodziców w ciemnym obliczu Częstochowskiej”. Przed tym majowym ołtarzykiem, ustawionym na komodzie, odbywały się domowe majowe nabożeństwa.
Rodzice do spowiedzi szli zawsze razem, a był to dzień, który dziecko kojarzyło jako „coś prawie ważniejszego od imienin i wyjazdu na wakacje”. Na wyobraźnię dzieci działał fakt, że rodzice spowiadali się u siwiuteńkiego zakonnika, który nazywał się… ojciec Anioł.
Obertyńska będzie poetką ludowej religijności w najlepszym wydaniu, związanej z opisem przyrody i pór roku. W jednym z listów do przyjaciół pisała: „Człowiek powinien mieć do poły płaszcza Boskiego ten sam stosunek, co oset. Chwycić, wpiąć się i z całą świadomością swojej chwastowości nie puszczać”.
Trochę podobnie jak z Panem Bogiem było z patriotyzmem – był zbyt ważny, by o nim mówić wprost, nawet w poezji, choć jak pisała córka „Ta biel i ta czerwień wsiąkała w Mamę od kołyski”. I nie miało znaczenia, że w rodzinie były babki Niemki i Francuzki.
Letnie miesiące Wolscy spędzali w Storożce koło Stryja – miejscowości malowniczo „przypartej do podnóża Karpat” w dolinie rzeki Opór „kilkoma pętlami rzucona na jej dno”. Obok, od Stryja na południe, prowadziła cesarska droga na Węgry, jedyny istniejący trakt wiodący tam przez górzyste pasmo Karpat. Storożka powraca we wspomnieniach Obertyńskiej i jej opowiadaniach wybranych przez prof. Wojciecha Ligęzę, w wydanym w 2001 roku zbiorku „Oamo”.
Małżeństwo rodziców Obertyńskiej było szczęśliwe. „Raz ktoś Mamę zapytał, jak się nazywa krem, którego używa, aby tak młodo i świeżo wyglądać. – Szczęście… – odpowiedziała” – wspominała.
Szklany dzwon i strzał w Sarajewie
„Dopiero od strzału w Sarajewie rozprysnął się szklany dzwon, który nakrywał dzieciństwo i młodość” – tak wybuch I wojny światowej wspominała Obertyńska. Obaj starsi bracia wyszli z domu w legionowych mundurach – organizowanego przez Józefa Hallera Legionu Wschodniego, podlegającego cesarskiemu dowództwu. Córki wywieziono do bezpieczniejszego Kozińca.
Maryla Wolska jako siostra wolontariuszka podjęła pracę w szpitalu wojskowym na Łyczakowie. „Do pielęgnowania chorych miała niewątpliwy talent, a do ludzi prostych – sentyment. Starała się więc zawsze o pracę nie na oficerskich salach, tylko na tych, gdzie leżeli żołnierze” – pisze córka. Siedziała przy łóżkach Gruzinów, Tatarów i Kałmuków. Zdaniem córki, wyjście spod domowego klosza bardzo dużo dało samej matce. Pomaganie samotnym zajmowało w jej życiu wiele miejsca. Odwiedzała staruszki i korespondowała z nimi. Nikt oprócz niej nie pamiętał o wiejskiej nauczycielce, zapomnianej starej aktorce, córce stróża z ulicy Kalecza. A potem pisała ich nekrologi…
Na dwa dni przed podpisaniem traktatu brzeskiego, w lutym 1918 r., Beata wzięła ślub z Józefem Obertyńskim. Ojciec wygłosił z tej okazji mowę, ubrany w… czarny kontusz. Odziedziczył go po wuju Szczepanowskim, który uważał, że póki trwają rozbiory, Polak powinien chodzić w stroju żałobnym. Nie było to udane małżeństwo. „On, bywalec salonów, zainteresowany w kartach i koniach nie umiał docenić sublimowanego charakteru żony, ona zaś – przyzwyczajona do światła domowego ogniska, spragniona rodzinnego ciepła – często była samotna”.
Gdy brat Kaziu zbyt długo nie powracał z wojny, na jego poszukiwanie wyruszyła… 70-letnia babcia, która zdobyła niedostępne pozwolenie na jazdę wojskowym pociągiem na Wschód. Następnie cudem natknęła się na wnuka na dworcu w Żmyrynce. Ten, gdy ją zobaczył, uznał, że ma halucynacje. Energiczna 70-latka przemyciła pod płaszczem jego „dowborską szaszkę”, czyli szablę, której wnuk, mimo nakazów, nie chciał oddać.
Jak grom z jasnego nieba na Polaków ze Lwowa spadły walki z Ukraińcami, którzy nie chcieli przyłączenia miasta do Polski. Ojciec i Kazio wstąpili do Straży Obywatelskiej. Luk był w tym czasie w Perepelnikach, z dala od centrum walk i nikt z rodziny się o niego nie niepokoił. Tymczasem to on dostał się do ukraińskiej niewoli. Uwięziony i bity w czasie śledztwa, został wraz z grupą 24 Polaków rozstrzelany na zamku w Złoczowie 1 kwietnia 1919 roku. Według relacji księdza infułata Czajkowskiego, padł rozstrzelany z okrzykiem „Niech żyje Polska!” na ustach.
A rodzinie w uszach brzmiały słowa z wierszyka jego ojca chrzestnego:
Coś jej winien?
Oddać życie.
Dla Maryli Wolskiej, której był najukochańszym, pierwszym dzieckiem, była to tragedia, z której nie mogła się podnieść. Przeżycie to wpłynęło także na dalsze życie siostry. „Udział w Obronie Lwowa zbratał ją z Lwowskimi Orlętami, do których miała przez całe życie słabość: »To chłopcy, którzy jak Luk dali życie za Polskę«” – wspominał Kasper Pawlikowski.
Pszczoła kosmata
W światku literackim głośno było o przyjaźni Maryli Wolskiej z Leopoldem Staffem. 20-letniego poetę na Zaświecie przyprowadził Adam Młodnicki. Jak zapamiętała Obertyńska, gość miał wdzięk i swobodę swojskiego, dowcipnego chłopca: „Kruchy, wątły, niewysoki pan z bródką w szpic, o bardzo białych zębach i zawsze jakby lekko zachrypniętym głosie. Oczywiście peleryna i czarny kapelusz”.
Uwielbiał jej młodszą siostrzyczkę Lelę, a ją „zaledwie tolerował”. Ale swojski 20-latek robił się „spoważniały i nagle obcy”, gdy deklamował wiersze. Rodzina Obertyńskiej w osobie ciotki ojca – babci Padlewskiej, przyczyniła się zresztą do rozwoju jego kariery. Babcia miała bowiem odłożonych 400 koron, które zamierzała przeznaczyć na swój przyszły udział w sprowadzeniu prochów Słowackiego do Polski. Ale będąc pod wrażeniem poezji 20-latka przeznaczyła jej na wydanie „Snów o potędze”.
Staff pojechał też z Wolskimi do Włoch, na Capri. Mała Obertyńska pamiętała, jak na świeżym powietrzu potraktował chmarę wron, które obsiadły okolicę. „Leżał i krakał. Chropawo, wytrwale, do złudzenia podobnie… I te gawrony tego nie wytrzymały” – wspominała dziecięce wrażenie. We włoskiej restauracji mała Obertyńska wypiła ukradkiem wino ze stołu. Upiła się i Staff musiał wynieść ją stamtąd na rękach. O romansie Wolskiej i młodszego od niej Staffa plotkowano dużo i nieprawdziwie. Przez dowcipy na ten temat wygłaszane przez prof. Edwarda Porębowicza, Maryla zerwała z nim stosunki, a Beata utraciła ojca chrzestnego.
„A zaraz potem jakby kto dojrzałą śliwą potrząsnął” – wspominała pomoc matki w szukaniu rymów do pierwszych wierszy Obertyńska. „Talent dostaje się za darmo, na dobry wiersz trzeba sobie zasłużyć” – tłumaczyła Maryla córce. I wypowiadała zdanie, które zgorszyłoby z pewnością współczesnych polonistów i niemałą część ich studentów: „Poezja jest jak ostryga. Ostryg się nie rozgryza. Ostrygi się łyka. I albo smakują, albo nie. Nie smakują – nie jedz! Ale ruszać na ostrygę ze skalpelem w ręce?”.
Pierwszy tomik Obertyńskiej „Pszczoły w słoneczniku” rozpoczynało następujące motto:
Świat to słonecznik płaski,
a myśl – pszczoła kosmata
ugrzęzła w kwiecie świata…
Był w nim wiersz o ulewie, o urodzie poszczególnych miesięcy, o porach dnia. Jak w wierszu „Zmierzch”:
Nad stawu dymiącą błoń
mrok z pola się przywlókł siny
i pije cicho jak koń
spokój wieczornej godziny
W wierszu „Spowiedź” przyroda z Bogiem – jeden z najważniejszych wątków w poezji Obertyńskiej skojarzona jest najsilniej:
Zarzucę ręce na szyję
Pachnącej kopie pszenicy (…)
Obejmę ją ciasno, silnie,
I powiem w tajemnicy
Obraz siebie jako samotnego włóczęgi, który w jej poezji obecny będzie po wojnie, tu pojawia się po raz pierwszy w wierszu „Pędziwiatr”:
Najpierw prawa, potem lewa,
znowu prawa, znowu lewa,
ciżem moich czarne szczury
chwyta szybko pusta droga
co pode mną się przelewa… (…)
Siedem razy siedem rzek,
siedem razy siedem gór,
przebiegł cicho, chybko, chyżo,
prawy szczur, lewy szczur… (…)
Na sprężystym dwojgu nóg,
Ja – włóczęga pustych dróg!
Bardzo osobisty charakter w poezji Obertyńskiej mają wiersze o jej wymarzonym synku (nie mogli z mężem mieć dzieci). Wiersz „A trawa znów była zielona…” napisała „o moim małym synku, którego wcale nie ma”. „Słyszę nieraz po domu jak drepczesz malutki,/ i kocham twe znajome, wydeptane butki” – pisze poetka. Ten wątek wróci w jej poezji. W jeszcze smutniejszych okolicznościach.
Zboczonka i aligatorstwo
W 1936 roku Obertyńska odbyła pięciomiesięczną podróż – pociągiem ze Lwowa przez Wiedeń i Wenecję do Neapolu, a stamtąd statkiem do Lizbony, z postojami w Syrakuzach, Algierze oraz żeglugą wzdłuż brzegów Gibraltaru. Towarzyszyły temu wypady turystyczne, a w drodze powrotnej – zwiedzanie Paryża. Ten mało znany fragment jej życia opisał prof. Wojciech Ligęza.
Do Lizbony poetkę zaprosili przyjaciele – polski poseł w Portugalii Tadeusz Romer wraz z żoną Zofią z Wańkowiczów. Z podróży Obertyńska pisała listy do rodziny i przyjaciół, a na ich kanwie opublikowała cykl reportaży w „Prosto z mostu” (jej poglądy polityczne były bliskie endecji). Relacje te Ligęza porównuje do „Listów z podróży do Ameryki” Henryka Sienkiewicza.
Pojawienie się Obertyńskiej „na salonach” w połączeniu z rodzinnym charakterem korespondencji uruchamia w pełni jej poczucie humoru. Już samotna podróż powoduje – zmianę jej tożsamości – musi przekształcić się w kobietę wyemancypowaną, czyli „typ koleżeńsko-sportowy”. W efekcie otrzymuje w podróży dwie propozycje matrymonialne.
Na miejscu gazety interesują się jej przyjazdem: „Były już coś trzy czy cztery wzmianki w gazetach o przyjeździe do Lizbony „znanej poetki i literatki”, a telefony z różnych redakcji proszą o wywiad ze mną”. Z ironią podchodzi też do swojej „kariery medialnej”: „Będę musiała blagować »z przyrzutu« o książce, której tłem ma być Portugalia”.
Przed wyjściem na dyplomatyczny raut stwierdza: „Na szczęście widywałam nieraz w kinie, jak światowa kobieta wstępuje na schody”. Konieczne jest do tego unowocześnienie jej sukni, co wymaga jej rozprucia „do ostatecznych granic”. Jak konstatuje, staje się „ni to motylem, ni powojem”. Udaje się też pokonać problemy z kolorystyką: „Aby ożywić trochę moją mdławą tualetę (…) rozkwitam na żołądku płomiennymi kwiatami”. Przygotowania trwają do ostatniej chwili, gdy przychodzi czas na „spojrzenie w lustro i okrzyk japońskiego wojownika przed bitwą: A to jest straszna twarz, z którą rzucę się na wroga!”.
Teraz oberwać mają szacowni gospodarze. Zauważa, że król Portugalii Karol I ma oblicze „jakiegoś czeskiego nadleśniczego”. Zaś wybitna piosenkarka Lucienne Boyer to osoba „o ślicznie niskim głosie, gębie jak kafel, granatowych powiekach i ustach rubinowych, dla większej pokuśności wyświeconych jeszcze wazeliną”. Wśród opisywanych typów pojawiają się „jakiś Trocki, przebrany za kogoś innego” czy „bardzo dewotka i bardzo kwoka”.
Obertyńska nie oszczędza też dzieł sztuki, stwierdzając, że obraz „Święty Hieronim” mógłby nazywać się „Święty manicurzysta”, któremu „lew obojętnie oddał swoją ogromną łapę do zreperowania”. Jeszcze gorzej znieważony zostaje pomnik portugalskiego powieściopisarza Jose Marii Eca de Queirosa: „na dwu gładkich schodkach stoi sobie pan z krawatem, dziurką w klapie i guzikami w porządku – w ogóle pan. Trochę niżej od niego, w przegibie zalotno-miłosnym (…) naga donna, o zapraszająco rozłożonych ramionach i uśmiechu niedwuznacznym (…) Wypadek stanowczo raczej z miejsca kąpielowego czy kliniki, niż z Parnasu”.
Ligęza odnotowuje neologizmy używane przez poetkę: dymnąć (uciec), apódzieszał (od „a pódziesz” – do psa), potrzebnostki, zboczonka, pokłapka (rozmowa), banalitety, aligatorstwo (bierny odpoczynek) itp. Była to ostatnia taka podróż Obertyńskiej w wolnej Polsce. „Następna, przymusowa, będzie prowadzić na północ, poza koło podbiegunowe” – zauważa Ligęza.
Artyści scen sowieckich
– Gdzie wy widzicie tego waszego Boga? Gdzie on jest?
– W niebie.
– Ot i nieprawda! Jestem lotczykiem. Latałem nieraz wysoko, bardzo wysoko, pod samo niebo. I oglądałem się. I żadnego Boga nie widziałem.
– Trzeba było spaść i zabić się. Zaraz by go pan zobaczył!
To fragment dialogu sowieckiego agitatora z 14-letnim chłopcem. Antyreligijne mityngi po wejściu Sowietów do Lwowa miały charakter przymusowy.
Wejście Sowietów do Lwowa było końcem świata Beaty Obertyńskiej. „Bezradnie wracam wciąż pod bibliotekę. Znajome szeregi kolorowych grzbietów, które umiałabym z zamkniętymi oczyma rozpoznać jak ślepiec klawisze. Ratować książki? Jak?”. A ogród? „Zastygł w słońcu jak mucha w bursztynie i nie ma pojęcia, co go czeka. Jak te nasturcje kwitną tego roku! Aleja grabowa też nie wie jeszcze, że to jej ostatnia jesień”.
„Ostatnia jesień” tytuł jednego z jej wierszy:
…Noc narasta od wschodu wielka
i kosmata.
Noc zadławi niebawem precz,
u krańców świata
łun ostatek, co w drzew się nagiej
czerni żarzy.
Usnął park, w chłód przyziemny
grążąc się pomału,
w sen, nad którym wieczornie
osiadł już na straży
wron okrężnie w gałęzie naniesiony
namuł…
Usnął park, jak znużony
po wyroku więzień,
co śmierci się na jawie rozważać
nie waży,
za to snem się zawczasu
z jej bezwładem brata…
…Kiedy żar łun ostatnich między pnie
się wgniata,
Noc narasta od wschodu…
Wyniosła się z domu do pewnego lwowskiego mieszkania. Stamtąd obserwowała to, co dzieje się dookoła. Głoszono, że oficerowie służby czynnej, cała policja i żandarmeria mają się stawić na wyznaczonym placu, a to „dla rejestracji”. „Stawili się. W mundurach, z odznakami. Oficerowie, pułkownicy, generałowie. Otoczyło ich ukryte w bocznych ulicach wojsko, rozbroiło, załadowało na auta. Tych wywieziono w głąb Rosji najpierwszych…” – pisze Obertyńska.
Nie myliła się co do losów swojego domu i ogrodu. We Lwowie potajemnie odwiedzali „burżujkę” pracujący u niej chłopi. „Mój dom splądrowany. Meble wywieźli zaraz po wkroczeniu, książki oblali naftą i spalili na gazonie. Aleja grabowa wycięta. Teraz rąbią park” – zapisuje. Ten dom wracać będzie po wojnie w jej poezji jako jeden z najważniejszych motywów. Będzie tu o nim jeszcze dużo.
Chłopi ratują jak mogą polską „panią”: „Choć wedle sowieckiej propagandy jedliśmy podobno chłopskie dzieci na śniadanie, choć szczuliśmy chłopów psami i na kolanach kazaliśmy się im czołgać do bramy – dzielą się z nami wszystkim, czym mogą, przywożą drzewo, mąkę, mleko, groch. Nocą, chyłkiem – jak kradzione. Wiedzą dobrze, co ryzykują. Nic tak nie rozwściecza Sowietów, jak twierdzenia czy zeznania chłopów, że między dworem a wsią panowały przyjazne stosunki”.
Jeszcze nie wiedzą, że zapłacą za to aresztowaniem – i ona, i oni. Na razie Obertyńska ukrywa się, bierze udział w konspiracji: „Władze wiedzą – i my wiemy – że całe to pozornie uległe miasto pokryła z nagła sieć tajnych organizacji”.
Przemilczając swoją prawdziwą tożsamość, córka burżuja Wacława Wolskiego zgłasza się po odbiór znienawidzonego sowieckiego obywatelstwa, niezbędnego, by przeżyć. Wymyśla sposób, jak je wyłudzić. Przedstawia się jako aktorka, czego dowodem jest wspominany wcześniej dyplom i legitymacja ZASP-u. Sowiecki urzędnik drwi z końcówki nazwy „Scen Polskich”. „Tiepier będą artyści scen sowieckich” – wyjaśnia. Ale udaje się. Formalne średnie wykształcenie – nigdy przecież nie studiowała – też tu pomaga.
We Lwowie zaczynają się wywózki i wyrzucanie z mieszkań. „Po prostu: won na ulicę! Na ich miejsce sprowadzają się sowieckie komandiry z żonami i dziećmi” – notuje. Na kilkudziesięciostopniowy mróz trafiają rodziny z małymi dziećmi, z chorymi.
W czasie tego mrozu wywożą na Wschód całe wsie. Zawsze w nocy. A potem zaczyna się i we Lwowie. Sceny mrożące krew w żyłach: „Jakaś dziewczynka, nieprzytomna ze strachu, wyskakuje z drugiego piętra na bruk. Łamie obie nogi. Enkawudziści wnoszą ją na rękach do czekającego przed bramą kamionu. Inni taszczą materac ze sparaliżowaną staruszką. Miasto dudni od szalejących po ulicach aut. Łomotanie w bramy. Wyważanie drzwi. Krzyki. Płacz”.
W końcu przyjechali po nią. „Czarna limuzyna. Mówiący po polsku szofer w haftowanej mycce na łbie, z różnymi przytykami na temat »jaśnie pani«, która jedzie do kurortu” – zapamięta. Dokąd pojadą? Na całe szczęście do Brygidek, a nie do mającego najgorszą sławę z lwowskich więzień Zamarstynowa.
W celi jest tłok. 130 kobiet na 80 miejsc. Znaleźć kawałek podłogi, by się położyć graniczy z niepodobieństwem. Co czuje? Zadowolenie. Ulgę. Bezpieczeństwo. „Olśnienie – przestałam się bać”. Skończył się nareszcie strach przed aresztowaniem i wywózką.
Rządzą kryminalne. Z przekąsem nazywają kąt politycznych ulicą Legionów, a o sobie mówią z pewnego rodzaju dumą i wyższością: – My to złodziejki, a wy co? Pytanie jest całkiem sensowne: „Istotnie! Co my? Garstka skazanej na zagładę inteligencji, nieumiejącej jeszcze siłą zdobywać miejsc, bić wszy, wymyślać dyżurnym”.
Mroczy się futro tundry
W internetowych serwisach wrzuta.pl i youtube.com odnajdujemy piosenkę Marcina Skrzypczaka, laureata wielu studenckich, i nie tylko, festiwali. Tę, która przyniosła mu największe uznanie publiczności. To „Suplikacje” Beaty Obertyńskiej:
Od głodu,
od pochodów,
od deszczu,
od wszy,
od powietrza na wichrze
w skos prutego twarzą,
od ognia – kiedy nocą odejść
ci go karzą,
od tajgi, co do kolan moczarem
namaka,
od urwanej podeszwy,
od skradzionego chlebaka
wybaw nas, Panie!
Od tundry twarzą w niebo leżącej
na wznak,
od zmory białych nocy,
od komarzych młak,
od nagłych a niespodzianych
wymarszów ponocnych,
od świtów ołowianych
i zmroków popielnych
Święty Boże,
Święty Mocny,
Święty a Nieśmiertelny,
Wybaw nas, Panie!
Przytoczmy, niechronologicznie, fragmenty jej wspomnień. Pluskwy. Wszy. Nauka piosenek od kryminalnych. Różańce i szachy z chleba. Bo w celi wolno mieć tylko warcaby. Więzień nie powinien nadmiernie rozwijać się intelektualnie. Szaleństwo kobiety-matki, którą aresztowano, a zostawiła zamknięte małe dzieci w pustym domu. Wieści o kuzynce bitej w Zamarstynowie metalowymi kijami. Brudne wspólne ubikacje, zamarzające prysznice. Praca w oborze.
Podróże bydlęcymi wagonami po całej Rosji. Śmierć w takim wagonie nie jest żadnym nadzwyczajnym wydarzeniem. Napisze o niej:
Przeciągnęli go potem pod ścianę,
do kąta,
przyrzucili płaszczem bez guzików,
leżał sztywny i stygł…
Kto by sobie w transporcie
trupem głowę zaprzątał?
Nikt.
Jeszcze wczoraj wieczorem
mówił komuś po cichu,
że chory,
jeszcze rano dyszał…
Teraz spokój.
W tułaczych nóg zdeptane stępory
sztywność śmierci nacieka i cisza.
Nikt już więcej po świecie
wlec ni ganiać nie będzie
tych sznurkami okręconych szmat.
Tak.
W pośmiertnej wygodzie
zdobył kąt na podłodze
i wyciągnął się wreszcie na wznak.
Czyjś?
Na pewno… Ktoś czeka,
ktoś się modli nocami,
żeby wrócił, przetrzymał to wszystko…
Ot i przepadł.
Jak dojdą, gdy nie wiemy my sami,
jakie imię miał, jakie nazwisko.
Znowu jedna śmierć taka…
Kto odbolał, opłakał,
kto ją odczuł? Nikt.
Bo któż? Nie my…
…Chyba one. Te w strachu
od stygnących już łachów,
po wagonie rozłażące się
– wszy.
Obertyńska choruje na świerzb i czerwonkę. Zaczyna rozumieć powiedzenie „drapać z rozpaczy po ścianach”. Szpital i ratunek dzięki jednemu człowiekowi – lekarzowi pijakowi.
„Zapach słodkiego, prażonego mleka – to przecie dzieciństwo, to bezpieczeństwo, sytość, dom… Czy możliwe, aby tamto najszczęśliwsze dziecko świata, fuczące w znajomy garnuszek z obrazkiem, i ta świerzbowata łachmaniarka pod biegunem – to była jedna i ta sama osoba?” – napisze. Znika przynajmniej jeden problem: „Troska o linię, zatruwająca mi całą młodość, przestała mnie obecnie niepokoić. Ważę 39 kg!”.
W jej wierszach pojawią się opisy strasznych rzek, po których płynie „barżami śmierci” za koło podbiegunowe. I przyrody:
Tajga… Wilgocią obrzękły mech
I krzaki uklękłe w moczarze…
Nie wiem, za jaką winę i grzech
Bóg im tu rosnąć każe…
Nie wiem, pod wagą jakich win
ci ludzie zmięci i szarzy
znad smugi świeżo kładzionych szyn
nie wznoszą ziemistych twarzy…
Tuż obok, wbity w mokry chaszcz,
ogieniek rudo pełga…
…Gdzieniegdzie jeszcze wojskowy płaszcz
i czapka. Już bez orzełka.
Dym mija gnaty chudych pni
i brzózki podkurza nagie…
…Dźwięczące – mętne – chciwe krwi
komary idą od bagien.
Trudno tu poznać: noc czy dzień
pełznie przez grząski moczar…
Noc się tu teraz nie wtacza w cień,
dniom za to czarno w oczach.
Tajga… Jak w bagnie gnijący trup.
Głusza na wieki wieków.
Otchłań, gdzie zda się – nawet Bóg –
zapomniał o człowieku.
Nawet tu stara się dostrzec także piękno. Przynajmniej dwa razy. W nocy widzi zorzę polarną, kiedy to ciemne niebo nagle „rozkołysało się całe, od jednego brzegu po drugi”. Próbuje znaleźć na to słowa „Płynny deszcz kolorowego ruchu, dyszący faliście w pustce między ziemią a gwiazdami (…) Polarna zorza jest pograniczem! Tęczową, oddechem Boga żywego dyszącą zasłoną, która dzieli wiadome od Niepojętego”. I szybki powrót na ziemię: „Takie to rzeczy działy się na niebie, podczas gdy na ziemi – tej obłąkanej, niepoprawnej kulce – wszystko szło zwykłym porządkiem. Noce nocami, zorza zorzą, a NKWD dalej sobą”. Jest też opis Uralu:
Mroczy się futro tundry,
rdzawej jak tasmany.
Nad nią pustki błękitnej bezmiar
wniebowzięty,
a w głębi on – samotny, odwieczny,
nieznany,
Ural… Grzmot w żelazisty pomruk
zastygnięty.
Obce, srogie, śmiertelnie obojętne
– cudo!
Jaszczur grzbietem zębatym wparty
w nieboskłony.
Ciężar cielska na tundrę położywszy
rudą
wschód i zachód rozgarnął
w dwie przeciwne strony.
Fiolet wieków różowo lodem
w nim się mieni,
chłodniej coraz, wynioślej
i coraz wieczyściej…
On – który się w tej wrogiej,
przeklętej przestrzeni
jeden – mojej bezsilnej oparł
nienawiści!
„Nikt przed Obertyńską i nikt po niej nie potrafił tak opisywać przyrody – ale też i niewielu poetów zostało skazanych na przyrodę, na jej wrogie człowiekowi piękno – tak, jak skazuje się na śmierć. A jednak Obertyńska potrafiła pisać o tym bez nienawiści” – pisze w „Czerwonej Mszy” Bohdan Urbankowski. I zauważa: „Więc nawet tam… I to jest właśnie najdziwniejsze: prawdziwe wiersze mogły powstawać nawet w sowieckiej niewoli. Nie mogły powstawać tylko w sowieckiej wolności”.
Kulturne sowietki
Nadziei na ocalenie nie straciła nigdy. Nie tylko ona: „Kiedy nam mówili, że zostaniemy u nich na zawsze, nie robiło to na nikim prawie wrażenia. Po prostu nikt nie wierzył. (…) Przeczucie? Nie… To nie było i przeczucie. Raczej ślepa wiara w miłosierdzie Boże i niezachwiana pewność, że nas Pan Bóg woli od bolszewików. Po prostu”.
Wieść, że Polaków obejmie amnestia przyjęto wybuchem radości połączonej z niepewnością, czy to nie jakiś kolejny szatański pomysł Sowietów.
Więźniowie z samej ojczyzny proletariatu nie potrafią sobie racjonalnie wytłumaczyć wypuszczania Polaków. Przez lata uczeni, że Boga nie ma, śmiali się z modlących się Polaków. Teraz mówią, że to „polskie czary”.
Wieści o amnestii swoją drogą, a sowiecka sprawiedliwość swoją. Enkawudziści przywożą Obertyńskiej i niektórym innym Polkom… zaoczne wyroki wydane w ich sprawie. Poetka, jako „wrah naroda”, dostaje pięć lat.
Ale zapiski z tego czasu zawierają już więcej ironii: „Na samym skraju zony garbi się mała kretowina z uczepioną na żerdzi ogromną, czerwoną gwiazdą. Wygląda to z daleka trochę jak betlejemska szopka”. Albo: „Gdyby nietoperz mógł być blady i gdyby chorował na żołądek, miałby na pewno taką twarz jak ta, którą obnosi między nami ten – ostatni zostawiony nam na pamiątkę – przedstawiciel NKWD”.
Wychodzący na wolność nie wiedzą jeszcze, co znaczy „wolność” w sowieckim „raju”. Wspomnienia z „wolności” zajmują… połowę pamiętnika „W domu niewoli”. Wolność to dla wielu śmierć na zatłoczonej barży albo w bydlęcym wagonie, w czasie jazdy ku wolności. W niewoli były racje głodowe, tu przydzielone pożywienie kończy się szybko, a potem nie ma żadnego.
Dla Obertyńskiej wolność to podróż do wyczekiwanego niczym raj polskiego obozu w Buzułuku. Tyle, że jej pociąg… nie zatrzymuje się tam i jedzie dalej. Komendant pociągu mówi, że nie ma tam już miejsc. Poczucie bezsensu i absurdu, kiedy wagon całymi dniami pokonuje potężne przestrzenie, oddalając ich od celu podróży. „Mijamy Orenburg, mijamy Ural. Zaczyna się Azja” – pisze. Na to, by oddalić się z transportu bez pieniędzy i znajomości języka, nie ma odwagi.
Obserwacje nowej ojczyzny proletariatu. Awansu społecznego tutejszych nauczycielek i urzędniczek, czyli „kulturnych Sowietek o brudnych, czerwono lakierowanych paznokciach”: „Czy może być coś bardziej irytującego jak niedorozwinięty prymityw powleczony pokostem pseudokultury i pseudocywilizacji? Ów niewczesny tani, sowiecki pokost, którym posmarowano tu ludzi – po uprzednim wmówieniu w nich oczywiście, że są gotowi, cywilizowani i kulturalni – odebrał im rozpęd w dążeniu do rzeczywistej kultury”.
Na stacjach pracownice kolei, zupełnie inne niż w Polsce, w której przedwojenny kolejarz był kimś: „Gdyby nie czerwona chorągiewka, gwizdek w ustach i opaska na ramieniu, nikomu by pewnie do głowy nie przyszło, że to państwowe funkcjonariuszki”. Państwo piecze tu dwie pieczenie. Po pierwsze, proletariat widzi swój awans – skoro jego przedstawicielki dają sygnał do odjazdu pociągu. Po drugie – oszczędza na mundurach.
I chwile najbardziej przerażające, choćby podczas pobytu w szpitalu: „Zobaczyłam dwóch sowieckich towarzyszy – takich w fufajkach i wysokich butach – wciągających coś po szpitalnych schodach. Wyglądało to jak dziwacznie oplątany korzeń wykarczowanego starego jałowca. Z początku wleczone po stopniach, tłukło i kołatało tylko o beton, ale potem, ku dławiącemu przerażeniu – zaczęło jęczeć”. Okazał się być to „żywy, straszliwy szkielet, o patrzących oczach”. „Sprawiedliwość Boża, która – z jej tylko wiadomych powodów – nie runęła dotąd ogniem i siarką na ten przeklęty, po trzykroć przeklęty kraj!” – pisze o sowieckiej Rosji Obertyńska.
Wolni ludzie mają wolny wybór – umrzeć z głodu lub zatrudnić się do wyniszczającej całodniowej pracy w kołchozie. Tam znów trzeba dopłynąć barżą, czego znowu wielu nie przeżyje. Potem okaże się, że uzbeckie miejscowości, do których płynęli, nie chcą nikogo przyjąć. Zostają uwięzieni na wyspie, gdzie czeka ich śmierć głodowa. Kradzież łodzi i ucieczka przed strażą pozwalają dotrzeć. Dokąd? Do kołchozu, by zaznać szczęścia niewolniczej pracy.
Gdy pojawiają się enkawudziści, myślą, że to znów aresztowanie, tym razem za kłótnie z lokalną władzą. Może powrót do łagru? Na miejscu czeka w mundurze przemytnica Staszka, która awanturami doprowadziła do ich odnalezienia. Jadą do polskiego obozu w Guzarze. W namiotach nie ma ogrzewania, szerzy się tyfus. Ale są też męskie polskie mundury. „Jam jest Pan Bóg twój, Którym cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli. Nie będziesz miał Bogów cudzych przede Mną” – te słowa kończą łagrowe wspomnienia Obertyńskiej.
Mocne i twarde
Trafia do Persji, a potem do Palestyny. Palestyna to dla poetki, w której życiu wielkie znaczenia ma religia, Ziemia Święta. W wojennym zgiełku próbuje to odczuć. W wierszu „Palestyna” ten kraj w dzień to „asfalt, auta, Alianci i eukaliptusy”. Ale w nocy, gdy świecą pamiętające przeszłość gwiazdy, kraina ta „ciszą powagi napływa” i „twarz podnosi ku niebu i znowu jest – Święta”.
Obertyńska opisuje Palestynę, ale tęskni za Polską, jak w wierszu „A ja już nie chcę”:
A ja już nie chcę! Nie mogę!
Do płaczu mam już dość
eukaliptusu – błękitu – pomarańcz
– fig –
Psia kość!
To ma być jesień? Kpiny!
… Jesień jest szara i niska…
Ja pytam: gdzie jarzębiny?!
Kasper Pawlikowski pisze o jej surowym zdjęciu w mundurze oficerskim Drugiego Korpusu na Bliskim Wschodzie (tym zamieszczonym obok niniejszego tekstu): „Typowe u Wolskich kości jarzmowe uwydatniają wklęsłość policzków. Oczy nieco głębiej osadzone, niż na dawnych zdjęciach, rzucają widzowi wyzwanie. Cokolwiek mu przekazują jest to mocne i twarde, jak Jej niedawno przeżyte doświadczenie rzeczywistości Rosji sowieckiej”.
Dowództwo uznało, że schorowana Obertyńska najlepiej przysłuży się sprawie, pisząc wspomnienia z Sowietów. Uznała, że może zrobić to jedynie w spokoju, z dala od zajęć wojskowych. Wyjechała do Johannesburga w Południowej Afryce. Przebywała tam rodzina przyjaciela – Tadeusza Romera. Sam Romer jako członek rządu londyńskiego był w Europie, ale rodzinę udało mu się wysłać w bezpieczne miejsce.
Po wykonaniu rozkazu napisania wspomnień, została przeniesiona do Londynu, gdzie pracowała w Wydziale Kultury i Prasy Korpusu. Potem przeniesiono ją z kolei do Włoch, gdzie wojska alianckie, w tym oddziały polskie, zdobyły Monte Cassino, a potem Rzym. Marian Hemar o wartości relacji Obertyńskiej napisze w „Dzienniku Polskim” z 22 lutego 1945: „czego nie można odebrać poezji, tego nie można odebrać życiu”.
Osiadła jest ta wasza Anglia
Po wojnie Obertyńska trafiła do Londynu. O zdradzie Zachodu napisała w wierszu „Zgoda”:
Świat – choć stary – jest jednak
wciąż tym samym światem.
Wina – jeśli pospólna
– zawsze ludzi zbliża.
…Nieprzyjaciółmi byli
– i zbrodnia dopiero
– cień ponury czyjegoś niewinnego krzyża
– sprawił, że się „dnia tego”
znów czerwony Herod
z zawsze tak samo chwiejnym
pogodził Piłatem…
Motyw zdrady aliantów pojawia się też w wierszu „Anglia”:
Osiadła jest ta wasza Anglia
– cienista,
W starych murów i bluszczu
kwitnących uściskach (…)
Bezpieczna jest ta wasza Anglia
– i własna,
o chłód lasów oparta – o wzgórz
płynne pasma,
i trawiasta i ptasia i głogiem bielona
i na pół nie przecięta przez linię
Curzona…
Pisała w „Dzienniku Polskim”, „Dzienniku Żołnierza”, „Orle Białym”, „Polsce Walczącej”, „Ochotniczce”, „Wiadomościach”, „Życiu” i „Przeglądzie Polskim”. W autorce najpiękniejszych wierszy o polskiej przyrodzie mieszkanie w potężnym mieście wywołuje poczucie
obcości, co opisuje w utworze „Londyn”:
– A tu – miasto neonem opite,
żyły reklam napęczniałe krwią,
skurcz i rozkurcz opętanych liter,
to przeklęte w krzyk rozdęte szkło!
Zamknąć oczy! Nie widzieć! Uciekać!
Zgłuszyć kroki w kurzu polnych dróg
I w gwiazd ciszy czekać,
jak dnia czeka
nocą – w polu zostawiony pług…
W 1947 r. jej podpis odnajdujemy pod uchwałą Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie wzywającą do niepublikowania w okupowanym kraju. Kasper Pawlikowski tak opisuje wpływ wygnania na jej twórczość: „Talent pisarski Obertyńskiej pozostawał w jej wyłącznym władaniu. Odcięty od gleby, która go niegdyś syciła, w warunkach cieplarnianej izolacji rozwijał się jak orchidea. Wtedy dopiero, na emigracji, Beata Obertyńska zyskała wolność i czas do pracy twórczej, ale odbywało się to w próżni, która jako rzecz normalna nastała po tymczasowości wojennej”.
W mieszkaniu siostry w Londynie miała pokoik nazywany z powodu kilimków wieszanych na ścianach „namiotem wezyra”. Był tam kufer z poduszką zastępujący krzesło. Zaś „na prostokątnym stoliku karcianym – niczym czarny miniaturowy katafalk – stała „karmelka”, maszyna do pisania, z którą Ciocia nie rozstawała się nigdy, od „czasów Palestyny”. „Karmelka” była kochana, wierna i nieodłączna. Nic to, że jak bezzębny starzec miała szczerbatą klawiaturę, że w miejsce fabrycznych czcionek wstawiono jej inne”. Jak wspomina Pawlikowski, gdy siostra kupiła jej nową, przyjęła ten prezent, by nie robić jej przykrości. I dalej pisała na starej, co dało się poznać po uszkodzonych literach.
W tekstach współczesnych polonistów o Obertyńskiej możemy zauważyć podobną prawidłowość, jak w przypadku opracowań na temat Lechonia i Wierzyńskiego. Przedwojenna, młodzieńcza poezja jawi się w nich jako wartościowa. Zaś powojenna, skażona wygnaniem, jest jakby mniej ważna, ot – publicystyka. Pewnie trudno dziwić się młodym autorom, dziedziczącym podobne podejście do sprawy po profesorach, osobiście niezainteresowanych w grzebaniu się w tym okresie historycznym.
W rzeczywistości powojenna poezja Obertyńskiej jest jedną z najbardziej udanych prób zmierzenia się z rzeczywistością, której tchórze i koniunkturaliści wolą nie zauważać. Warto chyba rozmowę na ten temat zacząć od wiersza powracającego do starego tematu jej twórczości, dziecka, którego nigdy nie miała.
W wierszu „Do mego syna” Obertyńska pisze:
Nie zginąłeś onej jesieni,
aniś w tundrze w kopczyk płaski się
zmienił,
ni w katyńskim nie było cię lasku
Synek nie zginął też „w gruzach strasznego opactwa” (Monte Cassino), nie zaznał „kaźni Oświęcimia” ani „swądu stolicy”, ginącej w czasie Powstania. I puenta wiersza jest przeciwieństwem tego, o czym poetka pisała przed wojną:
Jakżeś mądry był – mądry
nad podziw –
żeś być nie chciał! Żeś się
nie urodził!
W jej tomiku „Miód i piołun” znajdujemy wspomnienie ogrodu i rosnącej w nim brzoskwini, która krótko przed wojną zamarzła zimą, bo nikt nie okrył jej słomą:
Panienko biało-różowa!
Drzewko bezbronne dziewczęce!
Tyle choć wiem, żeś żywe
nie wpadło w tamte ręce (…)
Dziękuję ci, żeś umarła!
Zniszczony przez komunistów dom pojawia się w wierszu „Śmierć domu”. Jako ostatnia ucieka z niego jego dusza:
Ocalała jakoś do ostatka.
Nikt jej w worku przy rabunku
nie natkał,
nikt jej w szafach, czy po kufrach
nie szukał,
nikt siekierą zamków nie łupał,
ram nie łamał, jak starym obrazom
z lustrem nie zbił, nie wywlókł
na gazon,
drapieżnymi nie skalał jej dłońmi –
nikt po prostu nie pomyślał o niej.
Wiersz ten jest przecież nie tylko o domu – także o polskiej duszy, tej wygnanej na emigrację, ale także tej, która została w PRL i poddano ją zabiegom, mającym ją wyplenić. I nie wróciła do dziś.
Los emigrantów, w tym jej samej, opisuje wiersz o odnalezionym na londyńskim chodniku liściu, którego poetka nie zasuszy w książce, ocalając od zniszczenia”:
Tedy idź… Rudo w oczach
chodnikom…
Wkrótce warstwą do reszty umarłą,
mnie i ciebie, jak wszystko
na świecie,
czas rozmiecie i wichry rozgarną. (…)
żywy jeszcze, niepotrzebnie śliczny,
a już w śmiercią podpłynięty
złociście –
może bym cię, włóczęgo uliczny,
mimo wszystko zabrała ze sobą,
gdyby było po co i dla kogo
i gdybym sama też nie była liściem…
Na czym polega różnica między Polską mającą duszę, a tą nową, PRL-em? Być może o tym jest wiersz „Lwica”:
Kiedyś – upalnej przestrzeni
władczyni.
Dziś – od lat krat niewolnica.
Jak wór piasku,
na płasko
rozgładzona snu laską,
śpi na boku
nad łap wyciągnięciem…
Wydma
płowej pustyni
na wilgotnym cemencie.
Lwica.
Pamięć pozostaje jednym z najważniejszych wątków jej poezji. W wierszu: „A przy plebanii…” napisze:
Ot – by na chwilę móc świat ten wskrzesić
co był i zsczezł,
próbuję nocą, zamkniętym oczom,
kłamać go – kłamać – do łez…
Wobec okupacji Polski nie tylko w poezji, lecz także w życiu zajmowała jasne stanowisko. Siostra Aniela z mężem odwiedzali stary kraj od lat 60. Obertyńska, gdy składano jej taką propozycję, nigdy jej nie podejmowała. Jak wspominał Gawlikowski „nawet siostrzeńca swojego męża nie chciała przyjąć w domu, bo należał w Polsce do partii”.
W PRL jej nazwisko znalazło się na indeksie, a potem, kiedy by już mogła publikować, sama tego odmawiała. Zasadę tę częściowo złamała tylko raz – w 1974 roku, kiedy PIW wydał „Wspomnienia” Maryli Wolskiej. Zgodziła się na dopisanie do nich komentarzy, sama nie będąc autorką książki. Zebranie i wydanie pism matki uznawała bowiem za życiową misję.
Sprawy poważne nie przeszkadzały jej interesować się mniej poważnymi. „Ciocia lubiła chodzić do kina na filmy »z akcją« – wspominał Kasper Pawlikowski. Napisała wydaną po jej śmierci gotycką powieść grozy „Skarb Eulenburga”. Podpisana była pseudonimem Tilly Rahm, w książce znajdowała się też informacja, że to „autoryzowany przekład z duńskiego”.
Gdzie się to błąkasz
Zahartowana syberyjskim mrozem dożyła 82 lat. Odwiedzał ją Kasper Pawlikowski, który wspominał, że „Każde »do widzenia« pozostawiało niepewność: do widzenia po której stronie?” – pisał Gawlikowski. W 1980 r. zawiózł ją samochodem do Zakopanego.
21 maja 1980 r. zasłabła na stacji kolejki Putney i zmarła na miejscu. To była jej ostatnia stacja. W kilka miesięcy później zmarła jej siostra Aniela.
Po 1989 roku jej twórczość w niewielkim stopniu przywrócona została polskiej kulturze. „Wartości, wywodzące się z kręgu kulturowego, w którym poetka wzrastała, dojrzewała i do którego dopisała ciąg dalszy, mogą się okazać niezwykle cenne i w naszych czasach. Dorobek literacki Beaty Obertyńskiej wciąż czeka na swoich – korzystając z leksyki wiersza »Pająk w wannie« – »Malmgröma, Amundsena, Scotta…«” – tak o potrzebie przywrócenia Obertyńskiej świadomości Polaków pisał w 2001 roku łódzki poeta Marek Czuku.
Przesłanie powojennej twórczości Obertyńskiej możemy odnaleźć w wierszu z tomiku „Miód i piołun” z 1972 roku „Gdzie się to błąkasz…”:
O co się smęcisz, zziębła pamięci?
O śmierć, czy o istnienie?
Zrozum… Ci tutaj w ziemię wrośnięci
to przyczajone korzenie…”.
Nowe Państwo 36/2009 NGP
DALEJ
strona [2] „W domu niewoli” (fragmenty)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz