Kult i pogarda ciała
Życie Duchowe • WIOSNA 42/2005
Dział • Temat numeru
(fot. hans van den berg / Flickr.com / CC BY 2.0)
Z problemem ciała filozofia
i religia zmagały się od najdawniejszych czasów. Ciało stało się
zakładnikiem dychotomii przeciwstawiającej materię duchowi, rozum
zmysłom, obiektywność subiektywizmowi, wolność zdeterminowaniu.
Trudności te nie były obce chrześcijaństwu operującemu kategoriami ciała
i duszy. Z jednej strony zauważa się szacunek dla ciała – mamy przecież
do czynienia z wcieleniem Syna Bożego, z Bożym Ciałem i z prawdą wiary
o zmartwychwstaniu ciała, z drugiej – przeciwstawiane nieśmiertelnej
duszy zniszczalne ciało demonizowano jako pożądliwe i skorumpowane.
Długo pokutowały pozostałości po gnozie, która odnosiła się do materii z pogardą, uważając ciało za więzienie ducha i wylęgarnię złych skłonności. Ciało, „siedlisko zmysłów”, było źródłem przyjemności, na którą zawsze patrzono bardzo podejrzliwie. Nierzadkie było przekonanie, że to właśnie ciało skłania do grzechu, mimo iż już św. Augustyn dowodził, że zło, wynik grzechu pierworodnego prowadzącego do śmiertelności, zaczyna się w umyśle lub woli. W literaturze średniowiecza rozpowszechniony był moralitet w oparciu o spór, kto jest bardziej winny grzechu: dusza czy ciało. Pozostawiło to ślad na praktyce chrześcijańskiej w postaci nauki o złym aspekcie cielesności i konieczności uciekania się do drastycznych form umartwienia ciała. W XVIII wieku rozwinęła się filozofia umysłu czy świadomości, dystansująca się wobec chrześcijańskiej duszy, ale i wobec przyziemnego ciała.
Dzisiaj ciało ludzkie, mogłoby się wydawać, dowartościowano. Ale jakie miejsce przyznano mu wewnątrz pojęcia osoby, jaka obejmuje zespół: ciało – umysł – duch? Czy na użytek codziennego życia ma sens odrywanie od siebie tych elementów?
W nauce katolickiej znacznie częściej akcent pada na zrozumienie, że ciało, podobnie jak płciowość, jest darem Bożym. Czy jednak znajduje to odbicie w kulturze? Czy oddajemy ciału sprawiedliwość i szacunek, czy też balansujemy między skrajnościami kultu i pogardy? Czy inaczej, bardziej „nowocześnie”, patrząc na ciało traktujemy je lepiej niż nasi przodkowie?
Ciało jako forma
Dręczy nas dziś zalew informacji, natłok obrazów, pośpiech. Nie mamy wiele czasu na wnikliwość, dłuższą obserwację, refleksję. Zmęczeni pracą, zniechęceni nudą, znieczuleni bodźcami, otępiali mamy skłonność do skrótowości, odruchowego przyjmowania etykiet, wygodnych przesądów i stereotypów.
Ciało dla wielu staje się jeśli nie jedynym, to głównym nośnikiem tożsamości. W dobie kultury wizualnej możemy ulec iluzji, że dbałość o wygląd czyni nas bardziej atrakcyjnymi, że w ten sposób wyrażamy własną osobowość. Tymczasem wypowiadamy z reguły powierzchowność, jeśli nie próżność, które operują pozorami.
Kolorowe magazyny zapełnione są radami, jak utrzymać linię. Rozrasta się ogromny przemysł sprawności fizycznej. Grecki ideał kultu piękna i sprawności ciała odżywa dzisiaj także w podejściu do sportu, i tak jak wszystko, wymyka się zasadzie umiaru. Trudno na niego zresztą liczyć w sporcie wyczynowym, któremu z kolei sprzyja dzisiejszy kult idoli.
Reklama żeruje na narcyzmie. Tryumfy święci sektor gospodarki specjalizujący się w produktach dietetycznych, literaturze oferującej poradniki w tej dziedzinie. Wprawdzie w niektórych krajach świata nie są one zresztą całkiem od rzeczy, gdyż nadwaga stała się tam problemem, który pociąga za sobą wielkie koszty społeczne w lecznictwie. W stosunku do dawniejszych schematów nastąpiło jednak odwrócenie ról. Kiedyś biedota głodowała i charakteryzowała się wymizerowaniem, a okrągłość ciała uchodziła za oznakę piękna. Dzisiaj otyłość na skutek spożywania dużych ilości niezdrowych, tuczących potraw dotyczy ludzi z niższej warstwy drabiny społecznej. W ten sposób otyłość w programowo bezklasowych społeczeństwach staje się wyznacznikiem klasowym.
Patologiczne formy przybiera zarówno przejadanie się, jak i głodzenie, gdyż wszelki brak równowagi i umiaru, zamiast przybliżać do zajęcia się duchem, przeszkadza i oddala od niego. Wyszydzane teraz dawne skrajne formy ascezy czy dyscypliny ciała nie tak znowu bardzo różniły się od katuszy zadawanych ciału w imię naszych dzisiejszych aspiracji. Różni je kontekst kulturowy oraz idea nadrzędna – dawniej czyniono to z myślą o Bogu, dzisiaj z myślą o sobie (na marginesie trzeba wspomnieć, że wciąż jeszcze istnieją ogromne tereny świata, gdzie głodówek się nie wybiera, gdyż głód jest tam rzeczywistością).
Z uzyskaniem pożądanego stanu zdrowia wiążą się konkretne diety. I nie byłoby w tym nic specjalnie zdrożnego, bo przecież mens sana in corpore sano, gdyby znowu nie popadanie w przesadę. Nadmierne zainteresowanie dietą może z pozoru nie mieć wiele wspólnego z obżarstwem, a jest to jednak wyraz zagubienia umiaru. Odwróciwszy uwagę od wielu spraw ważniejszych, staje się swoistym symptomem narcyzmu, egocentryzmu, idolatrii. Obżartuch i pijak nadużywa ilości, smakosz chorobliwie celebruje jakość.
Namiętne zajęcie stołem, żołądkiem przeżywa dziś swój renesans. Jedzenie staje się poniekąd nobilitowaną rozrywką. Na rynku pojawia się obfitość książek kucharskich, coraz większą czcią cieszą się nowe narzędzia i przybory kuchenne, mnożą się przewodniki po restauracjach, rozwija się turystyka kulinarna ze swoistą odmianą gastronomicznych pielgrzymek.
Obsesyjna troska o ciało daje o sobie znać w zjawisku, które Steven Bratman, amerykański lekarz, nazwał ortoreksją, czyli hiperdbałością o właściwe żywienie, i tej zidentyfikowanej przez siebie jednostce chorobowej poświęcił całą książkę. Nazywa się ją też czasem „kuchenną duchowością”, „dysfunkcją gastronomiczną” czy „kultem jedzenia”. Zaznaczyć tu zaraz trzeba, że w samej chęci zdrowego odżywiania się nie ma nic zdrożnego i że konwencjonalna medycyna przez długi czas popełniała błąd przeciwny, całkowicie te sprawy ignorując. Patologiczna jest jednak obsesyjność, mania prześladowcza. Chęć wydłużenia życia urasta do rangi motywu naczelnego, samodyscyplina staje się samookaleczeniem, wysiłek nałogiem. Humorystyczne hasło: „Życie jest za krótkie, żeby pić złe wino” Bratman proponuje zamienić na: „Życie jest za krótkie, żeby wypełnić je tylko troską, jak żyć dłużej”.
Inna sprawa charakterystyczna dla naszych czasów to niezwykły wzrost zainteresowania operacjami plastycznymi w celach kosmetycznych. Pochłaniają ogromne nakłady pieniędzy. Kształtne nosy, pełniejsze wargi, obfity biust, odtłuszczone biodra. Pół żartem, pół serio ktoś zaproponował, aby zorganizować konkursy piękności, w których rywalizowaliby ludzie po operacjach kosmetycznych. Coraz trudniej przecież dzisiaj dociec, które elementy piękna są naturalne, a które sztuczne.
Młodzież ozdabia się tatuażami, wpinanymi w ciało świecidełkami. Starzenie się wymaga wstydliwego zatuszowania i wszelkiej zwodniczej korekty. Chirurgia oferuje ucieczkę od zmarszczek i wiotczejących mięśni. Standardy pożądanego wyglądu zadomawiają się w kulturze sprzyjającej próżności, podobnie jak i przekonanie, że ci, którzy nie troszczą się o nie, są ludźmi leniwymi, niechlujnymi, niezapobiegliwymi, jednym słowem, w kontekście dzisiejszej kultury „bez charakteru”. Tak więc nie istotnych potknięć czy przestępstw, ale braku dbałości o ukrycie nieatrakcyjnej wizualnie prawdy mamy się dzisiaj wstydzić.
Atrakcyjna aparycja ma nam zapewnić satysfakcję w pracy i w stosunkach z innymi ludźmi, dać miłość, pieniądze i zadowolenie, czyli ową wymarzoną pełnię szczęścia. Dokonujemy dalszej racjonalizacji: wygląd pracowników firm to już nie prywatna sprawa, ale ewentualny plus czy minus dla pracodawcy. Ekonomiści poświadczają, że lepiej zarabiają ludzie o atrakcyjnej fizjonomii, tak kobiety, jak i mężczyźni. To, co dawniej było atutem, dziś wydaje się urastać do rangi konieczności.
Ciało, płeć, seks
Równocześnie z kultem ciała, wystawianiem go na pokaz, obsesyjną dbałością o jego atrakcyjność i sprawność, zachodzi degradacja cielesności. Pogarda dla ciała, tak jak pogarda dla drugiego człowieka, to brak szacunku, ignorowanie jego rzeczywistych potrzeb. Ciało nie jest rozumiane jako dar, za który należy się wdzięczność, ale jako własność, którą można dysponować wedle własnego widzimisię. Bo jak inaczej nazwać szkodzenie mu poprzez nałogi? Są to jednak, wiemy już dzisiaj – wykroczenia nie tyle pochodzące z ciała, co skierowane przeciw ciału. W nałogu „umysł wyżywa się na ciele” (J. Prusak SJ, Asceza: troska umysłu o ciało, „List”, 9/2004, s. 37).
Skrajna pogarda dla ciała to zabijanie, niszczenie drugiego człowieka. Ale przejawia się ona również w rasizmie poprzez odrzucenie ciała niepodobnego do naszego, lekceważenie ludzi starszych (w języku angielskim używa się terminu ageism), kalek, chorych, mniej sprawnych, nieatrakcyjnych – wszystkich tych, którzy w danym środowisku nie odpowiadają kryteriom fizycznego ideału.
Kult urody ma swoich przeciwników. Piętnują oni, a raczej one, lookism – przywiązywanie szczególnej wagi do wrażeń wizualnych i ocenę ludzi wedle tego kryterium. Nadmierny kult piękna kobiety młodej i urodziwej będący ich zdaniem elementem męskiego kanonu krępuje wszechstronny rozwój kobiety i ogranicza jej siły witalne. We wrześniu 1968 roku pewna grupa feministek tak zwanej drugiej fali zorganizowała protest przeciw wyborom Miss Ameryki. Imprezę tę porównały do wystawienia na sprzedaż zwierząt rzeźnych i posłużyły się plakatem z wizerunkiem pokazanej od tyłu nagiej kobiety, której ciało oznaczono jak przy klasyfikacji typów mięsa: karkówka, żeberka, krzyżowa, boczek, polędwica, szynka. Od tego czasu konkursy piękności straciły może nieco na popularności, więcej mówi się o uroku czy talentach artystycznych biorących w nim udział młodych kobiet.
W odpowiedzi na fałszywy kult fizycznej kobiecości, będący celem reklamowych zabiegów marketingu, feminizm okazał się ruchem antykonsumpcyjnym, nawołującym do odrzucenia pogoni za idealnymi parametrami urody. Są one, szczególnie w przypadku kobiet, nierealistyczne, często nienaturalne, a nawet niezdrowe. Czy nie mają racji te feministki, które są zdania, że przy zredukowanej roli kobiety jej wygląd zewnętrzny i funkcjonowanie jej ciała miały nader często zasadniczą, a nawet decydującą rolę w jej wartości „rynkowej”? Wydawać by się mogło, że emancypacja kobiet pojmowana jako zasadnicze poszerzenie ich pola działania wyeliminuje obsesyjne skoncentrowanie na wyglądzie. Jednak ponieważ z tą dziedziną łączy się ogromny przemysł, kobietom w dalszym ciągu wmawia się, że muszą nieustannie dążyć do fizycznej doskonałości. Okazuje się, że nigdy nie mogą spocząć, bo są albo za ładne, albo za brzydkie, za chude albo za tęgie. Powinny troszczyć się o swój wygląd już nie tyle dla mężczyzn, co dla samych siebie. To właśnie jeden z przejawów współczesnych indywidualistycznych czasów podsuwających kobiecie zadanie zajęcia się sobą, po stuleciach zajmowania się innymi.
Z niepokojem obserwuje się, że szczególnie podatne na te przesłania czy wręcz bombardowanie kultury masowej są dziewczęta w okresie dojrzewania. To one wykazują graniczącą z obsesją troskę o wygląd i w przeważającym procencie są z niego niezadowolone. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat zanotowano duży wzrost przypadków anoreksji i bulimii, które trafiły na listę zaburzeń psychiatrycznych, chociaż z kręgów osób nimi dotkniętych słyszy się głosy, że jest to w pełni uprawniony styl życia. Na te formy obsesji dotyczącej przyjmowania pokarmów cierpią wpatrzone w lustro i wagę dziewczęta i kobiety, bo w ponad 90 procentach ich te choroby dotyczą. W patologii jedzenia psychologowie dopatrzyli się także pewnej formy odrzucenia kobiecej płciowości. Dotknięte nią osoby stawiają się bowiem jakby poza fizjologią, dążą do aseksualności, gdyż skrajne wychudzenie i wyczerpanie powodują wstrzymanie normalnych procesów funkcjonowania kobiecych gruczołów dokrewnych.
Z kręgów kobiecych wyłonił się także nieco ekscentryczny nurt rewindykacji ciała kobiecego pod auspicjami poganizmu powołującego się na mit Bogini. Brał on swoje źródło z feministycznej krytyki patriarchalizmu niejednokrotnie szukającego teologicznych uprawomocnień konstytucyjnej niższości płci żeńskiej. Nurt rewindykacyjny atakuje dualizm, który w słowach jednej z tealożek (tak, nie teolożek) objawiał się między innymi poglądem, że „ciało kobiety stanowiło zagrożenie dla męskiego ducha”. Typowe dla tej orientacji jest sformułowanie znanej w Polsce Adrienne Rich, że „patriarchat został zbudowany na ciele kobiety”. W duchowości odwołującej się do Bogini chodzi więc o „pełną afirmację ciała”, którego kobiety mają doświadczać jako sacrum. Proponentki tego nurtu domagają się między innymi przywrócenia seksualności okresowi ciąży i rehabilitowania zmian cyklicznych organizmu kobiety jako naturalnych i świętych.
Ciało wprowadza nas w przestrzenność, wielowymiarowość, pozwala rozróżniać między dotykanym i dotykającym, widzianym i widzącym, jednostkowością i uogólnieniem. Jest wyrazem naszej podmiotowości. Psychologia, idąc tym tropem, zajmuje się znaczeniem mowy ciała, koniecznością wyrobienia silnego poczucia odrębności ciała. Według niektórych słabe poczucie owej odrębności doprowadza często w konsekwencji do rozwiązłości (samo słowo wskazuje już na jakąś niespójność). W zalewie wulgarności, prostactwa i nieczystości, która przecież jak każdy brud ciału służyć nie może, musimy upierać się przy tym, że dowartościowanie waloru zmysłów może mieć związek z uświadomieniem sobie konieczności zadbania o dostrzeżenie sensu ciała i płci. George Weigel w Courage to be Catholic, nawiązując do „teologii ciała” Karola Wojtyły, pisze, że świeccy sceptycy i zapalone feministki w tym właśnie podejściu mogą odnaleźć „prawdziwy wkład do rozwoju myśli ludzkiej i obronę moralnych podstaw cywilizacji, a nie represyjne odrzucenie seksu”.
Biorące swoje początki z ideologii rewolucji obyczajowej zrównanie praw kobiet i mężczyzn postawiło sobie za jeden z celów rozprawienie się z istniejącymi od niepamiętnych czasów podwójnymi standardami moralności seksualnej. Podczas gdy młodemu mężczyźnie wszystko było wolno, dziewczęta i kobiety dzielono na zepsute i cnotliwe, od których wymagano nieposzlakowanej niewinności. Powołując się na hasło wyzwolenia i łatwiejszych rozwiązań, zamiast rozszerzenia na płeć męską wymagań odpowiedzialności, „ideologia” rewolucji obyczajowej wybrała drogę przeciwną, która przyznaje kobietom i mężczyznom tę samą swobodę seksualną, czyli dysponowanie ciałem. Dominuje złudne przekonanie, że ciało, jego sprawność seksualna, stanowi o naszej wartości. Do lamusa poszedł dawny ideał biernej niewiasty. Zastąpił go model kobiety agresywnej, także w zakresie działań seksualnych.
Gubi się dzisiaj właściwy człowiekowi wstyd, a raczej zażenowanie, konieczność obrony skrawka intymności. Wstydliwe zakrywanie ciała ma na celu uchronić je przed spojrzeniem wścibskim i taksującym, istnieje bowiem obawa, że możemy stać się przedmiotem pożądania. Kultura jednak każe nam patrzyć na owo ewentualne pożądanie jako na… rzecz właśnie najbardziej pożądaną. Nie w smak jej skromność, wstydliwość. Z jednej strony walczymy o prawo do prywatności, z drugiej zachowujemy się ekshibicjonistycznie.
Naturalność myli się z beztroskim nieskrępowaniem. Z kolei nudyści czy naturyści zarzucają ludziom spoza swojego kręgu, że to właśnie oni są zatruci niezdrową ciekawością i zakłamani. Jeśli nawet uzna się uczciwość ich przekonań, wydaje się, że reprezentują poglądy utopijne, zakładające iście rajską rzeczywistość!
Feministki drugiej fali, co nie powinno nadmiernie dziwić, znalazły się po stronie przeciwników pornografii. Widziały w niej swoistą formę poniżenia kobiety, jej cielesności przez uprzedmiotowienie i eksploatację ze strony mężczyzn. Naomi Wolf wprowadziła nawet termin „pornografia urody”, którym określiła szafowanie obrazem kobiety w celu wywołania u odbiorców określonych reakcji. Pornografia „właściwa” jeszcze bardziej zawęża pole manipulacji. Redukuje przeżycie seksualne do tandetnej namiastki. świadczy o poważnych trudnościach w nawiązaniu kontaktów międzyludzkich, o rozpaczliwych próbach ucieczki od samotności do jeszcze większej samotności. Wydaje się nieodrodnym dzieckiem naszego wieku przez powielaną masowość i obietnicę pełnego egalitaryzmu. Ten niezwykle lukratywny przemysł liczy na słabości i uzależnienie klientów.
W świecie kurczącego się humanizmu i ekspansji techniki ciało pojmowane jest jako maszyna do wywoływania przyjemności, która urosła do rangi złotego cielca. Zapominamy o radości, wydaje się nam, że szczęście to skumulowana przyjemność. Towarzysząca poszukiwaniu przyjemności zachłanność charakteryzuje gorączkową chęć ucieczki od monotonii, rutyny dnia codziennego. Ale do stołu obżartucha, smakosza czy łoża rozpustnika prędko zakrada się nuda.
Ciało a transcendencja
W pewnym sensie zajęcie się ciałem pojmowanym jako nośnik osobowości daje gloryfikowane dziś w sposób szczególny poczucie panowania nad własnym losem, istnieniem. Nigdy dotąd nie było chyba tak silnego przekonania, że mamy – przynajmniej my, mieszkańcy zasobnych krajów – sporą kontrolę nad ciałem. Nauki biologiczne i technika medyczna zrobiły przecież wielki postęp. Pewnym paradoksem dzisiejszych czasów jest fakt, że o ile, jak mogłoby się wydawać, człowiek został wyzwolony z wielu ograniczeń, w zasadzie ciągle nie może sobie z sobą poradzić. Wyzwolenie owo bowiem mnoży wybory, podsyca aspiracje, wzmaga niepokoje i depresje, przynosi nowe uzależnienia. Obsesyjne zajęcie ciałem pojawia się jako kompensata zaburzeń emocjonalnych. Staje się mniej lub bardziej uświadomionym elementem pociechy. Jest sposobem na zapełnienie pustki, na przydanie sensu naszej egzystencji.
Do praw natury podchodzimy raczej niekonsekwentnie. Człowiek powołuje się na naturę tam, gdzie mu wygodniej. Gdzie mu niewygodnie, najczęściej stara się naturę przechytrzyć. Z jednej strony, odrzucając prawa natury, domagamy się „decydowania o własnym ciele” (hasła zwolenników aborcji i eutanazji), z drugiej przypominamy sobie o tych prawach i na nie się powołujemy, kiedy naszym zdaniem „natura” skłania nas do takich czy innych zachowań. Za prawo nadrzędne zbyt często uważamy natychmiastową gratyfikację czy chwilowe zadowolenie. Obserwuje się brak zrozumienia różnicy między odruchem a chęcią, która – zapominamy lub chcemy zapomnieć – nie wyklucza czasu na zastanowienie, czy godzi się pójść za odruchem.
Ciało – mówi się nawet o homoerotycznej fascynacji – stało się obiektem intensywnego zainteresowania, by nie powiedzieć nader często wręcz centrum uwagi. Można by zaryzykować tezę, że fascynacja ciałem drugiego człowieka w ogromnej mierze zastąpiona została fascynacją własnym. Nasze czasy, jak się wydaje, charakteryzują się poważnymi trudnościami (czy wręcz niezdolnością) w otwarciu się na drugą osobę.
Dziś do ciała podchodzi się jak do towaru o wymiernej wartości monetarnej. Używa się go zbyt często jako środka do celu, jakim jest kariera czy uzyskanie satysfakcji. Przypomina to współczesne podejście do sportu, gdy tymczasem, jak uważa sekcja do spraw sportu świeżo ustanowiona w ramach watykańskiej Papieskiej Rady ds. świeckich z inicjatywy najbardziej „atletycznego” Papieża – kultura sportu – rozszerzmy to pojęcie: kultura ciała powinna przynieść „wszechstronny rozwój całej osoby i stać się narzędziem pokoju i braterstwa między ludźmi”. Podobnie jak sport, także i podejście do ciała może stać się szkołą charakteru. Musi rozwijać się z umiarem, zrozumieniem samodyscypliny i konieczności współpracy grupowej, szacunku dla innych, uczciwości i pokory w rozpoznaniu własnych ograniczeń.
Dyscyplina – może poza sportem, odchudzaniem czy wyrabianiem muskułów – od dawna już nie cieszy się dobrą sławą. Trąci ascezą, do której dzisiejszy człowiek ma wyraźną awersję. W dużej mierze wynikało to z krytyki postaw skrajnych, zbyt wynaturzonych, które były raczej karykaturą zdrowego wyrzeczenia. Zapomina się albo nie chce pamiętać, że celem dyscypliny jest oczyszczenie, nabycie wyższych umiejętności, życie podporządkowane nadrzędnemu celowi poprzez pozytywne działania fizyczne i powstrzymanie się od negatywnych czynów.
Nasze ciało jest podmiotem wolności albo niewoli. Daje okazję do przeżycia mistycznego lub orgiastycznego. Nie bez udziału naszej woli może wspiąć się na szczyty albo stoczyć do rynsztoka. Jest zarówno sceną, jak i aktorem w teatrze naszego istnienia. Od nas w ogromnej mierze zależy, czy będzie to bełkot, czy spektakl piękny i mądry.
Długo pokutowały pozostałości po gnozie, która odnosiła się do materii z pogardą, uważając ciało za więzienie ducha i wylęgarnię złych skłonności. Ciało, „siedlisko zmysłów”, było źródłem przyjemności, na którą zawsze patrzono bardzo podejrzliwie. Nierzadkie było przekonanie, że to właśnie ciało skłania do grzechu, mimo iż już św. Augustyn dowodził, że zło, wynik grzechu pierworodnego prowadzącego do śmiertelności, zaczyna się w umyśle lub woli. W literaturze średniowiecza rozpowszechniony był moralitet w oparciu o spór, kto jest bardziej winny grzechu: dusza czy ciało. Pozostawiło to ślad na praktyce chrześcijańskiej w postaci nauki o złym aspekcie cielesności i konieczności uciekania się do drastycznych form umartwienia ciała. W XVIII wieku rozwinęła się filozofia umysłu czy świadomości, dystansująca się wobec chrześcijańskiej duszy, ale i wobec przyziemnego ciała.
Dzisiaj ciało ludzkie, mogłoby się wydawać, dowartościowano. Ale jakie miejsce przyznano mu wewnątrz pojęcia osoby, jaka obejmuje zespół: ciało – umysł – duch? Czy na użytek codziennego życia ma sens odrywanie od siebie tych elementów?
W nauce katolickiej znacznie częściej akcent pada na zrozumienie, że ciało, podobnie jak płciowość, jest darem Bożym. Czy jednak znajduje to odbicie w kulturze? Czy oddajemy ciału sprawiedliwość i szacunek, czy też balansujemy między skrajnościami kultu i pogardy? Czy inaczej, bardziej „nowocześnie”, patrząc na ciało traktujemy je lepiej niż nasi przodkowie?
Ciało jako forma
Dręczy nas dziś zalew informacji, natłok obrazów, pośpiech. Nie mamy wiele czasu na wnikliwość, dłuższą obserwację, refleksję. Zmęczeni pracą, zniechęceni nudą, znieczuleni bodźcami, otępiali mamy skłonność do skrótowości, odruchowego przyjmowania etykiet, wygodnych przesądów i stereotypów.
Ciało dla wielu staje się jeśli nie jedynym, to głównym nośnikiem tożsamości. W dobie kultury wizualnej możemy ulec iluzji, że dbałość o wygląd czyni nas bardziej atrakcyjnymi, że w ten sposób wyrażamy własną osobowość. Tymczasem wypowiadamy z reguły powierzchowność, jeśli nie próżność, które operują pozorami.
Kolorowe magazyny zapełnione są radami, jak utrzymać linię. Rozrasta się ogromny przemysł sprawności fizycznej. Grecki ideał kultu piękna i sprawności ciała odżywa dzisiaj także w podejściu do sportu, i tak jak wszystko, wymyka się zasadzie umiaru. Trudno na niego zresztą liczyć w sporcie wyczynowym, któremu z kolei sprzyja dzisiejszy kult idoli.
Reklama żeruje na narcyzmie. Tryumfy święci sektor gospodarki specjalizujący się w produktach dietetycznych, literaturze oferującej poradniki w tej dziedzinie. Wprawdzie w niektórych krajach świata nie są one zresztą całkiem od rzeczy, gdyż nadwaga stała się tam problemem, który pociąga za sobą wielkie koszty społeczne w lecznictwie. W stosunku do dawniejszych schematów nastąpiło jednak odwrócenie ról. Kiedyś biedota głodowała i charakteryzowała się wymizerowaniem, a okrągłość ciała uchodziła za oznakę piękna. Dzisiaj otyłość na skutek spożywania dużych ilości niezdrowych, tuczących potraw dotyczy ludzi z niższej warstwy drabiny społecznej. W ten sposób otyłość w programowo bezklasowych społeczeństwach staje się wyznacznikiem klasowym.
Patologiczne formy przybiera zarówno przejadanie się, jak i głodzenie, gdyż wszelki brak równowagi i umiaru, zamiast przybliżać do zajęcia się duchem, przeszkadza i oddala od niego. Wyszydzane teraz dawne skrajne formy ascezy czy dyscypliny ciała nie tak znowu bardzo różniły się od katuszy zadawanych ciału w imię naszych dzisiejszych aspiracji. Różni je kontekst kulturowy oraz idea nadrzędna – dawniej czyniono to z myślą o Bogu, dzisiaj z myślą o sobie (na marginesie trzeba wspomnieć, że wciąż jeszcze istnieją ogromne tereny świata, gdzie głodówek się nie wybiera, gdyż głód jest tam rzeczywistością).
Z uzyskaniem pożądanego stanu zdrowia wiążą się konkretne diety. I nie byłoby w tym nic specjalnie zdrożnego, bo przecież mens sana in corpore sano, gdyby znowu nie popadanie w przesadę. Nadmierne zainteresowanie dietą może z pozoru nie mieć wiele wspólnego z obżarstwem, a jest to jednak wyraz zagubienia umiaru. Odwróciwszy uwagę od wielu spraw ważniejszych, staje się swoistym symptomem narcyzmu, egocentryzmu, idolatrii. Obżartuch i pijak nadużywa ilości, smakosz chorobliwie celebruje jakość.
Namiętne zajęcie stołem, żołądkiem przeżywa dziś swój renesans. Jedzenie staje się poniekąd nobilitowaną rozrywką. Na rynku pojawia się obfitość książek kucharskich, coraz większą czcią cieszą się nowe narzędzia i przybory kuchenne, mnożą się przewodniki po restauracjach, rozwija się turystyka kulinarna ze swoistą odmianą gastronomicznych pielgrzymek.
Obsesyjna troska o ciało daje o sobie znać w zjawisku, które Steven Bratman, amerykański lekarz, nazwał ortoreksją, czyli hiperdbałością o właściwe żywienie, i tej zidentyfikowanej przez siebie jednostce chorobowej poświęcił całą książkę. Nazywa się ją też czasem „kuchenną duchowością”, „dysfunkcją gastronomiczną” czy „kultem jedzenia”. Zaznaczyć tu zaraz trzeba, że w samej chęci zdrowego odżywiania się nie ma nic zdrożnego i że konwencjonalna medycyna przez długi czas popełniała błąd przeciwny, całkowicie te sprawy ignorując. Patologiczna jest jednak obsesyjność, mania prześladowcza. Chęć wydłużenia życia urasta do rangi motywu naczelnego, samodyscyplina staje się samookaleczeniem, wysiłek nałogiem. Humorystyczne hasło: „Życie jest za krótkie, żeby pić złe wino” Bratman proponuje zamienić na: „Życie jest za krótkie, żeby wypełnić je tylko troską, jak żyć dłużej”.
Inna sprawa charakterystyczna dla naszych czasów to niezwykły wzrost zainteresowania operacjami plastycznymi w celach kosmetycznych. Pochłaniają ogromne nakłady pieniędzy. Kształtne nosy, pełniejsze wargi, obfity biust, odtłuszczone biodra. Pół żartem, pół serio ktoś zaproponował, aby zorganizować konkursy piękności, w których rywalizowaliby ludzie po operacjach kosmetycznych. Coraz trudniej przecież dzisiaj dociec, które elementy piękna są naturalne, a które sztuczne.
Młodzież ozdabia się tatuażami, wpinanymi w ciało świecidełkami. Starzenie się wymaga wstydliwego zatuszowania i wszelkiej zwodniczej korekty. Chirurgia oferuje ucieczkę od zmarszczek i wiotczejących mięśni. Standardy pożądanego wyglądu zadomawiają się w kulturze sprzyjającej próżności, podobnie jak i przekonanie, że ci, którzy nie troszczą się o nie, są ludźmi leniwymi, niechlujnymi, niezapobiegliwymi, jednym słowem, w kontekście dzisiejszej kultury „bez charakteru”. Tak więc nie istotnych potknięć czy przestępstw, ale braku dbałości o ukrycie nieatrakcyjnej wizualnie prawdy mamy się dzisiaj wstydzić.
Atrakcyjna aparycja ma nam zapewnić satysfakcję w pracy i w stosunkach z innymi ludźmi, dać miłość, pieniądze i zadowolenie, czyli ową wymarzoną pełnię szczęścia. Dokonujemy dalszej racjonalizacji: wygląd pracowników firm to już nie prywatna sprawa, ale ewentualny plus czy minus dla pracodawcy. Ekonomiści poświadczają, że lepiej zarabiają ludzie o atrakcyjnej fizjonomii, tak kobiety, jak i mężczyźni. To, co dawniej było atutem, dziś wydaje się urastać do rangi konieczności.
Ciało, płeć, seks
Równocześnie z kultem ciała, wystawianiem go na pokaz, obsesyjną dbałością o jego atrakcyjność i sprawność, zachodzi degradacja cielesności. Pogarda dla ciała, tak jak pogarda dla drugiego człowieka, to brak szacunku, ignorowanie jego rzeczywistych potrzeb. Ciało nie jest rozumiane jako dar, za który należy się wdzięczność, ale jako własność, którą można dysponować wedle własnego widzimisię. Bo jak inaczej nazwać szkodzenie mu poprzez nałogi? Są to jednak, wiemy już dzisiaj – wykroczenia nie tyle pochodzące z ciała, co skierowane przeciw ciału. W nałogu „umysł wyżywa się na ciele” (J. Prusak SJ, Asceza: troska umysłu o ciało, „List”, 9/2004, s. 37).
Skrajna pogarda dla ciała to zabijanie, niszczenie drugiego człowieka. Ale przejawia się ona również w rasizmie poprzez odrzucenie ciała niepodobnego do naszego, lekceważenie ludzi starszych (w języku angielskim używa się terminu ageism), kalek, chorych, mniej sprawnych, nieatrakcyjnych – wszystkich tych, którzy w danym środowisku nie odpowiadają kryteriom fizycznego ideału.
Kult urody ma swoich przeciwników. Piętnują oni, a raczej one, lookism – przywiązywanie szczególnej wagi do wrażeń wizualnych i ocenę ludzi wedle tego kryterium. Nadmierny kult piękna kobiety młodej i urodziwej będący ich zdaniem elementem męskiego kanonu krępuje wszechstronny rozwój kobiety i ogranicza jej siły witalne. We wrześniu 1968 roku pewna grupa feministek tak zwanej drugiej fali zorganizowała protest przeciw wyborom Miss Ameryki. Imprezę tę porównały do wystawienia na sprzedaż zwierząt rzeźnych i posłużyły się plakatem z wizerunkiem pokazanej od tyłu nagiej kobiety, której ciało oznaczono jak przy klasyfikacji typów mięsa: karkówka, żeberka, krzyżowa, boczek, polędwica, szynka. Od tego czasu konkursy piękności straciły może nieco na popularności, więcej mówi się o uroku czy talentach artystycznych biorących w nim udział młodych kobiet.
W odpowiedzi na fałszywy kult fizycznej kobiecości, będący celem reklamowych zabiegów marketingu, feminizm okazał się ruchem antykonsumpcyjnym, nawołującym do odrzucenia pogoni za idealnymi parametrami urody. Są one, szczególnie w przypadku kobiet, nierealistyczne, często nienaturalne, a nawet niezdrowe. Czy nie mają racji te feministki, które są zdania, że przy zredukowanej roli kobiety jej wygląd zewnętrzny i funkcjonowanie jej ciała miały nader często zasadniczą, a nawet decydującą rolę w jej wartości „rynkowej”? Wydawać by się mogło, że emancypacja kobiet pojmowana jako zasadnicze poszerzenie ich pola działania wyeliminuje obsesyjne skoncentrowanie na wyglądzie. Jednak ponieważ z tą dziedziną łączy się ogromny przemysł, kobietom w dalszym ciągu wmawia się, że muszą nieustannie dążyć do fizycznej doskonałości. Okazuje się, że nigdy nie mogą spocząć, bo są albo za ładne, albo za brzydkie, za chude albo za tęgie. Powinny troszczyć się o swój wygląd już nie tyle dla mężczyzn, co dla samych siebie. To właśnie jeden z przejawów współczesnych indywidualistycznych czasów podsuwających kobiecie zadanie zajęcia się sobą, po stuleciach zajmowania się innymi.
Z niepokojem obserwuje się, że szczególnie podatne na te przesłania czy wręcz bombardowanie kultury masowej są dziewczęta w okresie dojrzewania. To one wykazują graniczącą z obsesją troskę o wygląd i w przeważającym procencie są z niego niezadowolone. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat zanotowano duży wzrost przypadków anoreksji i bulimii, które trafiły na listę zaburzeń psychiatrycznych, chociaż z kręgów osób nimi dotkniętych słyszy się głosy, że jest to w pełni uprawniony styl życia. Na te formy obsesji dotyczącej przyjmowania pokarmów cierpią wpatrzone w lustro i wagę dziewczęta i kobiety, bo w ponad 90 procentach ich te choroby dotyczą. W patologii jedzenia psychologowie dopatrzyli się także pewnej formy odrzucenia kobiecej płciowości. Dotknięte nią osoby stawiają się bowiem jakby poza fizjologią, dążą do aseksualności, gdyż skrajne wychudzenie i wyczerpanie powodują wstrzymanie normalnych procesów funkcjonowania kobiecych gruczołów dokrewnych.
Z kręgów kobiecych wyłonił się także nieco ekscentryczny nurt rewindykacji ciała kobiecego pod auspicjami poganizmu powołującego się na mit Bogini. Brał on swoje źródło z feministycznej krytyki patriarchalizmu niejednokrotnie szukającego teologicznych uprawomocnień konstytucyjnej niższości płci żeńskiej. Nurt rewindykacyjny atakuje dualizm, który w słowach jednej z tealożek (tak, nie teolożek) objawiał się między innymi poglądem, że „ciało kobiety stanowiło zagrożenie dla męskiego ducha”. Typowe dla tej orientacji jest sformułowanie znanej w Polsce Adrienne Rich, że „patriarchat został zbudowany na ciele kobiety”. W duchowości odwołującej się do Bogini chodzi więc o „pełną afirmację ciała”, którego kobiety mają doświadczać jako sacrum. Proponentki tego nurtu domagają się między innymi przywrócenia seksualności okresowi ciąży i rehabilitowania zmian cyklicznych organizmu kobiety jako naturalnych i świętych.
Ciało wprowadza nas w przestrzenność, wielowymiarowość, pozwala rozróżniać między dotykanym i dotykającym, widzianym i widzącym, jednostkowością i uogólnieniem. Jest wyrazem naszej podmiotowości. Psychologia, idąc tym tropem, zajmuje się znaczeniem mowy ciała, koniecznością wyrobienia silnego poczucia odrębności ciała. Według niektórych słabe poczucie owej odrębności doprowadza często w konsekwencji do rozwiązłości (samo słowo wskazuje już na jakąś niespójność). W zalewie wulgarności, prostactwa i nieczystości, która przecież jak każdy brud ciału służyć nie może, musimy upierać się przy tym, że dowartościowanie waloru zmysłów może mieć związek z uświadomieniem sobie konieczności zadbania o dostrzeżenie sensu ciała i płci. George Weigel w Courage to be Catholic, nawiązując do „teologii ciała” Karola Wojtyły, pisze, że świeccy sceptycy i zapalone feministki w tym właśnie podejściu mogą odnaleźć „prawdziwy wkład do rozwoju myśli ludzkiej i obronę moralnych podstaw cywilizacji, a nie represyjne odrzucenie seksu”.
Biorące swoje początki z ideologii rewolucji obyczajowej zrównanie praw kobiet i mężczyzn postawiło sobie za jeden z celów rozprawienie się z istniejącymi od niepamiętnych czasów podwójnymi standardami moralności seksualnej. Podczas gdy młodemu mężczyźnie wszystko było wolno, dziewczęta i kobiety dzielono na zepsute i cnotliwe, od których wymagano nieposzlakowanej niewinności. Powołując się na hasło wyzwolenia i łatwiejszych rozwiązań, zamiast rozszerzenia na płeć męską wymagań odpowiedzialności, „ideologia” rewolucji obyczajowej wybrała drogę przeciwną, która przyznaje kobietom i mężczyznom tę samą swobodę seksualną, czyli dysponowanie ciałem. Dominuje złudne przekonanie, że ciało, jego sprawność seksualna, stanowi o naszej wartości. Do lamusa poszedł dawny ideał biernej niewiasty. Zastąpił go model kobiety agresywnej, także w zakresie działań seksualnych.
Gubi się dzisiaj właściwy człowiekowi wstyd, a raczej zażenowanie, konieczność obrony skrawka intymności. Wstydliwe zakrywanie ciała ma na celu uchronić je przed spojrzeniem wścibskim i taksującym, istnieje bowiem obawa, że możemy stać się przedmiotem pożądania. Kultura jednak każe nam patrzyć na owo ewentualne pożądanie jako na… rzecz właśnie najbardziej pożądaną. Nie w smak jej skromność, wstydliwość. Z jednej strony walczymy o prawo do prywatności, z drugiej zachowujemy się ekshibicjonistycznie.
Naturalność myli się z beztroskim nieskrępowaniem. Z kolei nudyści czy naturyści zarzucają ludziom spoza swojego kręgu, że to właśnie oni są zatruci niezdrową ciekawością i zakłamani. Jeśli nawet uzna się uczciwość ich przekonań, wydaje się, że reprezentują poglądy utopijne, zakładające iście rajską rzeczywistość!
Feministki drugiej fali, co nie powinno nadmiernie dziwić, znalazły się po stronie przeciwników pornografii. Widziały w niej swoistą formę poniżenia kobiety, jej cielesności przez uprzedmiotowienie i eksploatację ze strony mężczyzn. Naomi Wolf wprowadziła nawet termin „pornografia urody”, którym określiła szafowanie obrazem kobiety w celu wywołania u odbiorców określonych reakcji. Pornografia „właściwa” jeszcze bardziej zawęża pole manipulacji. Redukuje przeżycie seksualne do tandetnej namiastki. świadczy o poważnych trudnościach w nawiązaniu kontaktów międzyludzkich, o rozpaczliwych próbach ucieczki od samotności do jeszcze większej samotności. Wydaje się nieodrodnym dzieckiem naszego wieku przez powielaną masowość i obietnicę pełnego egalitaryzmu. Ten niezwykle lukratywny przemysł liczy na słabości i uzależnienie klientów.
W świecie kurczącego się humanizmu i ekspansji techniki ciało pojmowane jest jako maszyna do wywoływania przyjemności, która urosła do rangi złotego cielca. Zapominamy o radości, wydaje się nam, że szczęście to skumulowana przyjemność. Towarzysząca poszukiwaniu przyjemności zachłanność charakteryzuje gorączkową chęć ucieczki od monotonii, rutyny dnia codziennego. Ale do stołu obżartucha, smakosza czy łoża rozpustnika prędko zakrada się nuda.
Ciało a transcendencja
W pewnym sensie zajęcie się ciałem pojmowanym jako nośnik osobowości daje gloryfikowane dziś w sposób szczególny poczucie panowania nad własnym losem, istnieniem. Nigdy dotąd nie było chyba tak silnego przekonania, że mamy – przynajmniej my, mieszkańcy zasobnych krajów – sporą kontrolę nad ciałem. Nauki biologiczne i technika medyczna zrobiły przecież wielki postęp. Pewnym paradoksem dzisiejszych czasów jest fakt, że o ile, jak mogłoby się wydawać, człowiek został wyzwolony z wielu ograniczeń, w zasadzie ciągle nie może sobie z sobą poradzić. Wyzwolenie owo bowiem mnoży wybory, podsyca aspiracje, wzmaga niepokoje i depresje, przynosi nowe uzależnienia. Obsesyjne zajęcie ciałem pojawia się jako kompensata zaburzeń emocjonalnych. Staje się mniej lub bardziej uświadomionym elementem pociechy. Jest sposobem na zapełnienie pustki, na przydanie sensu naszej egzystencji.
Do praw natury podchodzimy raczej niekonsekwentnie. Człowiek powołuje się na naturę tam, gdzie mu wygodniej. Gdzie mu niewygodnie, najczęściej stara się naturę przechytrzyć. Z jednej strony, odrzucając prawa natury, domagamy się „decydowania o własnym ciele” (hasła zwolenników aborcji i eutanazji), z drugiej przypominamy sobie o tych prawach i na nie się powołujemy, kiedy naszym zdaniem „natura” skłania nas do takich czy innych zachowań. Za prawo nadrzędne zbyt często uważamy natychmiastową gratyfikację czy chwilowe zadowolenie. Obserwuje się brak zrozumienia różnicy między odruchem a chęcią, która – zapominamy lub chcemy zapomnieć – nie wyklucza czasu na zastanowienie, czy godzi się pójść za odruchem.
Ciało – mówi się nawet o homoerotycznej fascynacji – stało się obiektem intensywnego zainteresowania, by nie powiedzieć nader często wręcz centrum uwagi. Można by zaryzykować tezę, że fascynacja ciałem drugiego człowieka w ogromnej mierze zastąpiona została fascynacją własnym. Nasze czasy, jak się wydaje, charakteryzują się poważnymi trudnościami (czy wręcz niezdolnością) w otwarciu się na drugą osobę.
Dziś do ciała podchodzi się jak do towaru o wymiernej wartości monetarnej. Używa się go zbyt często jako środka do celu, jakim jest kariera czy uzyskanie satysfakcji. Przypomina to współczesne podejście do sportu, gdy tymczasem, jak uważa sekcja do spraw sportu świeżo ustanowiona w ramach watykańskiej Papieskiej Rady ds. świeckich z inicjatywy najbardziej „atletycznego” Papieża – kultura sportu – rozszerzmy to pojęcie: kultura ciała powinna przynieść „wszechstronny rozwój całej osoby i stać się narzędziem pokoju i braterstwa między ludźmi”. Podobnie jak sport, także i podejście do ciała może stać się szkołą charakteru. Musi rozwijać się z umiarem, zrozumieniem samodyscypliny i konieczności współpracy grupowej, szacunku dla innych, uczciwości i pokory w rozpoznaniu własnych ograniczeń.
Dyscyplina – może poza sportem, odchudzaniem czy wyrabianiem muskułów – od dawna już nie cieszy się dobrą sławą. Trąci ascezą, do której dzisiejszy człowiek ma wyraźną awersję. W dużej mierze wynikało to z krytyki postaw skrajnych, zbyt wynaturzonych, które były raczej karykaturą zdrowego wyrzeczenia. Zapomina się albo nie chce pamiętać, że celem dyscypliny jest oczyszczenie, nabycie wyższych umiejętności, życie podporządkowane nadrzędnemu celowi poprzez pozytywne działania fizyczne i powstrzymanie się od negatywnych czynów.
Nasze ciało jest podmiotem wolności albo niewoli. Daje okazję do przeżycia mistycznego lub orgiastycznego. Nie bez udziału naszej woli może wspiąć się na szczyty albo stoczyć do rynsztoka. Jest zarówno sceną, jak i aktorem w teatrze naszego istnienia. Od nas w ogromnej mierze zależy, czy będzie to bełkot, czy spektakl piękny i mądry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz