Wielka polska powieść
Postuluję: wielka polska powieść musi zostać napisana i naleciałości kolonializmu muszą z niej zniknąć. Polszczyznę trzeba odkolonizować i wydobyć z niej jej potencjał. Mimo że pole systemowe uszkodzono tysiące razy – to pole systemowe, które było kiedyś, w czasach renesansu i baroku, całkowicie nowe, lśniące i gotowe do użytku. Ta wielka powieść barokowa, która Europę Wschodnią opowiedziałaby Zachodowi, nie została napisana.
W jednym ze swoich widzeń Jakub Boehme rozmawia z szatanem, który mówi mu, że zbuntował się przeciwko Bogu, bo chciał napisać książkę. Książkę nieocenzurowaną przez Boga. Wypływającą z jego, szatana, ekskluzywnie własnego wnętrza. Bóg mu tego zabronił.
O co tu chodzi? Postmoderniści cytują ten ustęp łapczywie, aby udowodnić, że chrześcijański Bóg jest bogiem niewolników, że ogranicza wolność. Znamy ten argument z Fryderyka Nietzschego. Jest fałszywy, bo oparty na niezrozumieniu stosunku pomiędzy Stwórcą a stworzeniem. Stworzenie realizuje się najpełniej w ramach tego, co umożliwił mu Stwórca. Odrzucenie tych ram jest jak morfina – po początkowej euforii jest to podróż do nicości.
Potęga tekstu a postkolonialne upupienie
Ale widzenie to przypomina również, że tekst pisany był i jest potęgą. Pomimo internetu, telewizji i Jacques’a Derridy, który w swoich zbyt gadatliwych tomach próbował écriture zdekonstruować.
Homi K. Bhabha uważał „przykładanie pisarskiej pieczątki do wydarzeń” za strategię kolonialnego zniewolenia („Location of Culture”, 1994, str. 94). Kolonialny władca narzuca skolonizowanym słownictwo, tematy, formuły, horyzonty, skale porównawcze, którymi mają się posługiwać i w ramach których mają myśleć.
15 maja 2008 r., strona tytułowa pewnej polskiej gazety: „PO chce wykurzyć PiS”. Wyrażenie, sugerujące prymitywizm polskiej polityki, pogardę autorów dla tejże oraz nieproszoną poufałość wobec czytelnika. Prostacki, niedbały język.
Witold Gombrowicz nazwałby taki styl upupieniem. Gazeta mówi do czytelnika w ten sposób: „Jesteś chamem i prostakiem, i twoi politycy są tacy sami. Właśnie dla takich robimy tę gazetkę. Nie dla ciebie wyrafinowany sposób wyrażania się »New York Timesa«. Jesteś człowiekiem, który nie ma większych marzeń niż ucieczka na wyspy jakieś tam, ot takim typowym Polaczkiem łaknącym wysokich obcasów, który durniem pozostanie na zawsze i którego my tu staramy się trochę w chomąto politycznej poprawności wprowadzić”. Czyż nie tak rozumuje hegemon zastępczy w stosunku do już skolonizowanych?
W wywiadzie udzielonym Annie Poppek i Andrzejowi Gelbergowi i opublikowanym w „Tygodniku Solidarność“ 11 listopada 1994 r. Zbigniew Herbert mówił o zapaści semantycznej języka polskiego. Pisali o tym później Ryszard Legutko i Maciej Urbanowski („Dziennik-Europa”, 17 maja 2008 r.). Kolonialni władcy cenią i pielęgnują ludzką niedojrzałość. Chodzi o to, by skolonizowanych nie dopuścić do dojrzałości, aby zawsze musieli uczyć się u Lepszych.
Jednym ze sposobów niszczenia pokonanych jest zachęcanie ich do zachowania uderzającego w ich godność osobistą. Mój mąż, który w ramach grantu ONZ na początku lat 90. zorganizował w polskich zakładach przemysłowych wdrażanie technik poprawy jakości produkcji, opowiadał mi, że polscy robotnicy byli superkompetentni, zaś ich szefowie gorzej niż beznadziejni; i że w fabrykach roiło się od pornografii. Obsceniczne fotografie i rysunki były rozwieszone praktycznie przy każdej maszynie, najwidoczniej przy pełnej aprobacie komunistycznej administracji. Nowocześni kolonialiści znają potęgę pornografii jako oręża zniewolenia.
W Związku Sowieckim, a przedtem w Rosji carskiej, władze używały szpitali psychiatrycznych oraz leków, niszczących normalny stan świadomości, do unieszkodliwiania politycznych przeciwników. Gdy Piotr Czaadajew napisał swoje słynne „Listy”, car Mikołaj I zlecił leczenie psychiatryczne, „bo tylko wariat mógłby tak pisać o Rosji”. Władcy Rosji sowieckiej i jej kolonii używali broni psychiatrycznej na wielką skalę. Ślady tego widać dziś nie tylko w tym kraju, ale niestety także w Polsce, gdzie w każdym nieomal zbiorku komentarzy pod artykułem czy blogiem znaleźć można sugestię, iż autor potrzebuje takiego rodzaju leczenia. Powielanie uwagi Mikołaja I, iż tylko wariat mógłby tak postąpić/napisać/powiedzieć, jest subtelną formą podporządkowania się kolonizatorowi, bo wprowadza do języka formuły myślenia zasugerowane przez kolonialistę.
Takie są sposoby kolonizowania wyobraźni i akuszerowania zapaści semantycznej.
O polszczyznę bez kolonializmu
Dlatego postuluję: wielka polska powieść musi zostać napisana i naleciałości kolonializmu muszą z niej zniknąć. Polszczyznę trzeba odkolonizować i wydobyć z niej jej potencjał. Mimo że pole systemowe uszkodzono tysiące razy – to pole systemowe, które było kiedyś, w czasach renesansu i baroku, całkowicie nowe, lśniące i gotowe do użytku. Ta wielka powieść barokowa, która Europę Wschodnią opowiedziałaby Zachodowi, nie została napisana.
Wielka polska powieść musi być wolna od pojękiwania. Musi stać daleko od Mrożkowskiego „wybili, panie, wybili” z „Monizy Clavier”. Żadne prawdziwie wielkie dzieło nie kończy się totalną przegraną – jak mówi przysłowie, trzeba wyrwać bolesne zwycięstwo z paszczy klęski. Wielka polska powieść musi odzwierciedlać polską wizję wolności, która sama w sobie jest już zwycięstwem i źródłem dumy: „Idę wyprostowany wśród tych, co na kolanach… ”.
Podobno wiek powieści minął. Ale na opowieści zawsze jest zapotrzebowanie. Znajdzie się zapotrzebowanie na pisarza, który stworzy fabułę nie do przeoczenia i ubierze ją w polszczyznę, z której kolonializm wyciśnięto kropla po kropli. Moja prywatna prośba do potencjalnego autora: wyrzucić z użytku słowo „radziecki”. To obrzydliwe, wstrętne, narzucone słowo. To sowiecka, a nie radziecka armia napadła na Polskę 17 września 1939 r.
Docenić antypolski jad!
Ta powieść musi się chyba wzorować na Fiodorze Dostojewskim, mniej na Lwie Tołstoju –nie ze względu na jakąś idiotyczno-sentymentalną słowiańskość, ale dlatego, że wszystkie liczące się narracje XX w. rozpoczynały od Dostojewskiego, zaś problemy metafizyczne, które wciąż fascynują, z niego się wywodzą. Być może istnieje coś, co można nazwać rytmem bytu w danej grupie językowej i co ten pisarz świetnie wykorzystał. Jakiś rytm języka, który skłania do myślenia i pisania w pewien sposób. Może polszczyzna też posiada to, co z języka rosyjskiego Dostojewski wydobył. Do tego dochodzą dylematy moralne, dla których polski logocentryzm (nawet ten z czasu pozaprzeszłego) stanowi świetne, jeżeli nie najlepsze, tło.
Zaś Tołstojem posłużyć się nie można, bo to pisarz imperialny, a więc superoptymistyczny. „Wojna i pokój” pokazuje rozkwit rosyjskiej rodziny i ogłasza, że patriotyzm się opłaca. Piotr Biezuchow na początku powieści jest obibokiem bez grosza, zaś na jej końcu jest poważanym ojcem, mężem i magnatem – częściowo dlatego, że odziedziczył wielkie dobra pod Kijowem, odebrane kiedyś przez Katarzynę Kościołowi katolickiemu oraz polskim i rusińskim magnatom. Takiej fabuły w polskiej narracji stworzyć się nie da.
W polskiej powieści trzeba zrobić to, co zrobił Dostojewski – on też, jak Tołstoj, proklamował Rosję, ale robił to nie przez pisanie laurek, lecz przez podsuwanie czytelnikowi nieprzekonywających antyrosyjskich argumentów i kontrowanie ich argumentami prorosyjskimi. W każdej z jego powieści ktoś złorzeczy Rosji – np. w „Biesach” Karmazynow poucza słuchaczy o słabości „Świętej Rosji”, nie mówiąc już o szkalowaniu jej przez Piotra Stepanowicza. Więc w takiej polskiej powieści musi się znaleźć antypolski jad różnych Normanów Rawitschów (amerykański historyk i polonofob, którego listy do redakcji są dziwnym trafem często drukowane), jak również jad ludzi o bardziej znanych nazwiskach. Ale musi się tam też znaleźć wiara w rolę polskości w historii Europy – nie tylko Karol Wojtyła czy Wiedeń, ale przede wszystkim „jedna z osiemnastu bitew, które zmieniły świat”, tak niechętnie widziana przez reprezentatywnych amerykańskich historyków, jak cała zresztą historia rekonstrukcji Polski. Odpowiedzieć na tę wszechobecną opinię, i to odpowiedzieć przekonywająco – oto wyzwanie. Bo oczywiście narracja ta musi też przemówić „na językach“.
Świat podbili, ale dusze stracili
Powieściopisarze XX w. zbyt często grają na jednej strunie – Albert Camus, Jean-Paul Sartre, cała ta armia specjalistów od strumienia podświadomości. Monologują zawzięcie już przeszło stulecie. Dobrzy pisarze, ale gdzie im do zaistnienia poza swoim sezonem. Wielki Polski Pisarz nie może się od nich wiele nauczyć.
Fantastyczna narracja Michaela Ende „Momo”, o bezdomnej dziewczynce, która miała talent słuchania, i o panach w szarych garniturach mówiących o tym, że trzeba organizować, załatwiać, kategoryzować – a w gruncie rzeczy tworzyli umarły czas. Takie nieco zapomniane bestsellery mogą zainspirować.
Polskie imigrantki pracują za grosze jako gosposie domowe u nowojorskich prawników i lekarzy, którzy w swoim codziennym harmonogramie nie mają luźnej minuty – czy to one tracą czas, czy ich chlebodawcy? Wychodząc po pracy z domu, gosposie patrzą na zachód słońca i wiewiórki w parku, zamyślają się i zyskują czas. A ich chlebodawcy, którzy uważają je za głupie, to panowie w szarych garniturach z „Momo”. Cały świat podbili, ale dusze stracili. Specyficznie polskie zamyślenie nad rzeczywistością – polska intuicja czasu straconego i czasu zyskanego. Oznaka, iż się przetrawiło Marcela Prousta i poszło dalej. Czy ten motyw dałoby się do powieści wpleść, tak jak Dostojewski wplata do „Idioty“ motyw rodziny Iwołginów?
Przede wszystkim jednak rzeczy najważniejsze: pożądanie samowypełnienia i konkurencja z Bogiem, tak brutalnie wyrażona w twórczości Dostojewskiego. To są rzeczy dziś nie mniej aktualne niż w wieku XIX. Czy polski pisarz potrafi odpowiedzieć w tonacji innej niż ta znana z „Braci Karamazow”? Czy potrafi stworzyć bohatera, który opowie polskość tak, jak bracia Karamazow opowiadali rosyjskość? Czy Maksymilian lub Faustyna mogą wygenerować kogoś nie mniej wiarygodnego niż Zosima? Ten ostatni to przecież wymysł genialnego pisarza, zaś tu mamy Świętych z krwi i kości. A może w kartach jest też mariaż Johna R. R. Tolkiena z Gombrowiczem?
To „stawianie się” Bogu, które pojawia się w człowieku z podziemia, a potem w Iwanie Karamazowie, wyraża się w pisaniu. Iwan pisze swoją legendę o Wielkim Inkwizytorze, człowiek z podziemia spisuje swoje resentymenty. Szatan z widzenia Jakuba Boehmego pisze swoją książkę. Ci Autorzy wierzą, że twórczość da im klucz do niezależności, której pożądają. To pożądanie jest chyba najambitniejszym tematem wielkich pisarzy. Czy zamiast zwrócić na to uwagę, polscy literaci będą wciąż grać na cienkiej strunce niby-to-dowcipnych historyjek (Jerzy Pilch), podróży à la Jack Kerouac (Andrzej Stasiuk), czy postkomunistycznego pobojowiska (Dorota Masłowska)?
Ożywić polski logos
Myślę, że logocentryzm polskiej kultury mógłby tu poprosić o głos. Polski historycznyWeltanschauung, który zakłada, że wszechświat jest w jakiś sposób uporządkowany i że kategorii takich jak dobro i zło nie da się zrelatywizować. Jakże bowiem bez tych kategorii nazwać prawidłowo mordy, kłamstwa i fałszerstwa, z których pomimo wszystko wyłania się godność, nadana ludzkości przez Boga. To, że wśród Polaków nieświadomy często logocentryzm wciąż gra znaczącą rolę, powinno być źródłem inspiracji – tak jak predylekcja do wolności. Wbudowanie tych prawd w wielkie pożądania bohaterów walczących z Bogiem – oto zadanie. Czekam więc na „zmarmurzającą” polską rzeczywistość wielką powieść, zanim kruki i wrony rozdziobią polskiWeltanschauung. Czy polski powieściopisarz to potrafi? Musi potrafić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz